• Film

    Miłość Michaela Hanekego

    Haneke po Pianistce i Białej wstążce jest moim ulubionym reżyserem, zatem czekałem niecierpliwie na jego kolejny film. Po obejrzeniu go byłem zaskoczony, ale i pełen satysfakcji, wręcz wzruszony.

    Tym razem Haneke nakręcił film o podstawowych wartościach. Opowiedział prostą, można powiedzieć typową, historię starszego małżeństwa. Ona, Anne Laurent, nauczycielka muzyki, zapada na zdrowiu, jej stan się pogarsza, nieuchronnie zbliża się śmierć. Jej mąż dzielnie towarzyszy jej w chwili ostatecznej próby. Pielęgnuje ją, zapewnia jej opiekę, chroni przed wzrokiem postronnych, bo nie chce, aby była widziana, jako mamrocząca, sparaliżowana, zawstydzona swoim stanem. Wzruszająca jest miłość łącząca tych dwoje starszych ludzi, ich oddanie, zaufanie, troska, rozumienie nawzajem swoich potrzeb bez słów. Czy o takim banalnym temacie można zrobić interesujący film? Haneke udowodnił, że tak.

    Miłość, reż. Michael  Haneke, Emmanuelle Riva jako Anne Laurent, recenzja

    Film ma wiele cech wskazujących, że jest to podsumowanie, zwieńczenie twórczości Hanekego. Najpierw zwróćmy uwagę, że umierająca Anne jest nauczycielką muzyki, tak jak Erica w Pianistce. Z kolei córkę Anne gra Isabelle Hupert, która grała Ericę właśnie w Pianistce. Ponadto małżonkowie w Miłości nazywają się Anne i Georges Laurent tak samo, jak bohaterowie filmu Ukryte, a para Anne i George występują w Funny Games, a Anna i Georg w Siódmym kontynencie.[1] U Hanekego takie zbieżności na pewno nie są przypadkowe. Podkreślają ciągłość artystyczną jego twórczości, ale znaczą też coś więcej. Tak jak śmierć Anne pokazuje podstawowe wartości występujące w ich małżeństwie, tak Miłość pokazuje, jakie wartości są fundamentalne dla Hanekego. Finał życia małżeństwa Laurent jest jednocześnie ukoronowaniem twórczości Hanekego.

    Żeby sprawa była jaśniejsza, trzeba napisać o zakończeniu filmu, zatem uwaga! Spoiler! Geogres pomaga umrzeć żonie, po czym sam umiera, być może truje się gazem (to już moja interpretacja),[2] w każdym razie w jednej z ostatnich scen małżeństwo razem wychodzi ze swojego mieszkanie (a Anne już wtedy nie żyje). Opuszczają ten świat, ale nie są przecież umarli; stąd wychodzą, ale gdzieś idą. Heneke wprowadza eschatologię, pokazuje ku czemu zmierzamy, także ku czemu zmierza jego twórczość, jaka jest kwintesencja. W bezpośredniej bliskości tej sceny, pojawia się gołąb, symbol rzeczywistości ponadrealnej, także symbol przyrody, natury, wszechświata. Miłość przezwycięża śmierć, zakochani razem wędrują ku lepszemu światu. Taka jest kwintesencja opowieści Hanekego. Dla mnie 10/10.

    Miłość, reż. Michael  Haneke, Austria, Francja, Niemcy 2012



    [1] Oczywiście reżyserem wszystkich tych filmów był Michael Haneke

    [2] W interpretacji filmu korzystałem z wpisów uważnych filmwebowiczów- dzięki.

    

  • Książki

    Prowadzący umarłych, czyli co wiemy o Chinach

    Liao Yiwu, Prowadzący umarłych, okładka, recenzjaPewnego pięknego dnia w księgarni zajrzałem na półkę z serią reportażową Wydawnictwa Czarne, wziąłem do ręki książkę poświęconą Chinom, przeczytałem parę stron i popadłem w stan wewnętrznego przerażenia. Uświadomiłem sobie bowiem, że nic nie wiem na temat tego kraju. Piękna starożytna kultura, bogata historia najnowsza, rodząca się druga potęga na świecie, a ja nic o tym nie wiem. Wstyd, poczucie klęski i wewnętrznego poniżenia. Książkę natychmiast kupiłem i w drodze do domu już ją czytałem.

    No i zaczęło się. Książka okazała się być na tyle fascynująca, że nie tylko została od razu połknięta, ale spowodowała wielki apetyt na Państwo Środka. Czytam na ten temat, co się da (a można niestety niewiele). Eksploruję geografię, opanowałem na przykład wszystkie chińskie prowincje, bo za duży brak uznałem, że znaczną większość stanów USA umiejscawiam na mapie bez pudła, a gdzie leży Hubei nie miałem pojęcia, a czym się różni od Hebei to już zupełnie.[1] Zatem czytelnicy „Fotela przy kominku” powinni się spodziewać w niedalekiej przyszłości małej inwazji tej tematyki.

    Wracając do książki. Składa się ona z 28 wywiadów z różnymi ludźmi, bynajmniej nie zawsze z nizin społecznych. W ogóle trzeba powiedzieć, że podtytuł jest częściowo mylący. Wspomniane niziny społeczne sugerowałyby jakiś margines, biedotę, wykluczonych. Tak jednak nie jest. Czy byli działacze partyjni, muzyk orkiestry symfonicznej czy opat zlikwidowanego klasztoru buddyjskiego to „niziny społeczne”? Na pewno Yiwu nie rozmawia z ludźmi współczesnego boomu, biznesmenami, pieszczochami władzy. Wszystkie pozostałe opcje są reprezentowane. Jedyne, co łączy jego rozmówców to brak przynależności do, wąziutkiej przecież, grupy uprzywilejowanych. Poza tym, ci „Prowadzący umarłych” to już kompletna dezinformacja. Rzeczywiście jeden rozmówca wykonuje taki niejawny zawód. Przenosi mianowicie na plecach zmarłych miejsca w miejsce, powodując celowo u mniej uważnych postronnych wrażenie, że to wędrują umarli, a on ich tylko prowadzi. Ale to nie tego typu egzotyka dominuje w książce, a tytuł nawet metaforycznie nie odnosi się do jej treści.

    Jeżeli miałbym szukać jakiegoś punktu wspólnego interlokutorów Yiwu, to wskazałbym na to, że wszyscy oni zostali w jakiś sposób dotknięci przez los. Jednych poharatała historia, a dokładnie jej przejaw w postaci rewolucji kulturalnej Mao, inni urodzili się w biedocie (dla Europejczyka skrajnej, dla nich normalnej) nie dającej jednak szans na zwykłe, godne życie; jeszcze inni wykonują dziwne zawody (żebrak, ślepy uliczny grajek, hiena cmentarna).

    Można powiedzieć, że Yiwu daje dobry obraz chińskiego społeczeństwa. Właściwie wszędzie widzimy nędzę i niedostatek, ale też bardzo dzielnych ludzi, którzy próbują sobie z tym radzić. Po ludzku rzecz biorąc jestem pod wrażeniem ich wytrzymałości, determinacji, spokojnej zgody na trudne warunki pracy i życia. Jako analityk spraw ekonomicznych nie tylko rozumiem, ale plastycznie teraz widzę skąd wziął się chiński cud gospodarczy; więcej, mam pewność, że tą drogą Chiny będą się dalej posuwały i w końcu osiągną pozycje mocarstwa światowego nr 2. A kto wie, może kiedyś i nr 1? Tak na marginesie: Europejczycy powinni być tego świadomi i mieć jakąś strategie przeciwdziałania. Inaczej zamienimy się w prowincję żółtej cywilizacji, ale to zupełnie inny temat.

    Oficjalnie się o tym w Chinach nie mówi, to temat tabu, ale ciągle wiele osób nosi w sobie fatalne, rujnujące doświadczenie rewolucji kulturalnej: prześladowania, niszczenia karier, maltretowania, głodu (do kanibalizmu włącznie). W wielu miejscach do tej pory wytrzebione są lasy, bo drewna używano do prymitywnego, dymarkowego wytopu stali – nikomu to nie było potrzebne, ale fatalne skutki tej kampanii trwają do dziś. Podobnie jak widoczne są masowe zniszczenia obiektów starej kultury, zwłaszcza religijnej, traktowanej niegdyś jako przeżytek starego systemu. Tego już się nie odtworzy, a braku backgroundu kulturowego się nie nadrobi. Bardzo ciekawe, jak bogacące się Chiny poradzą sobie ze stworzeniem nowej tożsamości, nowej kultury. Jaka ona będzie?

    To zdumiewające, że jak trochę głębiej poskrobać, to ciągle w rzeczywistości społecznej wychodzą upiory przeszłości. A jakby na polską rzeczywistość spojrzeć z większego oddalenia, to też zobaczylibyśmy ciągle wdzierającą się przeszłość? Jako historyk odpowiadam – na pewno, tylko czy chcemy to dostrzec?

    Oczywiście Liao Yiwu robiąc wywiady ujawniające skalę zniszczeń, niegodziwości i represji skazywał siebie na bycie dysydentem. Zaliczył również więzienie za opublikowanie poematu o masakrze na Placu Tiananmen. Pierwsze wywiady do przedstawianego tu zbioru odbył już w więzieniu. Warto dodać, że książka ukazała się na Tajwanie, a w Chinach jest ciągle zakazana.

    Autor, Liao Yiwu, recenzja

    Podsumowując: lektura Prowadzącego umarłych jest fascynująca i pouczająca. Zmienia sposób patrzenia na Chiny. A ponieważ jest jeszcze napisana w sposób fascynujący, to nie mam wątpliwości, oceniam na 10/10 i zachęcam do lektury. Po tej książce zrozumiałem Chiny – te współczesne i te z czasów rewolucji kulturalnej

    Liao Yiwu, Prowadzący umarłych. Opowieści prawdziwe. Chiny z perspektywy nizin społecznych, Czarne, Wołowiec 2011.


    [1] Bardzo polecam quiz geograficzny na znajomość nazw i położenia chińskich prowincji. Sprawdźcie, jaką macie wiedzę na ten temat. Poza tym to fajna zabawa, a przy okazji pomaga opanować ten temat, wiem co mówię. Tu link: http://www.purposegames.com/game/chinese-provinces-quiz

    

  • Teatr

    Zwiastowanie Paula Claudela w Teatrze Polskim

    Oglądając tę sztukę miałem poczucie zanurzenia się w innej cywilizacji. Nagle ożyły takie wartości, jak wierność swemu powołaniu, odczytanie, czego Bóg oczekuje od człowieka, poświęcenie, zbawienie, ofiarowanie życia za czystość Kościoła. I wszystko bez patosu, bez deklaratywności, jako zwykłe codzienne wybory normalnych ludzi. Straciłem przekonanie, że coś takiego mogę jeszcze zobaczyć w normalnym, zawodowym teatrze.

    Jerzy Schejbal i Halina Łabonarska, czyli Anne Vercors i jego żona, recenzja

    Anne Vercors, głowa rodziny, właściciel dobrze prosperującego szlacheckiego majątku, ku zaskoczeniu wszystkich opuszcza dom, by wyruszyć w samotną pielgrzymkę do Jerozolimy, ofiarując swój wysiłek za przywrócenie jedności Kościoła (trzech papieży) i porządku doczesnego we Francji (dwóch królów). Wiedząc, że może nigdy nie wrócić, oddaje swą starszą córkę Wiolenę, wraz z dorobkiem całego życia, przybranemu synowi Jakubowi. Czy losy rodziny Anne Vercors ułożą się tak, jak sobie tego życzył? Czy też Bóg powołał ich do innego życia? 

    Zwiastowanie, którego akcja toczy się w średniowiecznej Francji, to poetycka opowieść o naturze wiary, o zaufaniu do Boga i ludzi, a także – o powołaniu, które może odmienić życie, jeśli potrafimy je dostrzec i zaakceptować. Chęć realizacji woli Boga wiąże się w przypadku bohaterów dramatu z rezygnacją z własnych marzeń, planów i tego, co najbardziej po ludzku kochają. Bo w perspektywie, powiedzielibyśmy dzisiaj – eschatologicznej, najważniejsze dla nich jest zbawienie. To coś, co przerasta ich egzystencję, ale dla czego są gotowi poświęcić życie. Nie wszyscy jednak tak postrzegają swój świat. W ten sposób Claudel maluje dylematy, przed którymi zawsze stają ludzie, których perspektywa nie ogranicza się tylko do doczesnego „tu i teraz”. Krzyżują się wartości, postawy, wybory, komplikują się losy.

    Paul Claudel przeżył na początku XX wieku nawróceniu. Swoją twórczość podporządkował nowej fascynacji, testował granice chrześcijaństwa, rozważał dylematy ludzi wierzących. W Zwiastowaniu ubrał w kostium średniowieczny wybory, przed którymi zawsze będzie stawał człowiek nie tylko religijny, ale każdy otwarty na perspektywę metafizyczną i jednocześnie posiadający czułe sumienie.

    Mam duży szacunek dla Andrzeja Seweryna, dyrektora Teatru Polskiego w Warszawie, za podjęcie ryzyka wystawienia dramatu Claudela, który powstał przecież sto lat temu. Reżyserię powierzył Estończykowi, Lembitowi Petersonowi, który, podobnie jak Claudel, przeżył nawrócenie i poszukiwał w sztuce możliwości odwzorowania dylematów, przed którymi sam stawał współcześnie, tak jak Claudel wiek wcześniej.

    Tak na marginesie: nie mogę pozbyć się zdumienia, że aby wystawić tego typu sztukę, niezbędny był dyrektor teatru importowany z Comédie Française i estoński reżyser, bo polskich twórców takie tematy, jak widać,  nie interesują. Czyżby Wojewódzki i tygodnik „Nie” zdominowały polską kulturę? Na szczęście nie do końca. Są jeszcze enklawy, w których można znaleźć inny rodzaj wrażliwości.

    Na koniec kilka uwag o inscenizacji. Fenomenalnie zostały oddane realia średniowiecza – kostiumy, scenografia, muzyka są perfekcyjne. Całość dopełnia doskonała gra aktorów, w pamięci pozostają rolę Jerzego Schejbala i Haliny Łabonarskiej, duża kultura i zaangażowanie. Z młodszego pokolenia na wyróżnienie zasługują Lidia Sadowa i Marta Kurzak, ale tak naprawdę cały zespół zagrał wzorowo i nawet drobne role są precyzyjnie poprowadzone, tu zapamiętałem Martę Alaborską, mimo że mówiła tylko kilka słów.

    Całość zasługuje na 10/10 i zaliczam do sił sensu za płynięcie pod prąd głównego nurtu teatralnego.

    Paul Claudel, Zwiastowanie, reż. Lembit Peterson, scenografia Pille Jänes, Teatr Polski w Warszawie, premiera luty 2012.

  • Książki

    Lepiej z Atulem Gawande

    Atul Gawande, Lepiej, recenzja, okładkaNie lubię czytać książek o medycynie. Nie przepadam za opowieściami o grzebaniu się w ludzkich wnętrznościach. Medycyna to także cierpienie i tragedie ludzkie, zwykle znajdują się one w tle takich książek, łatwo je sobie wyobrażam, ale trudno znoszę. Odbieram je jako rodzaj egzystencjalnego horroru, a na horrory nie mam ochoty i tych medycznych też nie czytam.

    Książka Gawande przynależy jednak do zupełnie innej kategorii. Jej głównym przedmiotem jest optymalizacja różnych procedur stosowanych w medycynie. Brzmi mętnie, ale w istocie jest super ciekawe. Na przykład, jak zorganizować wsparcie medyczne dla oddziałów wojskowych w czasie działań bojowych, powiedzmy w Iraku? Okazuje się, że przyjęcie niby to prostej zasady, aby jak najbliżej linii frontu zorganizować maksymalnie szybką pomoc lekarską, która tylko zabezpiecza rany żołnierzy, wystarczy, aby o kilkadziesiąt procent zmniejszyć umieralność  na polu walki. Oczywiście za tym musi stać cały, amerykański w tym wypadku, system organizacyjny, bo w ten sposób zaopatrzeni ranni muszą trafić do szpitali polowych znajdujących się w drugiej linii, a ciężko ranni w następnej kolejności muszą zostać przetransportowani do pełnowymiarowych centrów medycznych znajdujących się w USA.

    Można zatem powiedzieć, że całkiem inaczej, niż by to wynikało z obrazu upowszechnianego przez np. Dra House’a, o sukcesie decyduje przemyślana i konsekwentnie wdrażana organizacja, a nie intelektualne fajerwerki lekarzy. Na marginesie: warto tę konstatację zadedykować decydentom w polskiej służbie zdrowia (gdzie tam u nas mowa o standardach czy miernikach efektywności).

     To tylko jeden z wielu przypadków opisywanych w książce. Podobnie, w zakresie walki z zakażeniami szpitalnymi, najskuteczniejszą metodą, jest wprowadzenie stałego odruchu kilkuminutowego mycia rąk po każdym kontakcie z pacjentem. Powiedzieć łatwo, wszyscy to wiedzą, ale jak to zrobić, żeby wszyscy zawsze myli ręce? To jest istota tego pytania. Gawande drąży, drąży, aż w końcu udziela odpowiedzi opierając się o doświadczenia najlepszych.

    W ten sam sposób opisuje najskuteczniejsze metody walki z mukowiscydozą, z epidemiami chorób zakaźnych w Indiach, optymalizację ubezpieczeń zdrowotnych.

    Refleksje Gawandę mam za jedne z najciekawszych, jakie ostatnio czytałem, bowiem wiele z nich daje się uogólnić na inne dziedziny życia. Krótko mówiąc daje przesłanki do namysłu, jak w ogóle efektywnie zarządzać różnymi przedsięwzięciami. Smutną refleksję budzi to, jak zarządza się medycyną w USA, a jak żałośnie na tym tle wygląda strategiczne zarządzanie tą dziedziną w Polsce.

    Jedyne miejsce, gdzie z autorem się nie zgadzam, to jego stanowisko dotyczące obecności lekarzy przy wykonywaniu kary śmierci. Amerykańskie Towarzystwo Lekarskie przyjęło uchwałę uznającą takie współdziałanie za nieetyczne. Gawande, mimo rozmów z doktorami uczestniczącymi w egzekucjach, przychyla się do poprawnościowego stanowiska korporacji lekarskiej. Głuchy pozostaje na argumenty, że brak personelu medycznego przy wykonywaniu takich wyroków prowadzi do  często dramatycznego cierpienia więźniów, umierających długo i w męczarniach. Jakie niby dobro miałoby z tego płynąć? A może obecność duchownego jest też zbędna i amoralna? Stoi za tym groźne pięknoduchostwo, przedkładające piękne, choć abstrakcyjne zasady nad doświadczenie przeciwdziałania cierpieniu konkretnych ludzi. To  sprzeczne z chłodnym, racjonalnym spojrzeniem autora na inne problemy.

    Generalnie książka jest super ciekawa i pobudzająca do rozważań znacznie wykraczających poza sferę medycyny. Dla mnie 9/10.

     Atul Gawande, Lepiej. Zapiski chirurga o efektywności medycyny, Znak, Kraków 2011

  • Książki

    Wasilij Grossman Życie i los

    Dzieło życia, to taka książka, która stanowi podsumowanie głównych wątków twórczości, syntezę poglądów na kwestie najważniejsze w dorobku danego autora i na dodatek jest formalnie najbardziej dojrzała spośród jego dzieł.

    Wasilij Grossman, Życie i los, okładka, recenzjaSpokojnie można powiedzieć, że Życie i los Wasilija Grossmana to właśnie dzieło jego życia. Książka daje bajecznie rozległą panoramę wydarzeń dziejących się w Związku Sowieckim na przełomie 1942 i 1943 roku. Jesteśmy prowadzeni przez polowe lotnisko, oblężony Stalingrad, gabinety komisarzy politycznych, domy rodzin żyjących na zapleczu frontu, pracownie fizyków teoretycznych, niemiecki obóz koncentracyjny, ale też i GUŁAG. Mamy kompletny obraz społeczeństwa rosyjskiego, izwinitie – sowieckiego, w kluczowym dla niego momencie historycznym.

    Bardzo lubię takie książki, bo przeziera z nich ambicja autora do pokazania pewnego całokształtu, dokonania syntezy i to nie tylko syntezy faktograficznej, ale też psychologicznej czy duchowej. Grossman jest w tym przypadku nieodrodnym synem literatury rosyjskiej, która potrafi być duszoszczypatielna jak żadna inna na świecie. Potrafi wzruszać, ale nie płytkim sentymentalizmem, tylko namysłem nad ludzkim losem, niesprawiedliwością, bólem, śmiercią.

    Jest to także rozliczenie doświadczenia komunizmu z jego dobrymi i złymi stronami. Napisanie takiej książki w epoce chruszczowowskiej wymagało niemałej odwagi i Grossman, jako wtedy jeden z bardzo nielicznych, na nią się zdobył. Zapłacił za to literacką śmiercią. Książki nie wydano, zakazano także druku innych pozycji z jego twórczości. Został skazany na niebyt i dokonał żywota jako pisarz zapomniany.

    Po aktualnym wydaniu książki w Polsce napisano o niej mnóstwo pozytywnych recenzji. Mi najbliższa była jasoxa. Do lawiny pochwał trudno coś oryginalnego dodać.

    A jednak…

    Coś w lekturze tej książki mi przeszkadzało, zgrzytało. Sam do końca nie wiedziałem co. Duże fragmenty książki przeczytałem powtórnie. Zajrzałem dla poszerzenia świadomości spraw do autobiografii Grossmana skonstruowanej z jego listów. Nadal nie do końca wiedziałem, a w każdym razie nie potrafiłem dobrze wyważyć i zwerbalizować moich zastrzeżeń. W efekcie była to książka najdłużej czekająca na recenzję, tak circa ze dwa lata.

    Grossman był niewątpliwie człowiekiem odważnym. Napisał książkę szczerą, naiwnie liczył, że prawda się jakoś obroni i książka zostanie normalnie wydana. Nie miał żadnych dysydenckich ciągot, liczył na oficjalny druk. Te stwierdzenia niby są oczywiste, ale jednak ważne. Grossman był człowiekiem tamtego systemu; to prawda, że uczciwym, szczerym, krytycznym, ale jednak wierzył w socjalizm, wierzył w możliwość usunięcia wypaczeń i tak widział swoją rolę jako literata, a wcześniej korespondenta wojennego. Miał zrozumienie dla pozytywnej roli komisarzy politycznych w jednostkach wojskowych. Krumow, stary, dobry komunista, był tego najlepszym, ale nie jedynym przykładem. Bolał go nie sam fakt istnienia dość absurdalnej funkcji komisarzy, ale to, że byli niesprawiedliwe oceniani i trafiali się pośród nich klasyczni karierowicze. Uogólniając ten szczegółowy przecież problem można powiedzieć za Grossmanem – socjalizm „tak”, wypaczenia „nie”. Jakże to inna wizja niż np. Sołżenicyna, Wojnowicza czy Władimowa.

    Widział absurdalność systemu, małość ludzi, precyzyjnie to opisał przedstawiając losy wybitnego fizyka Sturma. Na końcu jednak telefon tow. Stalina przywrócił porządek wszechrzeczy i sprawiedliwości stało się zadość. System wypaczany przez małych karierowiczów, został naprawiony i porządek został przywrócony. Taki happy end przyjemnie się czyta, bo odwołuje się on do głęboko w nas tkwiącej potrzeby sensu. Jest jednak jeden feler. Obraz jest kompletnie nierealistyczny i dziesiątki milionów ludzi zasiedlających GUŁAG to potwierdzały. Zalecenia tow. Stalina raczej skazywały ich na niezawinione w żaden sposób cierpienie, a nie ich od niego uwalniały.

    W kilku przypadkach Grossman przedstawia tzw. przyzwoitych komunistów, którzy padli ofiarą represji. Niestety, jestem odporny na wizję świetlanych starych komunistów. Wiedza, co oni robili w czasie rewolucji i umacniania władzy ludowej jest powszechnie dostępna i różne rzeczy można o nich powiedzieć, ale na pewno nie to, że byli przyjemnymi, sprawiedliwymi ideowcami. W rzeczywistości byli najczęściej brutalnym rzeźnikami, nie wahającymi się przed użyciem najhaniebniejszych środków, jak gazów bojowych do tłumienia chłopskich rebelii (w guberni tambowskiej na przykład).[i] Na marginesie: podobną refleksję, mam w odniesieniu do głównego, pozytywnego bohatera Spalonych Słońcem, ale to inny temat.

    Grossman pokazuje niebywały wysiłek i poświęcenie żołnierzy Armii Czerwonej – i tu nie mam żadnych wątpliwości. Akcja książki przenosi się z lotnisk do korpusu pancernego, a później do heroicznych oddziałów broniących Stalingradu. Mamy poczucie, że widzimy wszystko, całe kontinuum frontowego życia, bohaterstwa, poświęcenia, wreszcie śmierci. To dość prawdziwy obraz. Tylko, że niekompletny. Nie widzimy na przykład wszechobecnych oddziałów zaporowych NKWD, których głównym celem było strzelanie w plecy nie dość ochoczo idących do boju żołnierzy Armii Czerwonej.

    Nie chcę mnożyć tego typu zastrzeżeń, bo nie jest moim celem zdyskredytowanie Grossmana, wręcz przeciwnie. Chcę tylko powiedzieć, że na Życie i los chyba wypadałoby patrzeć, jak na literaturę socjalistyczną. Krytyczną, szczerą, przyzwoitą, ale jednak socjalistyczną, powstałą w zamkniętym układzie ideowych odniesień, których autor nie zamierza podważać. I znów porównanie do Sołżenicyna nasuwa się samo.

    Niezależnie od tych rozważań o źródłach przekonań Grossmana trzeba powiedzieć, że jest to jedna z lepszych książek pokazujących egzystencjalne tło życia ludzi zagarniętych przez sowiecki socjalizm. Miłość w tych warunkach ma inny smak, nieustannie zatrąca o wymiary mentalnie niedostępne ludziom żyjącym w „normalnych” społeczeństwach. Grossman jest tu mistrzem. Wierność u niego znaczy coś więcej, i prawda znaczy coś więcej, i przyzwoitość. Jego bohaterowie żyją jakoś pełniej, głębiej. Trudne czasy ich niszczą, często rujnują ich egzystencję, ale jednocześnie zmuszają do fundamentalnych wyborów. Może z tego powodu docierają oni do istoty tego, co nazywamy życiem? Może prawdziwy smak ma to, za co musimy płacić?

    Jeden z wątków poruszył mnie do głębi. Grossman z pochodzenia był Żydem i żywo interesował się Holocaustem, który przetoczył się po ziemiach rosyjskich zajętych przez hitlerowców. Miał do tego stosunek osobisty, bo na tych terenach została jego matka, z którą był bardzo uczuciowo związany. Losom społeczności żydowskiej poświęcił osobny ciąg narracyjny swojej książki. I nie byłoby w tym nic oryginalnego. Swoją opowieść jednak kontynuował aż do przeżyć w czasie transportu do Auschwitz i ostatnich chwil w komorze gazowej. Doskonale wczuł się w tę sytuację. Przejmujące do szpiku kości. Nie znam innej próby literackiej doprowadzonej tak daleko. Szacunek.

    Podsumowując: Grossman nakierowuje uwagę na ludzką egzystencję, pochyla się nad nieszczęściem, które jednak nie załamuje, ale powoduje to charakterystyczne dla Rosjan pogodzenie się z trudnym losem. Ta tendencja powoduje że jest to literatura wzruszająca, chwytająca za serce, jak żadna inna. Można powiedzieć, że Grossman jest w tym wybitnym kontynuatorem najlepszych tradycji literatury rosyjskiej. Książkę zdecydowanie polecam, 9/10.

    Ciekawym uzupełnieniem tej lektury jest biografia Grossmana złożona głównie z jego listów. Pokazują one kontekst rodzinny autora, ciekawy, bo Grossman okazał się być troskliwym ojcem i mężem, ale zaliczył też dodatkowy związek, który o mało nie zniszczył jego rodziny. W czasie wojny był korespondentem frontowym, co jest ważne w kontekście znajomości realiów opisywanych w Życiu i losie. Na końcu jego listy dokumentują uporczywe starania o wydanie dzieła swojego życia i ostateczną porażkę w tym względzie. Ciekawe, pouczające, 7/10.

    Wasilij Grossman, Życie i los, W.A.B. 2009.

    Fiodor Huber, Wasilij Grossman. Pamięć i listy, W.A.B. 2011



    [i]Polecam w tej sprawie np. uwagi o znakomitych postaciach komunizmu z czasów rewolucji Wiktor Suworow, Oczyszczenie, Warszawa 2002

    

  • Książki

    Dzienniki Etki Daum, sekretarki Rumkowskiego

    Chaim Rumkowski, starszy getta łódzkiego, był postacią powszechnie znienawidzoną przez Żydów, a zatem przez Polaków także. Blisko kooperował w czasie wojny z Niemcami, brał udział w organizowaniu kolejnych, ograniczonych wywózek do obozów śmierci. Zwłaszcza fatalnie na opinii o nim zaciążył apel do społeczności żydowskiej „o oddanie dzieci”, które później pojechały do obozu zagłady w Chełmnie nad Nerem.

    Najbardziej jednak był nielubiany z bardziej prozaicznego powodu – chodziło o styl bycia, próżność, bogactwo, nepotyzm. Gettem zarządzał w sposób królewski, sprawując w nim władzę dyktatorską, wprowadził nawet gettowe pieniądze tzw. „rumki”, całą dzielnicę żydowską zamienił w gigantyczny obóz pracy. Od początku miał przekonanie, że Żydzi przetrwają tylko wtedy, gdy poprzez pracę będą dla Niemców przydatni. Dla zrealizowania tej idei szedł na coraz dalsze kompromisy. Był przeciwieństwem Adama Czerniakowa, który jako starszy getta warszawskiego, popełnił samobójstwo, kiedy Niemcy nakazali mu udział w przeprowadzeniu wywózek.

    Postawa Czerniakowa była honorowa i godna, ale z jej powodu ani  jedna osoba nie uniknęła zagłady. Rumkowski zgodził się na kolaborację, bo przewidywał, że dla Żydów idą ciężkie czasy i trzeba zrobić wszystko, aby sto kilkadziesiąt tysięcy ludzi w getcie miało największą szansę na przetrwanie. Niemiecki zwierzchnik getta Hans Biebow wspierał Rumkowskiego, załatwiał dla getta zamówienia, w tym nawet wojskowe, aby dać mu jak najdłużej rację bytu, w czym zresztą był finansowo zainteresowany. Czerniakow ze swoja uczciwością nic takiego nie był w stanie osiągnąć. Większość Żydów warszawskich pojechała do komór gazowych już w połowie 1942 r., a w kwietniu 1943 r. cała reszta. Getto łódzkie przetrwało najdłużej, jego likwidacja nastąpiła dopiero w sierpniu 1944 r., a i tak kilka tysięcy osób pozostało jeszcze w Łodzi i przeżyło, bo miesiąc później trafili do obozu koncentracyjnego zamiast do obozu zagłady. W ten sposób uratowała się Etka Daum i dzięki temu mamy teraz w ręku jej dzienniki. Można zatem powiedzieć, że dzięki Rumkowskiemu szansa na przeżycie była w getcie łódzkim kilkakrotnie większa niż w warszawskim. Poza tym Rumkowski nie mógł przewidzieć, że Niemcy będą tak zaślepieni, by zdecydować się na likwidację w czasie krytycznego okresu wojny całego zagłębia produkcyjnego działającego na ich rzecz.

    Występuję jako advocatus diaboli, żeby pokazać, iż w przypadku Rumkowskiego mamy klasyczny konflikt zasad moralnych z praktyczną efektywnością. Brudził sobie ręce uczestnictwem w realizacji niemieckiego planu zagłady, wierząc, że w ten sposób może uratować większość mieszkańców getta. Generalnie poniósł porażkę, ale i tak dał szansę na przeżycie tysiącom osób. Czy zatem tak łatwo można go oceniać?

    Trochę mam wyrzutów sumienia, że o pamiętnikach przesympatycznej dziewczyny opowiadam przez pryzmat innej postaci. Cóż, są to tak ciekawe sprawy, że chyba nie zadeklaruję poprawy.

    Elżbieta Chrezińska, Byłam sekretarką Rumkowskiego. Dzienniki Etki Daum, recenzja, okładka

    Dziennik Etki Daum jest genialnym źródłem ułatwiającym zrozumienie specyficznej sytuacji łódzkiego getta. Została ona zatrudniona jako młoda kobieta w sekretariacie Rumkowskiego. Wiele spraw przechodziło przez jej ręce, na co dzień widziała swojego szefa zmagającego się z presją Niemców, niezrozumieniem rodaków, nieprzyzwoitością niektórych swoich współpracowników. Z drugiej strony była to młoda dziewczyna, która więcej uwagi poświęcała w dzienniku swojemu narzeczonemu, niż np. problemom gospodarczym getta. Co ciekawe, do ostatniej chwili, do końcowej akcji likwidacyjnej nie wiedziała, co się dzieje z ludźmi wywiezionymi „do obozów pracy”, a wydawało by się, że nikt nie powinien być lepiej od niej zorientowany, co się dzieje. Cóż zatem mogli wiedzieć na ten temat zwykli ludzie?

    Tutaj trzeba dodać, że getto łódzkie zasadniczo różniło się od warszawskiego. Leżało bowiem na terenie Warthegau, czyli okręgu włączonego do Rzeszy, z którego wysiedlono ludność polską, a na jej miejsce ściągnięto Niemców. Zatem Żydzi byli od świata odgrodzeni nie tylko murem, ale i wrogą ludnością, co musiało mieć wpływ także na odcięcie od informacji.

    Dzienniki panny Daum miały swoją historię. Pisała na bieżąco w czasie wojny, a kolejne zeszyty trzymała ukryte pod podłogą. Niestety po likwidacji getta zaginęły (miejmy nadzieję, że nie ostatecznie). Po wojnie pani Frenkiel z domu Daum, postanowiła te dzienniki z pamięci odtworzyć. Były one jednak pisane w taki sposób, że nie bardzo nadawały się do druku. Trafiły one do rąk Elżbiety Charazińskiej, które zadecydowała, że zamiast je poprawiać, lepiej będzie napisać je od nowa na podstawie zapisków pierwotnej autorki. W ten sposób otrzymaliśmy książkę, która ma dwie autorki. Mimo iż nie jest to oryginalny zapis z epoki, to dzięki rzetelności obu autorek Dzienniki tchną autentycznością, świeżością ocen i obserwacji. Nie dostrzegłem w nich manipulowania opierającego się o późniejszą wiedzę i po wojnie obowiązujące opinie.

    Warto również nadmienić, że Dzienniki prostują pewną legendę. Mianowicie uporczywie powtarzana była informacja, jakoby Rumkowski podczas ostatniej akcji likwidacyjnej załatwił sobie salonkę i w tych luksusowych warunkach pojechał do Auschwitz. W samym obozie Żydzi z Sonderkommando mieli go żywcem spalić w krematorium. W rzeczywistości Rumkowski był załamany na wieść o ostatecznej likwidacji getta, bo była to porażka jego koncepcji realizowanej od pięciu lat. Mimo iż był już Niemcom nie potrzebny, Biebow obiecał mu glejt reklamujący go wraz żoną z transportu. Rumkowski zażądał tego samego dla swojego brata, ale na to już Niemcy się nie zgodzili. Rumkowski ujął się honorem i sam, pieszo, z walizeczka w ręku udał się do punktu załadunku. Niemcy zaś do wagonu, w którym jechał, bydlęcego jak każdy inny, dopakowali koło setki ludzi. To wiadomo na pewno. Prawdopodobnie zatem, do Auschwitz nie dojechał żywy, z powodu nadmiarowego ścisku, a nawet jeśli, to znalazł się w anonimowej masie półżywych ludzi. I tak okazało się, jak legendy mają się do rzeczywistości.

    Etka Daum, wraz ze swoim narzeczonym Izaakiem Frenkielem, przeżyła wojnę w obozie pracy, gdzie spędziła kilka ostatnich miesięcy wojny. Po wyzwoleniu powróciła do Łodzi, gdzie wyszła za niego za mąż. Mieli trzech synów. Do Izraela wyemigrowała z rodziną w 1973 roku i tam na prośbę synów odtworzyła swój dziennik.

    Podsumowując: książka niezwykła, bardzo, bardzo ciekawa, dobrze napisana, mimo wszystko mająca cechy autentyzmu. Zaliczam do „sił sensu” za nieuleganie powszechnym opiniom i napisanie wielu ciepłych słów o Rumkowskim (oczywiście również obok krytycznych). Na koniec jeszcze podziękowanie dla Wydawnictwa Zysk i S-ka za nadanie książce szaty graficznej jednocześnie oryginalnej i pięknej. Polecam, 9/10.

    Elżbieta Cherezińska, Byłam sekretarką Rumkowskiego. Dzienniki Etki Daum, Zysk i S-ka Poznań 2008.

    PS Postać Rumkowskiego wzbudza zainteresowanie poprzez swoja niejednoznaczność. Nie ja jeden to zauważyłem. Właśnie z opóźnieniem dowiedziałem się, że Andrzej Bart napisał książkę (Fabryka muchołapek) w stylistyce procesu nad Rumkowskim. Na pewno do niej dotrę i na pewno coś na ten temat napiszę.

    

  • Książki

    Wojny kultur Agnieszki Kołakowskiej

    Po eseistykę koncentrującą się na ogólnych bardzo tematach sięgam rzadko. Nużą mnie mało zdyscyplinowane rozważania. Znacznie bardziej wolę sążniste naukowe testy, w których narracja prowadzona jest w sposób uporządkowany i stoją za nią obiektywne (w każdym razie takie jest oczekiwanie) badania.

    okładka, Agnieszka Kołakowska, Wojny kultur, recenzjaDla Agnieszki Kołakowskiej zrobiłem wyjątek, po przeczytania w prasie jej artykułu na temat ocieplenia klimatu, który pokazywał całą nieprzyzwoitą, interesowną irracjonalność (lub racjonalność inaczej) całego szumu dookoła tej sprawy. Poczułem w niej niezależność myślenia i niezgodę na otaczającą nas poprawność.

    Książka Wojny kultur składa się z publikowanych wcześniej artykułów. Rozrzut tematyczny jest duży: od spraw politycznych po źródła terroryzmu i od krytyki postmodernizmu po rozważania krytycznoliterackie. Nie ma możliwości, aby te wszystkie wątki omówić. Teksty zamieszczone w książce  łączy przywiązanie do racjonalności myślenia, niezgoda na bezrefleksyjne powtarzanie nawet powszechnie przyjętych poglądów. Bogactwo zainteresowań autorki przerasta moje możliwości krytyczne, zatem posłużę się cytatami najpierw recenzenta, a później Agnieszki Kołakowskiej. Zwłaszcza te ostatnie pozwolą wyrobić sobie własny pogląd na jej twórczość.

    Dobrze ją scharakteryzował Antoni Libera: „Szkice Agnieszki Kołakowskiej, poświęcone są kilku istotnym i wielce niebezpiecznym bolączkom współczesnej cywilizacji Zachodu. Chodzi o wynaturzenia rozmaitych idei lub manipulowanie nimi, o zjawisko groźnych zakłamań, zarówno ideologicznych, jak i pseudo-naukowych, o irracjonalizm i przemoc w przebraniu racjonalizmu i tolerancji, o fetyszyzację języka w ramach walki o władzę lub jej utrzymanie. Autorka z pasją, nadzwyczaj jasno i przekonująco pokazuje, co się dzieje w epoce okrzykniętej jako scjentystyczna, post-ideologiczna czy wręcz post-historyczna (w ślad za osławioną diagnozą Fukuyamy). Oto nauka, miast rozpraszać takie czy inne mity i zabobony, tworzy nowe, tyle że ubrane w kostium teorii. Oto myśl radykalna i totalistyczna, dopiero co, wydawałoby się, skompromitowana i przezwyciężona, odradza się i krzewi w postaci najrozmaitszych prądów i ruchów, którym patronuje polityczna poprawność. Oto postępująca do granic absurdu sekularyzacja i krytyka Kościoła toruje drogę prężnemu (bo o 700 lat młodszemu), wojowniczemu islamowi, szykującemu wielki skok na europejską cywilizację.”

    Głównym przedmiotem jej krytyki jest postmodernizm, który „twierdzi, ze nie ma prawdy obiektywnej («metanarracji») ani historycznej. Wszystkie nasze poglądy i przekonania są historycznie lub społecznie uwarunkowane; nie ma nic, co by było neutralne pod względem wartości lub wolne od założeń. Wszystko – wszystkie teorie i poglądy, wszystkie nauki, również ścisłe (…) wszystkie wartości i przekonania są jedynie «językami». (…) Należy jednak zauważyć, że twierdzenie to (mianowicie, że prawdy nie ma) jest częścią tej samej postmodernistycznej teorii, która głosi, że twierdzenie iż prawdy nie ma, jest twierdzeniem zgodnym z prawdą.” Teoria postmodernistyczna „jest też, warto w nawiasie zauważyć, absurdalnie samoobalająca się w praktyce, na różne – często zabawne – sposoby. Na przykład: postmodernistyczni teoretycy lubią od czasu do czasu propagować swoje tezy w telewizji. Ostatnio jeden z nich – bodajże Bruno Latour – ogłosił we francuskiej telewizji tezę, że wszystko jest jedynie «językiem» i dodał, że zatem między innymi także fizyka jest jedynie językiem. Wystarczy jednak chwila namysłu, by sobie uprzytomnić, że gdyby fizyka była jedynie językiem, Bruno Latour prawdy tej w telewizji by nie ogłaszał, ponieważ telewizja by nie istniała.” (s. 221-223)

    Ten cytat dobrze pokazuje, jakiego rodzaju refleksje uprawia Agnieszka Kołakowska. Wyłapuje sprzeczności i absurdy w modnych ostatnio teoriach, pokazuje też, jakie zagrożenia one ze sobą niosą. Sama odwołuje się klasycznych wartości, do racjonalności myślenia, ale tez i zdrowego rozsądku. Nie ucieka od prób zdefiniowania tak złożonych zjawisk jak wspomniany postmodernizm, ale też np. współczesnych teorii językoznawczych, czy orientalistycznych. Nie ogranicza się jednak tylko do zdefiniowania tych zjawisk, pokazuje także ich intelektualne źródła, ale też często dyskutuje z poglądami w nich wyrażanymi. Zatem: erudycja, konsekwencja w myśleniu, odwaga. Dla mnie same plusy.

    Innym ważnym wątkiem w działalności Agnieszki Kołakowskiej jest zaduma nad stanem cywilizacji europejskiej, a co szczególnie ciekawe, również konkretnych decyzji czy poglądów mających zasadniczy wpływ na owa cywilizację. Daje do myślenia, co pisze w eseju Apologeci terroryzmu „Jeśli wina jest po «naszej stronie», to leży ona właśnie tu: u tych, co terroryzm usprawiedliwiają i za wszystkie nieszczęścia odpowiedzialnością obarczają Zachód. Potrzebna jest dziś moralna jasność; potrzebna jest afirmacja, że prawda i kłamstwo, dobro i zło, istnieją naprawdę i że można je rozróżnić. Modny relatywizm jest tu nie tylko nie na miejscu – jest zagrożeniem.” (s. 218)

    Podsumowując: dawno nie czytałem książki, która sprawiłaby mi tyle przyjemności i intelektualnej frajdy. Kilka kwestii pomogła mi uporządkować w mojej własnej głowie (dzięki odwadze w definiowaniu różnych współczesnych teorii), w innych nieoczekiwanie uruchomiła procesy myślowe. Same plusy. Zaliczam do „sił sensu”, oceniam na 10/10, a Teologii Politycznej dziękuję za wydanie tej książki.

    Agnieszka Kołakowska, Wojny kultur i inne wojny, Teologia Polityczna 2010.

    

  • Książki

    Łąka umarłych Marcina Pilisa

    Marcin Pilis, Łąka umarłych, recenzja, okładkaMłody chłopak odziedziczył po ojcu amatorskie obserwatorium astronomiczne znajdujące się w małej, zabitej deskami wiosce. Wieś owa jest co najmniej dziwna. Kompletnie odcięta od świata, poza jakąkolwiek cywilizacją. Na dodatek nikt nie jest zadowolony z przyjazdu młodego przybysza. Wzbudza to w przyjezdnym z jednej strony zainteresowanie, z drugiej jednak strach.

    Od pierwszych chwil widać, że tropy prowadzą do nieodległej przeszłości i mają coś wspólnego z wydarzeniami ostatniej wojny, a jeszcze później okazuje się, że chodzi o zagładę Żydów z tej wsi. W tle głównego wątku akcji znajduje się klasztor, początkowo wyglądający na posępny, na końcu okazuje się oazą sensu i sprawiedliwości

     

     

    Pilis stworzył powieść o interesującej, niebanalnej fabule. Dobrze zapanował nad konstrukcją – różne plany czasowe zazębiają się ze sobą we właściwych miejscach nawzajem się uzupełniając.

    Najbardziej jednak interesujące jest to, że zagmatwane stosunki polsko-żydowskie pokazał w sposób niesztampowy, a udało mu się przy tym uniknąć postmodernistycznego dziwaczenia.

    Na pewno książka warta przeczytania przez wszystkich zainteresowanych tematyką żydowską. Ciekawa, oryginalna fabuła, sporo dobrych pomysłów i jeszcze bardzo dobrze napisana. Finalna ocena 9/10 i zaliczam do sił sensu.

    Marcin Pilis, Łąka umarłych, Wydawnictwo SOL, Warszawa 2010.

    PS U mnie mnóstwo pracy, mało (nic) czasu dla siebie. Zatem kolejne notki będą znacznie krótsze niż zazwyczaj, co być może ich czytelnikom na dobre wyjdzie.

    

  • Militaria

    Komandos, Richard Marcinko

    Właśnie przeżywamy zalew literatury związanej z amerykańskimi oddziałami komandosów, w tym zwłaszcza Navy Seals, których popularność osiągnęła szczyty po udanej akcji likwidacyjnej Bin Ladena. W Stanach szaleństwo doszło do takich rozmiarów, że pojawiła się nawet seria romansów, z żołnierzami Navy Seals w roli adresatów tęsknych westchnień.

    Richard Marcinko, Komandos, okładka, recenzjaZ tego zainteresowania wyrosła książka Komandos. Jest ona jednak zupełnie szczególna. Po pierwsze, z racji na charakter wspomnieniowy w małym stopniu podpada pod klasyczną literaturę akcji, po drugie komandor Richard Marcinko jest postacią nieporównywalną z kimkolwiek innym. W wojsku zaczynał karierę jako klasyczny zabijaka w Wietnamie, ale później wylądował jako sztabowiec, a jeszcze później został twórcą i pierwszym dowódcą legendarnej jednostki Navy Seals Team Six, najlepszej spośród Sealsów i jednocześnie najlepiej zakonspirowanej jednostki dywersyjnej w USA (do czasu oczywiście, dziś o konspiracji nie ma co nawet mówić). Nic dziwnego, że to właśnie im powierzono newralgiczne zadanie eliminacji Bin Ladena.

    Marcinko jest w swoich wspomnieniach do bólu szczery. Jasno deklaruje, że w Wietnamie jego celem było zabicie jak największej ilości partyzantów Vietkongu. Nie pozostawia czytelnikom złudzeń co do tego,  że celem szkolenia specjalnych jednostek wojskowych jest osiągnięcie jak największej biegłości w likwidacji przeciwników przy jednoczesnej minimalizacji strat własnych. Marcinko nie tworzy fałszywej wizji, że wojsko, a zwłaszcza jednostki specjalne służą do utrzymywania pokoju, albo przeciwdziałaniu klęskom żywiołowym. Ich celem jest walka, a celem walki jest eliminowanie przeciwników. Kto twierdzi inaczej, ten sieje zamęt w głowach polityków i wojskowych. Zresztą, jeżeli miałoby być inaczej, to po co łożyć gigantyczne środki na armię – przekażmy je do straży pożarnej i nie udawajmy, że chodzi o obronę i bezpieczeństwo.  Od siebie dodam, że te dziwaczno-pacyfistyczne koncepcje doprowadziły do tragedii w Srebrenicy i wymordowania kilku tysięcy [!] ludzi pod bokiem oddziałów ONZ, które robiły wszystko, aby tylko nie walczyć.

    Do najciekawszych wątków zaliczam także te, które mówią o szkoleniach i organizacji Sealsów. Zajrzeć za fasadę tych jednostek i zobaczyć, według jakich reguł prowadzona jest najpierw rekrutacja, a później trening żołnierzy, to niemała frajda. Zwłaszcza, że mamy tu do czynienia z jednostką nietypową. W rejon szkoleń dostawali się pojedynczo i po cywilnemu, tak jak są szkoleni do przenikania na terytorium wroga. Ze względu na tajność nie występowali jako jednostka. Długowłosi faceci, w cywilnych ciuchach, ze sprzętem, który docierał na miejsce akcji inną drogą niż ludzie. Oryginalne i niespodziewane.

    Oczywiście tego typu oddział musiał budzić konflikty z wojskowymi biurokratami. Umundurowanie nie te, nie ogoleni, długowłosi, wszystko tajne, dokumenty rozliczeniowe z zakupów w ogóle nie trzymały się kupy, bo nie można było wymienić w nich nazwy jednostki itd. Odwieczny konflikt efektywności i swojego rodzaju charyzmy ze sztywnymi strukturami charakterystycznymi dla wojska. Daje do myślenia nie tylko na tematy czysto wojskowe.

    Równie zajmujący jest wątek ostatniego przydziału służbowego komandora Marcinki. Mianowicie stworzył oddział, który testował przygotowanie amerykańskich jednostek marynarki na atak terrorystyczny. Zaczynało się od tego, że najpierw powiadamiano dowództwo danego garnizonu, że w określonym dniu zostanie podjęta testowa próba penetracji z zewnątrz ich jednostki wraz z pozorowanym atakiem terrorystycznym. Mimo takiego uprzedzenia ludzie Marcinki robili rzeczy zdumiewające: porywali admirałów, włamywali się do baz okrętów atomowych, a na dodatek bezkarnie znikali po wykonaniu akcji. Pobudza do refleksji czytelników, otwarty natomiast pozostaje problem, czy było podobnie inspirujące dla wyższych dowódców amerykańskiej marynarki. Niestety, wygląda na to, że głównym działaniem zapobiegawczym było… pozbycie się Marcinki. Jedynym plusem tego jest fakt, że dzięki temu otrzymaliśmy doskonałą książkę. Bez wahania oceniam na 10/10 w kategorii literatury faktu i sensacji naraz.

    Na koniec o pochodzeniu komandora Marcinki: brzmienie nazwiska mogłoby wskazywać polskie korzenie, ale w istocie są one czeskie.

    Richard Marcinko, Komandos, Znak, Kraków 2012.

  • Film

    Rozstanie, czyli Oscar zasłużony

    Jeden z najlepszych filmów, jakie widziałem.

    Nader, mężczyzna zasadniczy i honorowy, po rozstaniu z żoną zatrudnia pomoc domową. Na skutek splotu różnych wydarzeń, wyrzuca ją z pracy i wypycha za drzwi tak nieszczęśliwie, że dochodzi do poronienia i kobieta traci dziecko. Dochodzi do rozprawy sądowej, w której najważniejsze jest pytanie, czy Nader wiedział, że kobieta jest w ciąży, czy nie, bo od tego zależy wyrok w sprawie utraty dziecka. Nader twierdzi, że nie wiedział, jego córka jednak podejrzewa, że kłamie. Nie wiadomo, czy poszkodowana Razieh też mówi prawdę, czy wypchnięcie jej za drzwi rzeczywiście spowodowało poronienie. Razieh ma coś do ukrycia, bo rozpoczęła pracę u obcego mężczyzny nie informując o tym swojego zapalczywego męża.

    Rozstanie, recenzja, Nader ze swoją żoną

    Dość szybko okazuje się, że kluczowa nie jest prawdomówność głównych antagonistów. Każda z postaci, ma poważne etyczne powody, by nie mówić całej prawdy. Na dodatek na ich postawę wpływ mają ich relacje rodzinne, naciski małżonków, troska o dzieci. Bohaterowie ciągle dokonują poważnych wyborów moralnych, stają wobec konfliktu różnych wartości, podlegają presji najbliższych, na których zdaniu im bardzo zależy. W efekcie otrzymujemy precyzyjnie zarysowany obraz ludzi zmagających z podstawowymi, fundamentalnymi problemami etycznymi, ale jednocześnie pragnącymi zachować elementarną uczciwość. Postacie występujące w filmie pojmują ją odmiennie – mężczyźni są bardziej zasadniczy, honorowi, kobiety bardziej nakierowane na ochronę wartości rodzinnych, ale dla nich wszystkich kluczową rzeczą jest zachować się zgodnie z wyznawanymi wartościami. Jak bardzo ten obraz różni się od płytkich filmów akcji rodem z Hollywood! Wzrusza widzów, uruchamia empatię wobec bohaterów tak dzielnie zmagających się z niemożliwymi do dobrego rozwiązania dylematami i jednocześnie wywołuje (w każdym razie powinien) w nich różne refleksje, w tym także i takie: a jak ja bym zachował się w danej sytuacji.

    Iran jest krajem cenzury, środowisko filmowe podlega różnym represjom, do uwięzienia reżyserów włącznie. W więzieniu znalazł się Jafar Panahi , represjom podlegał Abbas Kiarostami (Złota Palma w Cannes za Smak wiśni), czy rodzina filmowa Makhmalbaf. Ciężko powiedzieć, na ile obraz irańskiego społeczeństwa jest prawdziwy. W Iranie film wywołał dyskusje polityczne, ponieważ został odebrany jako moralitet mówiący o powszechności kłamstwa w społeczeństwie, podczas gdy cały świat odebrał go jako subtelną dyskusje o czysto ludzkich, prywatnych sprawach. Prawdopodobnie dobre są obie perspektywy.

    Rzeczywiście główni bohaterowie kłamią, to fakt. Ale po pierwsze czują z tego powodu dyskomfort moralny, nie jest to dla nich zachowanie banalne, po wtóre za ich łgarstwem stoją istotne powody, po trzecie zaś, gdy dochodzi do finalnych rozstrzygnięć, mówią prawdę. Z mojej perspektywy problem prawdomówności jest drugorzędny, znacznie ważniejsze jest pewne napięcie etyczne, konflikty pomiędzy wartościami, które ostatecznie trzeba wybrać. Co z tego, że różne zasady się nawzajem wykluczają lub konfliktują, ale bohaterowie walczą o to, co według nich jest słuszne i dobre. Ponadto film pokazuje całą galerię różnych postaw życiowych, dając przebogaty materiał do refleksji nad różnicami pomiędzy kobietami i mężczyznami, miedzy ludźmi religijnymi a obojętnymi, między postawami fundamentalnymi a pragmatycznymi.

    Rozstanie, recenzja, Razieh

    Ciekawe jest również muzułmańskie rozumienie religijności. Kobieta, zatrudniona jako opiekunka, zanim pomoże się przebrać starcowi, ale przecież mężczyźnie, dzwoni do imama z prośbą o radę, czy jest to zgodne z prawem muzułmańskim. Ta sama kobieta, kiedy przyjdzie jej przysięgać na Koran, wycofa się ze swoich nieprawdziwych zeznań. Dla zeświecczonego człowieka Zachodu wszystko to wygląda dziwnie, ale w istocie jest dużo bliższe prawdziwej etyce niż wizja idola zachodniej inteligencji Woodego Allena, w której każdy z każdą, bez zobowiązań i bez refleksji.

    Ten bardzo ciekawy i pobudzający film powstał w kraju, gdzie rządzi cenzura. Najciekawsze polskie filmy Kieślowskiego czy Falka powstały również w warunkach bardzo ograniczonej swobody twórczej. Czy jest to jakaś zasada? Może sztuka musząca się przebijać przez polityczne restrykcje szlachetnieje, a niczym nie ograniczona wolność tylko pozornie sprzyja sztuce wikłając ją w banalność? A może wszechogarniająca w krajach demokratycznych poprawność odbiera sztuce ogień zaangażowania? Nie wiem, ale pewną prawidłowość jednak dostrzegam.

    Ocena 10/10 i bardzo, bardzo polecam osobom wrażliwym na los człowieka uwikłanego w dylematy egzystencjalne, moralne, religijne.

    Rozstanie, reż. Asghar Farhadi, Iran 2011