Lourdes
Film utrzymany w konwencji paradokumentalnej. Podglądamy dzieje jednej z pielgrzymek do świętego miejsca, widzimy flirty pielęgniarek, dowcipy na temat chrześcijaństwa, perfekcyjną organizację i, przede wszystkim, oczekiwanie na cud uzdrowienia.
W sposób najmniej oczekiwany taki cud się zdarzył, sparaliżowana dziewczyna wstała z wózka i zaczęła normalnie funkcjonować, ale wtedy okazało się, że nikt temu nie dowierza i wszyscy podświadomie oczekują, że to tylko chwilowa poprawa. Nikt nie wspiera jej, nie wyciąga pomocnego ramienia podczas wycieczki w góry, czekając aż z powrotem usiądzie na wózku.
Wbrew pozorom to nie jest to film religijny ani film o chrześcijaństwie. To film o nas, o naszej wierze w drugiego człowieka, o naszej empatii wobec niepełnosprawnych, o naszej chęci (lub niechęci) do wyprowadzenia ich z getta kalectwa i przywrócenia normalnemu, radosnemu życiu.
Wolontariuszki z poświęceniem opiekują się sparaliżowanymi na wózkach, są rutynowo perfekcyjne, ale całkowicie nieprzydatne we wsparciu osoby, która, jak można mniemać, kalectwo ma już za sobą. Tak jakby pielęgnowali swoją skłonność do opiekuńczości, ale w istocie odmawiali swoim podopiecznym prawa do zwykłej radości, zatańczenia jak wszyscy, do poderwania faceta.
Próba werbalizacji przesłania filmu, czuję to, spłyca go. A może nie mając żadnego kontaktu z niepełnosprawnymi źle owo przesłanie odczytuję? Na pewno warto ten film zobaczyć, bo nie jest to banalna opowieść i każdy widz musi sam zmierzyć się z tą problematyką. Trochę przypomina mi to interesujący polski film Wszystko będzie dobrze, który pobudzał do oczekiwania na cud i również, jak Lourdes, nie dawał łatwych odpowiedzi. Rzeczywistość człowieka jest za bardzo skomplikowana, aby można było ją uleczyć jednym, najbardziej nawet spektakularnym, cudem.
Lourdes, reż. Jessika Hausner, koprodukcja austriacko-francusko-niemiecka, premiera 2009.
Tołczyk! Tołczyk! Tołczyk!
Dariusz Tołczyk, Gułag w oczach Zachodu, Prószyński i S-ka, 2009
Jak zgodnie zauważają blogersi, napisać recenzję pochwalną jest znacznie trudniej niż coś zjechać. No bo jak zręcznie zacząć tekst poświecony książce, która jest kongenialna? Nie tylko wzorowo wyczerpująca, co do treści, lecz także napisana pięknym, klarownym językiem.
Od razu, od pierwszej strony Wstępu, autor daje sygnał, że mamy do czynienia z czymś niebanalnym, bowiem książkę, bądź co bądź historyczną, zaczyna od pytania, czy w ogóle warto jest dziś sięgać wstecz do minionych okropności totalitaryzmów XX wieku i przytacza wiele argumentów (od Cycerona do Szymborskiej), że nie warto, po drugiej stronie jest jeden argument, ale za to fundamentalny: wzgląd na pamięć o krzywdzie ofiar.
A więc zapomnienie o ofiarach systemów totalitarnych można uznać – i często uznawano – za niedopuszczalny akt zdrady. Ci, którzy tak uważali, określali je jako przyznanie moralnej satysfakcji oprawcom, połączone z odmową udzielenia ofiarom jedynego zadośćuczynienia, na jakie stać społeczeństwo wolne od totalitaryzmu – zadośćuczynienia przez pamięć. Bruno Bettelheim, były więzień Dachau i Buchenwaldu, stwierdzał: „jeśli będziemy milczeć wówczas spełnimy dokładnie to, czego chcieli hitlerowcy: zachowamy się, jak gdyby nigdy nic się nie stało”. Autor wspomnień z Gułagu, Antoni Ekart , przytacza napis, który zobaczył kiedyś na ścianie łagrowego karceru: „niech będzie przeklęty ten, kto wyjdzie stąd i będzie milczał”.
Rewolucja bolszewicka została przyjęta na zachodzie w kręgach postępowej inteligencji z entuzjazmem. Była zapowiedzią nowego, lepszego świata, ucieleśnieniem marzeń o zaprzeczeniu wartościom burżuazyjnym.
Nie brakowało też osób o niesprecyzowanych dotąd poglądach, którzy w rewolucji bolszewickiej ujrzeli romantyczny zryw i drogę wyjścia ludzkości z burżuazyjnej matni oraz szansę na zbudowanie świata równości i wolności, w którym nie będzie już bezsensownych krwawych wojen. Oczywiście dodatkowo sprzyjał temu fakt, że rewolucja bolszewicka dokonała się właśnie w Rosji, która była w oczach Zachodu krajem szczególnym – na tyle dalekim i mało znanym, by nadmierna znajomość faktów z historii najnowszej oraz bieżących wydarzeń nie przeszkadzała w projekcji marzeń i mitów.
Przy takim nastawieniu łatwo akceptowano, że rewolucja używa przemocy w walce z wrogami i musi sięgać niekiedy do działań bardzo zdecydowanych, a stąd już tylko jeden krok do akceptacji GUŁAGu, jako miejsca niezbędnego dla skutecznej walki klasowej.
Sowieci bardzo dbali o zachodnią opinię publiczną: ściśle limitowali akredytację dziennikarzy i na długotrwały pobyt w Moskwie mieli szansę tylko ci, którzy pisali teksty zgodne z oczekiwaniami władz sowieckich, albo wprost poddawali cenzurze swoje korespondencje przed wysłaniem do macierzystych redakcji. Organizowano również pobyt w Związku Sowieckim znanym intelektualistom. Goście podlegali ścisłej, acz dyskretnej opiece rozmaitych przewodników, tłumaczy i innych osób specjalnie przygotowanych do tej roli. Do żelaznych punktów takiego pobytu, należała oczywiście wizyta w łagrze, która miała pokazać prawdę wobec pojawiających się niekiedy oskarżeń o nieludzkie traktowanie więźniów. Oczywiście komuniści przygotowywali takie potiomkinowskie łagry na potrzeby zachodnich turystów. Najwnikliwsze spostrzeżenia po takiej wizycie w więzieniu dla kobiet pozostawił Georg Bernard Shaw:
żadna z tych kobiet nie byłaby w lepszej sytuacji, gdyby starała się zarobić na życie, pracując w angielskiej fabryce jako wolna osoba. (…) W Anglii przestępca wchodzi do więzienia jako zwykły człowiek, a wychodzi jako „kryminalista”, podczas gdy w Rosji wchodzi jako kryminalista i wyszedłby jako normalny człowiek, gdyby nie trudności z przekonaniem go, że trzeba już opuścić więzienie.
Za twierdzenie, że ludzie nie chcą wychodzić z łagru, bo tak im tam dobrze oraz że w łagrze pracuje się jak w przeciętnej angielskiej fabryce, Shawa zaliczam do trójki najgłupszych adoratorów Stalina. Kolejnym kandydatem do miejsca na podium jest prezydent Roosevelt, który
Słuchając opowieści o rozwoju państwowego przemysłu sowieckiego w czasie, gdy na Zachodzie szerzył się kryzys, pytał z zazdrością, jak Stalina stać było na to, aby wykupić te wszystkie fabryki.
Za głębokie przekonanie, że komuniści fabryki kupowali nadaję Rooseveltowi drugie miejsce w wyścigu po palmę najgłupszego. Rozpacz ogarnia, że taki człowiek był prezydentem USA i miał stanowić przeciwwagę dla Stalina. Palma pierwszeństwa należy się jednak wiceprezydentowi przy Roosevelcie, Henry Wallace’owi, który w roku 1944 wybrał się w podróż po sowieckim Dalekim Wschodzie i odwiedził między innymi Kołymę. Sowieci mieli za mało czasu, aby wybudować obóz pokazowy, ograniczyli się tylko do podstawienia aktywistów komsomołu w miejsce więźniów i demontażu wieżyczek strażniczych. Nawet to wystarczyło, jeżeli ktoś miał głęboką motywację, aby nic nie zobaczyć i grać durnia do samego końca.
Po powrocie do USA Wallace napisał książkę w której zapewniał o takich samych, jak w Stanach warunkach pracy na Kołymie. Wierzył w posiadanie przez sowieckich „wydobywców złota” związków zawodowych i przesyłał pozdrowienia od nich skierowane do amerykańskich odpowiedników. Był zafascynowany poziomem lokalnej orkiestry „nie wydaje mi się abym kiedykolwiek widział coś lepszego w wykonaniu talentów z jednego zaledwie miasta”. Oczywiście byli to muzycy więźniowie, przed aresztowaniem artyści najwybitniejszych teatrów, oper i filharmonii.
Poza tymi już wskazanymi, najciekawsze wątki książki to przedstawienie: pozytywnej recepcji na Zachodzie procesów pokazowych (wraz z wyjaśnieniem dlaczego pozytywnej), meandrów sprawy Katynia (zwłaszcza bulwersującej na poziomie decyzji rządów Anglii i USA), budowania białej legendy Stalina przez władze Stanów Zjednoczonych, przymusowej repatriacji do Związku Sowieckiego własowców i Kozaków walczących przeciwko Stalinowi.
Książka Tołczyka jest wybitna z kilku powodów: inteligentny autor przedstawia wydarzenia w ich, niekiedy dość skomplikowanym, ciągu przyczynowo skutkowym, imponuje bogatą erudycją (mamy przekonanie, że nic nie zostało pominięte), wreszcie wykład jest przejrzyście poprowadzony i doskonale napisany. Same superlatywy. Sumaryczna ocena 6/6 (jakby było możliwe to 7/6).
Węgierscy łącznicy
Z Węgrami Polacy mają wiele wspólnego – dziedzictwo kultury szlacheckiej, pamięć wielkiej historii wielkiego państwa, które aktualnie zamieniło się w niewielkie, a na pewno w niemocarstwowe państewko. Przewaga honoru nad pragmatyzmem i dominująca nostalgia za historią zamieniająca się we współczesna melancholię (na Węgrzech) lub niską samoocenę narodową (w Polsce). Wspólne epizody historyczne: gen. Bem na Węgrzech, pomoc Węgrów po klęsce w 1939 roku, współodczuwanie w kryzysie 1956 roku. Współcześnie kontakty polityczne są żadne, kulturowe niewielkie – znamy i lubimy Martę Mesarosz, Istvana Szabo, Maraia i Kertesza, nie wiem jak recepcja kultury polskiej wygląda po węgierskiej stronie.
Sentyment tak czy owak pozostaje i polsko-węgierskie wspominki sprawiły mi dużo radości. Tym bardziej że wydana przez Frondę książka jest napisana inteligentnie, życzliwie dla tematu i językowo bardzo apetycznie. Węgierski łącznik składa się z pięciu ciekawych wywiadów (Ákos Engelmayer, Csaba György Kiss, István Kovács, Attila Szalai oraz Imre Molnár) z Wegrami, którzy na różne sposoby byli związani z Polską, naszą kulturą, ale też niektórymi pięknymi Polkami.
Mile dla polskiego uchą brzmią opowieści, jak podczas socjalistycznej nocy, w Polsce młodzi Węgrzy znajdowali przestrzenie wolności u nich niewystępujące. Ambitny teatr, literatura, drugi obieg i przede wszystkim prowadzone z pełna otwartością „nocne Polaków rozmowy”, o pardon, „nocne Polaków z Węgrami rozmowy”. Zaskakiwał zwłaszcza brak autocenzury w prywatnych rozmowach, podczas których nawet w towarzystwie bądź co bądź obcokrajowców wypowiadali się Polacy z pełna otwartością na tematy i polityczne, i związane ze sferą wolności w kulturze.
Dzięki tym szczerym rozmowom nasi węgierscy przyjaciele ze zdumieniem konstatowali, że Polacy znacznie więcej wiedzą na temat Powstania węgierskiego 1956 roku niż młodzi Węgrzy, bowiem w epoce kadarowskiej na ten temat w ich ojczyźnie nie mówiło się wcale i to również w prywatnych rozmowach, głównie dlatego, że wypierano ze świadomości traumę po przetrąceniu kręgosłupa niezależnego i dumnego przecież narodu.
Z powstaniem węgierskim wiąże się moje prywatne wspomnienie. Mój ojciec do końca swych dni miał wyrzut sumienia, że nie wystarczająco pomogliśmy Węgrom wtedy, kiedy najbardziej tego potrzebowali. Sami jakoś uniknęliśmy sowieckich czołgów, a naszych przyjaciół pozostawiliśmy ich własnemu losowi. Z węgierskiej perspektywy wyglądało to zupełni inaczej. Pomoc im udzielona poprzez przekazanie krwi masowo oddawanej przez Polaków, była odbierana nie tylko jako wyraz serdecznej solidarności, ale okazało się jedyną konkretna pomocą jakiej Węgrom udzielono.
Wszędzie w Polsce Węgrzy podróżujący autostopem (u nich zakazanym) doświadczali rozlicznych objawów sympatii – byli zawożeni tam, gdzie potrzebowali, zapraszani do prywatnych domów na nocleg, żywieni i pojeni „czym chata bogata”. Ostatecznie część z nich znajdowała tu żony, a po odzyskaniu wolności zostawała ambasadorami w Warszawie. I tak optymistycznie te historie osobiste się kończą.
Książka dokonała, polecam i kończę recenzję notą zbliżoną do ideału – 5/6.
Dom zły
Wybitny film, który przemawia prostym językiem, nieskomplikowaną fabułą, ale pisać o nim – jest bardzo trudno. Nie dlatego, aby był to film o nieuchwytności, jak twierdzi jeden z prasowych recenzentów, ale dlatego, że mówi o sprawach strasznie poważnych, a pisanie o nich w lekkiej formule kulturalnej recenzji lub notki na blogu, spłaszcza, banalizuje te tematy. Oduczyliśmy się mówić o kwestiach najważniejszych językiem poważnym, głębokim, bo ciągle w sposób właściwy kulturze masmediów czytamy i słyszmy strywializowane sądy, spory, polemiki, w których nikt nikogo nie słucha, ale manifestuje gromko jedyną słuszną rację.
Akcja filmu dzieje się w tym samym miejscu, ale w dwóch planach czasowych. Śnieżna biel ostrej zimy, stan wojenny, śledztwo prowadzone w ruinach spalonego domu, mające wyjaśnić zagadkę morderstwa z trzema trupami. I drugi plan pokazujący jak doszło do owych morderstw. Oba przeplatają się, uzupełniają, tłumaczą nawzajem w sposób mistrzowski. Prokurator jest w sztok pijany, towarzyszący mu milicjanci też zdrowo pociągają. I przeskok – do zwykłej rodziny trafia zabłąkany przybysz jadący właśnie do pracy w pobliskim pegieerze. Też piją, ale na wesoło, planują przyszłe interesy w oparciu o pędzony nieustannie bimber. Pani domu (fenomenalna Kinga Preis), pomiatana bezceremonialnie przez swojego męża, równie bezceremonialnie wchodzi do łóżka gościa. Prowadzone tymczasem przez milicję śledztwo wskazuje na rozliczne malwersacje elity lokalnej władzy. Jedyny przyzwoity w tym towarzystwie kapitan milicji (Bartłomiej Topa) nie chce sprawy schować pod sukno.
Historia dziejąca się w obydwu przekrojach czasowych kończy się źle. Podłość, głupota i małość przeważa. Zagadkowo dopowiem, że główna oś wydarzeń jest zbieżna z zamysłem Niespodzianki Karola Huberta Rostworowskiego.
Do oczywistych głupot interpretacyjnych zaliczam twierdzenie „Film Smarzowskiego, boleśnie przypomina, że każdy dom jest zły: to więzienie bez szansy na przedterminowe zwolnienie.” (Łukasz Maciejewski „Kultura/Dziennik”). Po pierwsze Dom zły w żadnym przypadku nie daje asumptu do takiego poglądu, wydaje się natomiast mówić: uważajcie, w pozornie normalnym domu mogą tkwić demony z pokładami zła, których sobie nawet nie uświadamiacie. Po drugie, nawet abstrahując od komentowania dzieła Smarzowskiego trudno się zgodzić z takim poglądem, jeżeli jest on opatrzony wielkim kwantyfikatorem. Za uzasadnienie niech wystarczą rozliczne działa odwołujące się do arkadii dzieciństwa (Miłosz, Konwicki czy z ostatnich Bogdana Loebla Piekło weszło do raju). W ogóle tego typu mądrości lokują się w nurcie krytyki rodziny jako miejsca opresji i zniewolenia. Autorowi opowiadającemu się za takim poglądem, polecem oddać swoje dziecko do sierocińca, bo tam będzie szczęśliwsze niż w rodzinie, przecież siedlisku zła wszelakiego.
Dodam tylko, że nie jest to jedyny przypadek, kiedy w recenzjach publikowanych w dużych gazetach pojawiają się popisy niby to erudycyjne, niby filozoficzne, nie mające nic wspólnego z recenzowanym dziełem, a świadczące głównie o bezradności autora nie potrafiącego rzetelnie wywiązać się ze swoich obowiązków jako recenzenta. Użyłem słówka „niby” bo co to za popisy o objętości krótkiego akapitu wciśniętego pomiędzy opis fabuły a ocenę aktorów. Jeżeli taki autor ma coś naprawdę do powiedzenia, to niech popełni solidny esej na dany temat, a ja go chętnie przeczytam. Między innymi z tego powodu bardziej ufam anonimowym blogom niż recenzjom w zoficjonalizowanym obiegu.
Dom zły to film bezwzględnie poważny, jeden z najważniejszych w ostatniej dekadzie, dający do myślenia. Nie jestem w tej opinii oryginalny, dodam tylko, że tytuł jest dwuznaczny, bo odnosi się zarówno do domu, w którym wydarzyły się dramatyczne morderstwa, ale również do naszego wspólnego domu, Polski, która jawi się poprzez swój prowincjonalny obraz zgoła fatalnie.
Szkoda, że na ostatnim festiwalu w Gdyni, to nie Dom zły wziął główną nagrodę. Rewers jest niewątpliwie filmem dobrym, ale lekkim, momentami farsowym. Pechowo dla Kingi Preis Agata Buzek zagrała w nim bardzo dobrą rolę. Nagroda dla najlepszej aktorki należała się im obu i w trybie wyjątkowym trzeba było ją „po sprawiedliwości” w ten sposób przyznać. Bartomiej Topa po tym filmie powinien rozpocząć karierę w roli policjanta, detektywa, prokuratora. Twardy, ale czujący, uczciwy, ale nie ckliwy – robi wrażenie.
Mimo iż film jest przygnębiający, to jednak trzeba go zobaczyć, bo tak samo jak Wesele zapada w pamięć, ale zmusza też do przemyśleń. Coś więcej wiemy o Polsce i Polakach, nawet jeżeli tylko tych historycznych, bo z nich przecież wyrośliśmy. Taki to był nasz dom.
Stachuro, Stachuro, ty już idziesz górą…
Edward Stachura, Msza wędrującego, Teatr Kamienica, śpiewa Anna Chodakowska, muz. Andrzej Ziemlański
Wybierając się na Mszę wędrującego, byłem przekonany, że będzie to podróż sentymentalna do czasów młodości, kiedy powszechnie nucono piosenki Stachury, a Całą jaskrawość czy Siekierezadę czytano, jak literaturę pisaną przez mędrca, guru owego pokolenia. Naraz się pomyliłem i nie pomyliłem. Rzeczywiście wspomnienia i różne odwołania do przeszłości odżyły, ale szybko okazało się, że to nie one dominują i spotkanie z tekstami Stachury ma walor aktualności i jest tak samo przejmujące jak dwadzieścia lat temu.
Spektakl składa się ze śpiewanego poematu Missa pagana i recytowanych fragmentów Fabula rasa. Słuchając tej poezji miałem poczucie, że autor stara się mówić o sprawach najważniejszych, fundamentalnych dla człowieka, dzięki którym może żyć całą pełnią, całą jaskrawością
Byli tacy, co się rodzili,
byli tacy, co umierali
i byli tacy, którym to nie wystarczało.Stachura jest uczciwy w tym co pisze, nie przemilcza spraw trudnych, ma odwagę powiedzieć „jesteś bestią”, ale mówi to życzliwie i ze zrozumieniem, dopowiadając, że jeżeli sobie to uświadomisz i nabierzesz pokory widząc kim naprawdę jesteś, to tak, jakbyś sam siebie zwyciężył i poszedł kilka kroków dalej. Mówi też takie piękne słowa:
Święte krople potu
Święte wędrowanie
Święty kamień w polu
Przysiądź na nim Panie.Święty chleb – chleba łamanie
Święta sól – solą witanie.Pomimo, że Stachura jest antykościelny, to tak blisko mi do niego, że piszę o nim w czasie teraźniejszym, mimo iż nie żyje od 30 lat, bo jak może być inaczej, kiedy się słyszy takie słowa, jak zacytowane. Na papierze brzmi to znacznie słabiej, niż zaśpiewane przez Annę Chodakowską.
W swoim pisarstwie był przede wszystkim szczery, a więc ciągle szukający, ciągle w drodze. Jego utwory, w tym również Missa Pagana, to raporty z aktualnego stanu poszukiwań – tyle już wiem i tyle zapisuję. Chciał żyć poezją, chciał by życie było poezją. To, co napisane, jest wtórne wobec tego, co przeżyte.
Zupełnie osobna kwestią jest sposób, w jaki Msza wędrującego została zaprezentowana. Anna Chodakowska okazała się tu mistrzem nad mistrzami. Upływ lat (pierwszy raz Chodakowska zaśpiewała ten poemat około 25 lat temu) nie tylko, że nie zaszkodził przedstawieniu, ale zdecydowanie mu pomógł, spowodował, że wszystko jest dojrzalsze, lepiej przemyślane, nie ma zbędnych gestów, a właśnie gestami Anna Chodakowska podbiła mnie bez reszty. W momentach, kiedy tekst kieruje się wprost do słuchaczy frazą „ty jesteś bestią”, (żeby pozostać przy już przywołanym przykładzie) aktorka dyskretnie wskazuje na siebie, jakby chciała powiedzieć „ja też”. Duża kultura. Po raz pierwszy coś takiego widziałem w teatrze i nie zapomnę. W efekcie najbardziej żałowałem, że spektakl już się skończył, a tak chętnie posłuchałbym także piosenek Stachury w tak doskonałym wykonaniu. Poza tym muzyka napisana przez Andrzeja Ziemlańskiego dobrze pasuje do klimatu tej poezji, a kompozytor sam akompaniuje aktorce, dając czasem popisy wirtuozerii w partiach solowych.
Annę Chodakowską pamiętam z wielu ról, ale pod powiekami chyba na zawsze pozostanie mi jej obraz śpiewającej Missę paganę i recytującej Fabulę rasę.
Stachuro, Stachuro, ty już idziesz górą…
Edward Stachura, Msza wędrującego, Teatr Kamienica, śpiewa Anna Chodakowska, muz. Andrzej Ziemlański
Wybierając się na Mszę wędrującego, byłem przekonany, że będzie to podróż sentymentalna do czasów młodości, kiedy powszechnie nucono piosenki Stachury, a Całą jaskrawość czy Siekierezadę czytano, jak literaturę pisaną przez mędrca, guru owego pokolenia. Naraz się pomyliłem i nie pomyliłem. Rzeczywiście wspomnienia i różne odwołania do przeszłości odżyły, ale szybko okazało się, że to nie one dominują i spotkanie z tekstami Stachury ma walor aktualności i jest tak samo przejmujące jak dwadzieścia lat temu.
Spektakl składa się ze śpiewanego poematu Missa pagana i recytowanych fragmentów Fabula rasa. Słuchając tej poezji miałem poczucie, że autor stara się mówić o sprawach najważniejszych, fundamentalnych dla człowieka, dzięki którym może żyć całą pełnią, całą jaskrawością
Byli tacy, co się rodzili,
byli tacy, co umierali
i byli tacy, którym to nie wystarczało.Stachura jest uczciwy w tym co pisze, nie przemilcza spraw trudnych, ma odwagę powiedzieć „jesteś bestią”, ale mówi to życzliwie i ze zrozumieniem, dopowiadając, że jeżeli sobie to uświadomisz i nabierzesz pokory widząc kim naprawdę jesteś, to tak, jakbyś sam siebie zwyciężył i poszedł kilka kroków dalej. Mówi też takie piękne słowa:
Święte krople potu
Święte wędrowanie
Święty kamień w polu
Przysiądź na nim Panie.Święty chleb – chleba łamanie
Święta sól – solą witanie.Pomimo, że Stachura jest antykościelny, to tak blisko mi do niego, że piszę o nim w czasie teraźniejszym, mimo iż nie żyje od 30 lat, bo jak może być inaczej, kiedy się słyszy takie słowa, jak zacytowane. Na papierze brzmi to znacznie słabiej, niż zaśpiewane przez Annę Chodakowską.
W swoim pisarstwie był przede wszystkim szczery, a więc ciągle szukający, ciągle w drodze. Jego utwory, w tym również Missa Pagana, to raporty z aktualnego stanu poszukiwań – tyle już wiem i tyle zapisuję. Chciał żyć poezją, chciał by życie było poezją. To, co napisane, jest wtórne wobec tego, co przeżyte.
Zupełnie osobna kwestią jest sposób, w jaki Msza wędrującego została zaprezentowana. Anna Chodakowska okazała się tu mistrzem nad mistrzami. Upływ lat (pierwszy raz Chodakowska zaśpiewała ten poemat około 25 lat temu) nie tylko, że nie zaszkodził przedstawieniu, ale zdecydowanie mu pomógł, spowodował, że wszystko jest dojrzalsze, lepiej przemyślane, nie ma zbędnych gestów, a właśnie gestami Anna Chodakowska podbiła mnie bez reszty. W momentach, kiedy tekst kieruje się wprost do słuchaczy frazą „ty jesteś bestią”, (żeby pozostać przy już przywołanym przykładzie) aktorka dyskretnie wskazuje na siebie, jakby chciała powiedzieć „ja też”. Duża kultura. Po raz pierwszy coś takiego widziałem w teatrze i nie zapomnę. W efekcie najbardziej żałowałem, że spektakl już się skończył, a tak chętnie posłuchałbym także piosenek Stachury w tak doskonałym wykonaniu. Poza tym muzyka napisana przez Andrzeja Ziemlańskiego dobrze pasuje do klimatu tej poezji, a kompozytor sam akompaniuje aktorce, dając czasem popisy wirtuozerii w partiach solowych.
Annę Chodakowską pamiętam z wielu ról, ale pod powiekami chyba na zawsze pozostanie mi jej obraz śpiewającej Missę paganę i recytującej Fabulę rasę.
Chata
William P. Young, Chata, Nowa Proza, Warszawa 2009.
Narrator spotyka Trójcę Św. pod postacią trzech różnych osób. Już sam ten pomysł jest wystarczająco oryginalny, żeby po książkę sięgnąć. Tym bardziej, że autor nie ułatwił sobie życia i nie schował się za cukierkowymi formułkami. Bóg Ojciec pojawia się jako gruba murzynka, do której narrator zwraca się per Tata, tak jak wcześniej myślał o Bogu.
Gruba murzynka o imieniu Tata, na pierwszy rzut oka to szokujące, ale tak naprawdę fundamentalnie zgodne z teologią katolicką. Bóg bowiem, nie ma płci, a dokładniej ma pełnię cech kobiecych-macierzyńskich i męskich-ojcowskich. Zatem przedstawianie go jako nobliwego starca z brodą ma długą tradycję, ale w istocie rzeczy jest mniej uzasadnione, jak nadanie mu postaci murzyńskiej Mammy. Dlaczego? Bo Bóg jest tak samo ojcem jak matką, ale na pewno nie jest dziadkiem. I czy to się tradycjonalistom podoba, czy nie, to św. Tomasz, ojciec teologii, poparł by mnie bez dwóch zdań. Ta wizja jest zresztą tak sugestywna, że odtąd o Bogu będę myślał jak o pełnej ciepłej kobiecie niż jak o surowym starcu.
Chrystus jest przedstawiony jako młody mężczyzna (bo jakże by inaczej), natomiast Duch św. to Sarayu:
była drobna i wyglądała na Chinkę z północy, Nepalkę lub Mongołkę. (…) Była ubrana w proste dżinsy z ozdobnymi wzorami u dołu i kolorową jasną bluzkę w żółte, czerwone i niebieskie plamy. Kobieta wciąż migotała w jego polu widzenia. Czasami wydawało mu się, że mógłby przejrzeć ją na wskroś.
Oczywiście istotą książki nie jest to, pod jakimi postaciami objawia się Trójca św. Jak wspomniałem autor postawił sobie ambitne zadanie i jego bohater to człowiek zbuntowany. Stracił właśnie swoją małą córeczkę, która została brutalnie zamordowana przez psychopatę i zdecydowanie ma to Bogu za złe. Nie może pogodzić się z faktem, że Bóg do takich rzeczy dopuszcza, a może nawet je zaplanował. Dlaczego? No właśnie, dlaczego?
Jest to odwieczny problem jak pogodzić miłosiernego, dobrego Boga ze złem istniejącym na świecie, który przecież sam stworzył, a stwarzając wiedział już, co się później wydarzy. Autor poradził sobie z tym wyzwaniem dość zręcznie, ale nie będę zdradzał jak, żeby pobudzić ciekawość ewentualnych czytelników.
Większość rozmów z osobami boskimi ma za cel przekonać narratora o miłości Bożej i o tym, że najważniejsze jest znaleźć się w relacji miłości z Bogiem, a wszystko inne „będzie wam dodane”. Słychać w tym echo sentencji św. Augustyna „dilige et fac qoud vis” (kochaj i czyń, co chcesz). Problem tylko w tym, że św. Augustyn obok tego powiedział jeszcze mnóstwo innych rzeczy formułując podstawy światopoglądu chrześcijańskiego, a Young tylko do tego się ograniczył. Pachnie to trochę New Agem, który ucieka od konkretnych wyzwań współczesności w kierunku ładnie brzmiących formuł, często zresztą ogólnie słusznych.
Na przykład powszechne robi się wywodzące się z buddyzmu przekonanie, że szczyt jest jeden, a drogi do niego różne. Ogólnie jest to prawdziwe, ale w szczegółach rodzi mnóstwo wątpliwości. Wspomniany już buddyzm wielkim szacunkiem obdarza wszelkie życie, ale bez problemu dopuszcza aborcję, a muzułmanie ciągle żyją w przekonaniu o „świętej wojnie”, co uzasadnia mnóstwo różnych niegodziwości z terroryzmem na czele. No to sobie myślę, że chyba podążamy na różne szczyty i żadne pięknie brzmiące sentencje tego nie zmienią, nawet jak będą się powoływały na miłość we wszelkich odmianach.
Wracając ad rem. Książka jest naprawdę interesująca, nie pozostawia czytelnika obojętnym, a wręcz często zmusza do autorefleksji. Warto czytać, warto przemyśleć samemu.
Mistrz
W Szpiegu doskonałym Le Carré opisuje losy oficera angielskich tajnych służb Magnusa Pyma, który zdradził i przez wiele lat był podwójnym agentem. Dostrzegamy tu odległą inspirację Kimem Philbym. Natomiast na pewno pierwowzorem ojca Magnusa, Ricka Pyma był z kolei ojciec Le Carrego, Ronnie, cwaniak, biznesman-bakrut i oszust. Smaku całej tej grze z czytelnikami dodaje także i to, że Magnus do współpracy z Sowietami został zwerbowany w Wiedniu, a tam właśnie karierę w brytyjskim wywiadzie rozpoczynał David Cornwell, czyli John Le Carré.
W tej książce mamy znacznie więcej psychologii i analizy uwarunkowań rodzinnych niż klasycznej szpiegowskiej roboty. Zwłaszcza całokształt relacji z ojcem, regularnym oszustem i mitomanem, rzutował na całą późniejszą drogę Pyma, zwłaszcza na jego swoisty immoralizm i perfekcyjną zdolność do przybierania takiej postawy, jakiej oczekuje od niego środowisko, w którym aktualnie się znajduje. Czy ludzie o takim model charakterologicznym powinni lądować w wywiadzie. Zdecydowanie nie, ale niestety wszyscy dowiedzieli się o tym po czasie.
Le Carré potwierdził tą książką, że jest najlepszym autorem powieści sensacyjnych, co już wcześniej napisałem w notce poświęconej Małej Doboszce. Teraz przy okazji refleksji o Szpiegu doskonałym dodam, że w ogóle w dziedzinie litery powojennej Le Carré należy do grona pisarzy najlepszych i szufladkowanie go tylko do sensacji robi mu krzywdę. Jest wnikliwym obserwatorem, jego postacie mają głęboko przemyślany, spójny model osobowości. Często zwraca uwagę w swoich książkach na koszty wyborów, których dokonujemy. Jego bohaterowie często chcą dobrze, ale czynią źle. Wyrządzają krzywdę innym ludziom, mimo iż bardzo chcieliby tego uniknąć. Jeszcze częściej płacą wysoką cenę za swoje wybory. A przecież tego typu refleksje są rdzeniem dobrej literatury od czasów starożytnych. Uderzam w wysokie tony, ale myślę, że uzasadnione, bowiem Le Carre został zaklasyfikowany do literatury sensacyjnej, a w rzeczy samej jest to po prostu literatura przez duże „L”.
Szczęśliwe dni Becketta, moje zresztą również
Szczęśliwe dni, Samuel Beckett, reż. Piotr Cieplak, Teatr Polonia, wyk.: Krystyna Janda i Jerzy Trela
Nigdy nie przypuszczałem, że wyjdę zafascynowany ze sztuki Becketta, ale Piotrowi Cieplakowi i Krystynie Jandzie udało się to sprawić.
Klasyczne wystawienie Szczęśliwych dni polega na tym, że Winnie jest zagrzebana w kopcu piasku i prowadzi monolog na mało istotne tematy. Jej mąż Willie milczy tak sam konsekwentnie, jak Winnie paple. Dwie godziny tej paplaniny prowadzi do uświadomienia sobie całkowitego absurdu życia, więcej, bezsensu egzystencji jako takiej. Didaskalia Becketta jasno wskazują na konieczność umieszczenia Winnie w kopcu, na tle wydm, co wyrywa ją z jakiegokolwiek kontekstu życiowego i czyni ją abstrakcyjnym, uniwersalnym symbolem ludzkiej egzystencji, a jest to egzystencja bezdennie pusta.
Cieplak w Teatrze Polonia zaproponował inne odczytanie Becketta. Janda siedzi w fotelu umiejscowionym w scenografii pustego domu. Jest przykuta do swojego fotela, jak do wózka inwalidzkiego. Wyraźnie mamy tu do czynienia z życiem realnym, a nie z symbolem egzystencjalnym. Willie człapie w szlafroku i kalesonach, nic nie mówi (co zresztą dla Jerzego Treli jest stanem naturalnym) podkreślając „domowy” kontekst tej inscenizacji.
Winnie w wykonaniu Jandy nieustannie mówi do swojego męża, jej monolog zamienia się w dialog, cóż z tego, że jednostronny. Widzimy parę starszych ludzi, którzy starają się nadać swojej egzystencji jakiś sens, a tak właściwie, to potwierdzają, że ten sens jest immanentnie wpisany w ich egzystencję. „Otworzyłam oczy, poruszyłam ręką. Jaki szczęśliwy to jest dzień”. W ustach Jandy nie brzmi to ironicznie, nie jest żałosną próbą wtórnej racjonalizacji sensu w jej życiu, którego przecież i tak nie ma. Widzimy przecież, że jest inaczej. Nawet przykuta do fotela, w swoim dialogu samotna, bo pozbawiona odpowiedzi, zaświadcza, że jej życie to nie puste nic. Na swój sposób jest w nim szczęśliwa. Willie schowany jest w swoim milczeniu, ale przecież jest obecny, swoim zachowaniem upewnia nas, że ich związek naprawdę istnieje, coś ich łączy, razem, choć każde w innym stylu, pokonują końcówkę życia. Słowo „pokonują” w swojej dwuznaczności jest tu jak najbardziej na swoim miejscu. Znaczy nie tylko, że przechodzą przez swoje ostatnie dni, ale też przezwyciężają śmierć. W ostatniej scenie Willie żwawo porusza się w czarnym garniturze, kręci się wokół swojej żony, która podaje mu usta do pocałunku. Potem Winnie wychodzi do ukłonów w czarnej sukni. Nawet śmierć przeszli razem nadając jej sens, a w widzów tchnąc optymizmem graniczącym z euforią (co widać po oklaskach).
Takie rozumienie sprawy jest mi bliskie. Inscenizacja Cieplaka otwiera nową linię interpretacyjną Becketta. Do tej pory mieliśmy do czynienia z przedstawieniami klasycznymi, kanonicznymi. Cieplak przełamuje trend. Czy jego odczytanie Becketta jest zgodne z jego zamysłem? Zapewne nie do końca, ale jest jak najbardziej uprawnione. Idzie głębiej w rozumieniu ludzkiej egzystencji nie wypaczając jednak generalnej koncepcji autora. W latach pięćdziesiątych Beckett był oryginalny, przełamywał schemat teatru mieszczańskiego, stawiał nowe pytania o sens życia i to stawiał je w całkowicie nowatorskiej formie. Dzisiaj jest to zupełnie niewystarczające, nudne i nieciekawe. Cóż fascynującego w stwierdzeniu, że nasz los pozbawiony jest sensu, coś takiego jak prawdziwy związek nie istnieje, a wszystko zmierza ku nicości. Nie musimy się zgadzać w tym zakresie z Beckettem. Życie Winnie i Williego w warstwie wydarzeniowej widzimy tak samo jak on, dlatego jesteśmy wobec jego dramatu fair. Wnioski jednak wyciągamy inne i mamy do tego słuszne prawo. W paplaninie Jandy widzimy nie tylko mruczenie do samej siebie, ale specyficzny dialog ze swoim mężem. W jej drobnych przyjemnościach, w odkładaniu momentu wyciagnięcia szminki z torebki, aby za szybko nie skonsumować tej malutkiej radości, widzimy coś sympatycznego, budzącego empatię. Co poradzić, że Beckett widział w tym jedynie zagłuszanie pustki, czepianie się pozorów. My (Cieplak, Janda i widzowie) mamy inne oczy i inną wrażliwość.
Równolegle możemy zobaczyć Szczęśliwe dni w inscenizacji Antoniego Libery z Mają Komorowską w roli głównej. Wszystko jest tu zgodne z kanonem interpretacyjnym, rola Mai Komorowskiej jest wybitna, ale co z tego, jak całość jest tylko poprawna, nie twórcza i nieustannie miałem w czasie spektaklu poczucie deja vu.
Szczęśliwe dni w Teatrze Polonia (podobnie jak Trzy siostry) powodują we mnie refleksję, jak takie przedstawienia są możliwe w prywatnym teatrze, jak to się dzieje, że widownia jest pełna, mimo nie najtańszych biletów? Wydaje mi się, że publiczność z szacunkiem podchodzi do teatru poważnego, ale życzliwego wobec widza, twórczego, oryginalnego, czasem szokującego, ale mającego coś ważnego do powiedzenia. Ubolewam, że inne teatry prywatne ubrdały sobie, że interesy robi się na „goło i wesoło” (ja na pewno tam się nie pojawię), albo ściągając do obsady prezentera znanego ze świntuszenia i płaskich dowcipów do zarykiwania się (też nie pójdę).
Pani Krystynie Jandzie wyrażam wdzięczność, za tak pomyślany Teatr.
Mała Doboszka
Tytułowa mała doboszka, to aktorka z offowej trupy teatralnej, która została zwerbowana przez wywiad izraelski, aby odegrać rolę w „teatrze życia”, wcielić się w kochankę terrorysty, a tak naprawdę prawdziwym jej celem ma być dotarcie do jego zakonspirowanego brata będącego mózgiem całej rozgałęzionej siatki. Jak widać, istotę fabuły można opowiedzieć jednym zdaniem, książkę mimo to czyta się z ogromnym zainteresowaniem. Dlaczego? Gdzie tkwi geniusz pisarski Le Carre’go?
Każdy czytelnik udzieli zapewne innej odpowiedzi. Dla mnie najciekawsze były szczegóły całej operacji, drobiazgowe przygotowania, podczas których nie pominięto żadnego detalu. Ekipa Mossadu była rozrzucona po kilku krajach i pracowała na wielu polach: od fałszowania listów i stworzenia fikcyjnego pamiętnika, przez śledzenie terrorystów, stworzenie fikcyjnego więzienia, w którym prowadzono przesłuchanie według specyficznego i oczywiście wcześniej przygotowanego scenariusza, aż po wykreowanie i pozyskanie szefa grupy dochodzeniowej niemieckiej policji. Żaden drobiazg nie został pominięty. Myszkowanie po kulisach tak rozległej operacji jest na prawdę wciągające, bo pokazuje realia pracy służb wywiadowczych. Nic nie pozostawiono tu przypadkowi, ani improwizacji agenta typu Bond. Przedsięwzięcie jest dla czytelnika porywające, nie ze względu na efekty kina (powieści) akcji, ale z powodu finezji planistycznej, przygotowaniu masy szczegółów i przewidzeniu wszystkich scenariuszy i jeszcze skoordynowania w czasie różnych wydarzeń.
Z tego jednak nie powstałaby jeszcze wielka literatura. Główni bohaterowie wplatani w te wielkie przedsięwzięcie planistyczno-logistyczne zachowują cechy ludzkie. Widzimy genialnie przedstawioną galerię postaci z nakreślonymi wnikliwymi portretami psychologicznym. Dowiadujemy się w ten sposób wiele o naszych bliźnich, o człowieku w ogóle, a o nas samych w szczególności. Wielokrotnie podczas lektury zadawałem sobie pytanie, jak ja bym się zachował w danej sytuacji, czy wytrzymałbym tę szaloną presję.
Le Carre nie przedstawia rzeczywistości lukrowanej. Za pracę w tajnych operacjach, za stałe udawanie, chowanie się za maskami, manipulowanie innymi ludźmi bohaterowie płacą niemałą cenę. Nic w ich życiu nie jest tak jak przedtem, a oni sami stają się innymi ludźmi. Daje to do myślenia i po lekturze wydaje się, że my też jesteśmy kimś innym niż przed nią.
Książki Le Carre’go łączą interesującą fabułę, wciągającą akcję z psychologicznym pogłębieniem i namysłem nad istotą działań tajnych służb. Pokazują człowieka uwikłanego w sprzeczności między walką i obowiązkiem a miłością i konfliktami lojalności. Mała doboszka ma wszystkie najlepsze cechy twórczości Le Carre’go i jest jedną z najlepszych jego powieści.