Powstania śląskie
1. O powstaniach śląskich napisano bardzo dużo, ale dobrych książek prawie nie było. Tę lukę zapełnił prof. Ryszard Kaczmarek.
2. Najważniejsza zaletą tej monografii jest bardzo szerokie uwzględnienie sytuacji po stronie niemieckiej. Uwzględnione zostały nie tylko uwarunkowania polityczne, ale także przemiany w Reichswerze (do poziomu pojedynczych jednostek!) i organizacji niemieckich organizacji paramilitarnych na czele ze znanymi Freikorpsami. Ten aspekt historii powstań śląskich był do tej pory zupełnie pomijany. w polskiej historiografii.
3. Dość szczegółowo autor przedstawia okoliczności wybuchu kolejnych powstań, nie przemilcza kłopotliwych szczegółów (jak na przykład w przypadku pierwszego powstania) ani obcych polskiej mitologii informacji o uzgodnieniu przez Korfantego z gen. Le Rondem terminu wybuchu III Powstania Śląskiego.
4. Polscy autorzy najczęściej uwypuklają proniemieckie stanowisko Anglików i Włochów budując narracje osamotnionej walki nie wspieranej przez aliantów. Kaczmarek zwraca uwagę na ogromne wparcie Francuzów, bez niego historia potoczyłaby się zapewne inaczej i dla Polski znacznie gorzej.
5. Dla wszystkich zainteresowanych tą tematyką lektura obowiązkowa.
Ryszard Kaczmarek, Powstania śląskie 1919-1920-1921, Wydawnictwo Literackie, 2019, s. 624
Eichmann, zbrodniarze z Auschwitz i niemiecki wymiar sprawiedliwości
Temat odpowiedzialności sądowej zbrodniarzy z Auschwitz zrobił się ostatnio bardzo popularny. Najpierw film „Labirynt kłamstw” (2014) o młodym prawniku, który usiłuje doprowadzić do takiej rozprawy sądowej, później kolejny film „Fritz Bauer kontra państwo” (2015) o prokuratorze generalnym Hesji, gdzie ten proces się odbywał, a teraz mamy jeszcze książkę o owym Fritzu Bauerze.
W wielu momentach biografia ta jest bardzo interesująca, pokazuje bowiem system prawny w Niemczech, a w szczególności problemy związane ze ściganiem zbrodni hitlerowskich. Generalnie rzecz biorąc niemiecki wymiar sprawiedliwości nie kwapił się z pociąganiem do odpowiedzialności zbrodniarzy nazistowskich, można powiedzieć nawet więcej, najczęściej skutecznie sabotował jakiekolwiek postępowania w tej materii. Dlaczego tak się działo? Odpowiedź jest prosta – w policji, prokuraturze i sądach zasiadali w znacznej mierze ludzie mający za sobą przeszłość Trzeciej Rzeszy. Skąd my to znamy? W Polsce po 1989 roku też można było obserwować opieszałość organów prawa i takie procedowanie, aby postępowania karne ostatecznie pogrzebać. I zapewne powód był ten sam: jak pociągnąć do odpowiedzialności za zbrodnie sądowe, skoro w wolnej już Polsce, podobnie jak w RFN, w sądach zasiadali sędziowie, którzy także orzekali w czasach socjalistycznych (u nich narodowosocjalistycznych); przecież pośrednio wydawaliby wyroki na samych siebie!
Taka sytuacja w niemieckim aparacie ścigania miała wpływ na sprawy związane z Eichmannem. Fritz Bauer otrzymał sygnał, o miejscu pobytu Eichmanna. Nawet nie próbował zabiegać o jego ekstradycję do Niemiec, mając przekonanie, że skoro zgłosi sprawę do policji, to zanim machina prawna zacznie działać, Eichmann zostanie o tym uprzedzony. Dyskretnie poinformował o tym służby izraelskie. I tu kolejne zdziwienie – one wcale nie podjęły błyskawicznych działań, raczej się ociągały. To Bauer naciskał, posunął się nawet do szantażu, że wystąpi z wnioskiem o ekstradycję do Niemiec, a tym samym zbrodniarz zostanie ostrzeżony. To podziałało. Ostatecznie, zanim decyzje podjął prezydent Ben Gurion i Eichmanna ujęto, różne przepychanki trwały dwa lata!
Trzeba zauważyć, ze podobny plan jak w przypadku Eichmanna istniał również w odniesieniu do doktora Mengele. Już w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku był on symbolem Auschwitz Birkenau. Docierały różne sygnały o miejscu jego ukrywania, ale w tym przypadku Izrael odmówił współpracy swoich służb. Jedno porwanie to była aż nadto dla małego państwa walczącego o przetrwanie. A służby niemieckie raczej kryły niż skutecznie poszukiwały.
Do ciekawostek należy fakt, że przed wojną Bauer został sędzią traktując to jako praktykę prawniczą przed stanowiskiem prokuratora. Prowadził w tym czasie ożywioną działalność polityczną, co jako żywo nie wzbudziło żadnej refleksji u autora jego biografii. Zresztą po wojnie, jako generalny prokurator Hesji także swoich poglądów politycznych nie ukrywał.
Na jego determinację w ściganiu zbrodniarzy hitlerowskich pewien wpływ miało zapewne uwięzienie go w obozie koncentracyjnym, zresztą nie za poglądy, ale z powodu organizacji strajku generalnego skierowanego przeciw objęciu władzy przez nazistów. Dość szybko został z obozu wypuszczony i udał się na emigrację do Danii, a później do Szwecji, gdzie wydawał gazetę Sozialistische Tribüne. Oczywiście taka działalność nie tylko nie była przeszkodą w objęciu wysokiego stanowiska w prokuraturze, ale wręcz dopomagała w awansie, co stanowi ciekawy przyczynek do współczesnych niemieckich zarzutów, co do upolityczniania polskiego wymiaru sprawiedliwości.
Generalnie książka jest bardzo ciekawa, dobrze napisana (autor jest dziennikarzem), porusza wiele wątków dających do myślenia. W mojej opinii 8/10.
Ronen Steinke, Fritz Bauer. Auschwitz przed sądem, Replika Zakrzewo 2017.
Wojna w literaturze popularnej
Na recenzje czeka na biurku mnóstwo poważnych książek, a mnie naszło na literaturę popularną drugiego sortu i to nie pierwszej świeżości.
Do książki Kesslera zajrzałem, aby zorientować się, jak o sprawach wojskowych piszą autorzy książek popularnych. Spodziewałem się płytkiej, ale zajmującej lektury. Płytko – i owszem – było, ciekawie – już niestety nie. Kessler wybrał dosyć prostacki sposób narracji. Odwołuje się też do najbardziej prymitywnych stereotypów. Żołnierz to taki osobnik, które pije, klnie i poluje na panienki. Na dodatek wszystkie te czynności wykonuje maksymalnie wulgarnie. Największy niesmak budzą we mnie przekleństwa, wciąż takie same, bez polotu czy zmienności, o finezji nawet nie wspominając.
Książka jest pisana w sposób dla Niemców życzliwy, a przypominam, że chodzi jednak o batalion SS. Zdumiewa, że tego rodzaju panegiryk wyszedł spod pióra brytyjskiego autora. Leo Kessler to pseudonim literacki Charlesa Whitinga.
Zdecydowanie odradzam. Głupota, tępota i chamstwo. Dziwi tylko, że Kessler jest chyba popularnym w Polsce autorem, bo przetłumaczono sporo jego książek. Żal. Ciekawe, ile ostatecznie ukaże się po polsku, bo facet napisał koło 350 książek, pod różnymi pseudonimami. Potrafił pisać z tygodnia na tydzień. Może to tłumaczy silną powtarzalność dialogów, zachowań, nawet przekleństw.
Ocena 2/10. Podniosłem o jeden punkt z powodu ciekawego opisu walki czołgów z francuskimi partyzantami. Innych jego książek z pewnością nie przeczytam.
Druga książka jest z podobnej trochę bajki. To Kirst, aktualnie chyba trochę zapomniany, ale kiedyś święcący rekordy popularności. Wróciłem do niego z powodów trochę sentymentalnych, swego czasu czytałem jego książki ze sporym zainteresowaniem. Zaciekawiło mnie, jak widział kampanię wrześniową oczami przyzwoitego Niemca. Tutaj też się zawiodłem.
Książka Mane tekel ’39 zdecydowanie nie należy do najbardziej udanych w dorobku Kirsta. Tutaj też występuje leitmotiv normalnego Niemca, który przebiegle walczy z tępymi hitlerowcami używając do swoich celów ich własnej, nazistowskiej retoryki. Tym razem jest to jakby mniej przekonujące, a może tylko ja wyrosłem już z tego typu literatury i powab Kirsta przestał na mnie działać.
Znacznie gorzej wyglądają oczami Kirsta Polacy i kampania wrześniowa. Tym to ciekawsze, że przecież brał udział w tej wojnie jako szef baterii artylerii przeciwlotniczej. Taka jednostka jest zresztą przedstawiona w Mane tekel ’39. Za celną autoironię trzeba uznać fakt, że najbardziej zagorzałym nazistą jest w książce właśnie szef tej baterii.
Ogólnie można powiedzieć, że wizja Kirsta jest silnie stereotypowa i niespecjalnie dla Polaków życzliwa. Zacznijmy od tego, że pierwszy związek z Polakami ma jego jednostka w taki sposób, że polskie prostytutki walą drzwiami i oknami do niemieckich żołnierzy. Bez komentarza. Drugi obraz z Kirsta: rzeczywiście niemieckie jednostki wchodziły do zniszczonego i spalonego kraju. Jednak truchła tysięcy koni na jednym polu to niemała przesada, zwłaszcza pod Ciechanowem, gdzie nie walczyły żadne jednostki polskiej kawalerii. Tu pamięć zastąpił Kirstowi stereotyp. W materii postrzegania przez Niemców kampanii wrześniowej niczego nowego się nie dowiedziałem. Szkoda.
Na plus zaliczam Kirstowi zrozumienie dla smutnego losu ofiar wojny, także tych polskich. Również na plus zaliczam mu opis ostrzału Warszawy właściwie w ciemno, co bardziej przypominało rozstrzelanie, egzekucję miasta niż realny udział w działaniach bojowych. Dobrze, że to zauważył.
Ogólnie biorąc niższy poziom niż w najciekawszym cyklu 08/15. Pozostał Niemcem w patrzeniu na Polaków i jest to najłagodniejsze podsumowanie jego poglądów. Ze względu na stare sentymenty oceniam na 5/10.
Leo Kessler, Rozkaz wymarszu, seria Batalion szturmowy SS, Instytut Wydawniczy Erica, Warszawa 2009.
Hans Hellmut Kirst, Mane tekel ’39. Wojna z Polską, Warszawa 1993
Sprawa Colliniego, doskonały kryminał na wakacje
Tym razem będzie lekko i wakacyjnie. Sprawa Colliniego to bardzo inteligentny kryminał, choć w istocie rzeczy książka wymyka się prostym klasyfikacjom gatunkowym.
Jak na powieść sensacyjną zaczyna się zdumiewająco, od pierwszych bowiem stron wiadomo, kto i w jaki sposób dokonał morderstwa. Tytułowy Fabrizio Collini, prosty robotnik włoskiego pochodzenia, zamordował z zimną krwią 87-letniego przemysłowca i w okrutny sposób zmasakrował ofiarę. Kompletnie niejasny pozostaje jednak motyw. Sam winowajca odmawia składania wyjaśnień.
Sprawę prowadzi młody adwokat z urzędu, Caspar Linen. To jego pierwsza poważna sprawa sądowa. Na dodatek okazuje się, że był on emocjonalnie związany z ofiarą, co powoduje, że ma poważne wątpliwości, czy w ogóle może podjąć się skutecznej obrony swojego klienta. To pierwsza poważna komplikacja, która od razu dobrze wprowadza nas w klimat książki. Młody prawnik zmaga się w czasie trwania jej akcji z wieloma wyborami etycznymi. Podlega różnym naciskom. Okazuje się bowiem, że obrona Fabrizio Colliniego wymaga rozgrzebania życiorysu ofiary i wywleczenia na światło dzienne bardzo niebudujących szczegółów z tego życiorysu. Mówiąc wprost chodzi o zbrodnie wojenne, a przypominam o głębokich związkach (prawie rodzinnych) młodego prawnika z zamordowanym przemysłowcem. Obowiązek wobec klienta, a nawet głębiej, wobec prawdy i sprawiedliwości, przeważa. Przecież oskarżony, niezależnie od tego jak okropną zbrodnię popełnił, może, siedząc w więzieniu, liczyć tylko na swojego obrońcę. Mamy tu do czynienia z poważną refleksję na temat etyki zawodu adwokata. Na marginesie dodam, że ta refleksja jest również aktualna w polskiej rzeczywistości.
Nie chcę zdradzać istoty fabuły, ale jak już z tego zarysu treści można się domyśleć, swoimi korzeniami zbrodnia sięga do czasów II wojny światowej i ma charakter zemsty. Problem jednak w tym, że jest to zemsta niejako „zastępcza”, ponieważ niemiecki wymiar sprawiedliwości nie poradził sobie z sądowym rozliczeniem zbrodni wojennych. Tu dotykamy drugiego fundamentalnego dla książki problemu – rozliczenia się Niemców ze swoją nazistowską przeszłością. Jak powszechnie wiadomo, to rozliczenie było bardzo ułomne i znakomita większość zbrodniarzy wojennych uniknęła jakiejkolwiek odpowiedzialności. Polakom bardzo łatwo przychodzi wytykanie tego Niemcom, choć warto zauważyć, że Sprawę Colliniego napisał jednak Niemiec, a pod jej wpływem powołano komisję w niemieckim ministerstwie sprawiedliwości mającą wyjaśnić wpływ hitlerowskich prawników na powojenne prawodawstwo.
We mnie tego typu sprawy sprawy wzbudzają refleksję, jak Polacy poradzili sobie ze swoja komunistyczną przeszłością. Może zamiast bić się w cudze piersi, lepiej uderzyć się we własne? Tym bardziej, że dzieje tych rozliczeń bynajmniej nie są zakończone i nie przynależą tylko do sfery zainteresowań historyków, chociaż i w tej materii byłoby niejedno do powiedzenia.
Wracam do Sprawy Colliniego. Na podkreślenie zasługuje zwięzłość książki. Całość złożonej przecież fabuły przedstawiona jest na 150 stronach tekstu. Nie ma tu rozwlekłości, nic nie jest zbędne. Czyta się szybko i z wzrastającym zainteresowaniem. Na końcu zaś pozostajemy w zadumie. Czyli książka daje to wszystko, czego oczekujemy od dobrego kryminału. Dla mnie 10/10. Za pogłębioną refleksję na temat rozliczeń z własną historią zaliczam do „sił sensu”.
Ferdinand von Schirach, Sprawa Colliniego, Wydawnictwo WAB, Warszawa bdw [2013]. Przy okazji – nie rozumiem skąd u wydawców ten prymitywny odruch nieujawniania roku wydania książki. W dobie internetu można z dokładnością do dnia ustalić, kiedy książka została wprowadzona na rynek. Nie ma tu co udawać i sztucznie przedłużać „świeżość” danej książki. Żenujące…
Zychowicz o Powstaniu Warszawskim
Długo się zastanawiałem, jak o tej książce pisać. Już w trakcie lektury powodowała skrajne reakcje. Bywało, że planowałem odpowiedzieć na inwektywy autora również inwektywami. Sprawiedliwości stałoby się zadość, ale niestety musiałbym zacząć walczyć tą samą, nieakceptowaną bronią, co autor. Postaram się pisać rzeczowo i spokojnie.
Zychowicz jest publicystą bardzo interesującym. Sprawia wrażenie bardzo dobrze zorientowanego, swoje opinie dobrze uzasadnia. Jest przekonywujący. Na pewno jego książka będzie wpływała na powszechną opinię o celowości Powstania. Warto zatem dawać wyraz niezgodzie na jego poglądy, oczywiście o ile ktoś się z nimi nie zgadza. Stąd, mimo różnych oporów, zdecydowałem się na napisanie poniższej recenzji.
Książka nie jest, jak sugerowałby tytuł, poświęcona tylko Powstaniu Warszawskiemu (a zwłaszcza udowodnieniu tezy jak bardzo było ono bezsensowne), ale także zupełnie innym sprawom, a to zgubnemu paktowi Sikorski-Majski, a to Akcji Burza, a to polityce oddziałów partyzanckich współpracujących z Niemcami w celu walki z partyzantką sowiecką. Zychowicz porusza całą masę problemów, strzelając kolejnymi jak z karabinu maszynowego. Odnieść się do nich wszystkich nie sposób, bo trzeba by napisać nową książkę. Można jedynie wybrać kilka tematów szczególnie kontrowersyjnych.
Zacznijmy chronologicznie od Paktu Sikorski-Majski. Najpierw kilka generaliów: Zychowicz jest programowo antysowiecki, co jest mi bliskie. Opowiada się też za koncepcją „dwóch wrogów”, ale powiela przy tym dyskusje, jakie odbywały się ówcześnie na emigracji, identyfikując się ze stanowiskiem jednej ze stron, a to już budzi mój głęboki sprzeciw, ze względu na jałowość takiego rozumowania. W przypadku Paktu Sikorski-Majski, zgodnie ze swoją metodologią myślenia, Zychowicz natychmiast utożsamia się z jego przeciwnikami, używa ich argumentów i fundamentalnie ten pakt krytykuje nieomalże jako zdradę narodową. Specjalnie dokładnie swojego stanowiska nie uzasadnia, ogranicza się do argumentów antysowieckich i do traktowania tego sojuszu jako zaprzaństwa wobec faktu napaści przez Związek Sowiecki na Polskę w 1939 roku. Problem w tym, że stosuje tutaj przewrotne rozumowanie, bowiem oceniając decyzje dotyczące Planu „Burza” i Powstania Warszawskiego głównie szermuje argumentem oszczędzania polskiej krwi i minimalizacji strat po polskiej stronie. W przypadku jednak Paktu Sikorski-Majski w ogóle tego rodzaju argumentacji nie stosuje, a przecież główną zaletą tego porozumienia było wypuszczenie z łagrów setek tysięcy polskich obywateli i ewakuacja stu kilkudziesięciu tysięcy z nich spod panowania zbrodniczego komunizmu. Stanowisko Zychowicza w tym przypadku, podobnie jak w wielu innych, wydaje się polegać na powtarzaniu argumentacji Józefa Mackiewicza niejako „w ciemno”, bez refleksji, bez spojrzenia z perspektywy dzisiejszej wiedzy. Tutaj czysta ideologia antysowiecka nie wystarcza. Powtarzam, ideologia mi bliska, ale amicus Plato, sed veritas magis.
Skoro jesteśmy przy politycznych wątkach książki, to warto zatrzymać się przy misji premiera Stanisława Mikołajczyka, który próbował porozumieć się ze Stalinem i obronić, ile się da, w kwestii granic i utrzymania przez Polskę niezależności. Zychowicz krytykuje go w czambuł, odsądza od czci i wiary. Zwracam jednak uwagę, że ówcześnie nie było jasne, jak zachowa się Związek Sowiecki wobec Polski, sprawa granic nie była jednoznacznie przesądzona. Dzisiaj wiemy, że jego misja była skazana na porażkę i jakiekolwiek wysiłki nie przyniosłyby żadnego rezultatu. Ale to wiemy dzisiaj, wtedy tego nikt nie wiedział. Fakt, że już wtedy Mikołajczyk był krytykowany za ustępliwość wobec Rosji Sowieckiej, niczego tu nie zmienia. Wobec wielu niepewności obowiązkiem polityka odpowiedzialnego za losy państwa i narodu było szukać rozwiązań chociaż częściowo minimalizujących zależność Polski od Rosji. Gorące przywitanie Mikołajczyka w kraju w 1945 wydaje się potwierdzać, że ludzie, którzy zmuszeni zostali do życia w warunkach sowieckiej okupacji, myśleli podobnie. Na emigracji można było uprawiać splendid isolation, w kraju już nie.
Zwracam również uwagę, że sprawa granic była w 1944 roku otwarta i pozostawienie jej przez polskich polityków loterii rozstrzygnięć międzynarodowych było lekkomyślnością. Tutaj warto się zatrzymać i przypomnieć podstawowe fakty. Na konferencji w Teheranie, wbrew temu co się powszechnie uważa, nie zapadły kluczowe decyzje w tej sprawie. Churchill zgodził się jedynie, a i to w luźnej rozmowie, na linię Curzona, ale nie przesądzało to np. przynależności Lwowa ani nie rozstrzygało przyszłości Prus Wschodnich, także przebieg granicy zachodniej był kwestią otwartą. W czasie, kiedy Mikołajczyk zabiegał o zorganizowanie wizyty w Moskwie, toczyła się wymiana not dyplomatycznych miedzy Churchillem a Stalinem, utrzymana w tonie sporu i narastającego napięcia. Nic tu nie szło gładko. Na polskie naciski Churchill odpowiadał, że robi co może i niech Mikołajczyk spróbuje osobiście porozumieć się ze Stalinem, bo być może uda mu się więcej osiągnąć w bezpośrednim kontakcie, niż Anglikom w trybie negocjacji na odległość. Wcale mnie dziwi, że w takiej sytuacji Mikołajczyk zgodził się na pertraktacje ze Stalinem, nawet jeżeli warunki tych negocjacji były upokarzające.
W tej sprawie warto powtórnie zwrócić uwagę, że głosy krytyki pochodziły głównie ze środowisk emigracyjnych, z kraju płynęło raczej wsparcie dla inicjatywy Mikołajczyka. To raczej zrozumiałe, bowiem ci którzy wiedzieli, ze są skazani na bolszewicki najazd i komunistyczne porządki akceptowali każde rozwiązanie dające chociaż cień nadziei na ochronę polskiej substancji narodowej. Z perspektywy Londynu można było być pryncypialnym, niektórzy mogli planować ucieczkę i emigrację (jak Józef Mackiewicz, mistrz Zychowicza). Cały naród nie mógł jednak emigrować i – czy chciał, czy nie – musiał znaleźć się pod sowieckim butem. Bardzo było nieobojętne, jaki to but będzie. Zychowicz budzi mój głęboki sprzeciw tak jednostronnie potępiając politykę Mikołajczyka i wmawiając w niego sympatie prokomunistyczne, a jednocześnie celowo przemilczając jej uwarunkowania. Tłukąc w Mikołajczyka jak w bęben, sam nie chce zrozumieć i innym nie daje. Miesza mniej wyrobionym czytelnikom w głowach. Mam przykre podejrzenie, że manipuluje faktami celowo (będzie jeszcze o tym mowa), wyostrza stanowiska, a później odpowiadając na ataki rozwścieczonych czytelników odpowiada, że to tylko publicystyka i ma ona swoje prawa. Problem w tym, że ci, którzy jego atakują, też mają takie samo prawo do publicystycznych uproszczeń i wyostrzeń. Jak Kali kraść krowy to dobrze, ale jak Kalemu to bardzo źle.
Wśród publicystycznych „uproszeń” najbardziej irytowało mnie nazywanie dowódców Armii Krajowej kolaborantami Sowietów. Zychowicz bowiem stworzył taką konstrukcję myślową, że kolaborantem jest ten, kto działa na rzecz wrogiego państwa, a ponieważ wybuch Powstania leżał w sowieckim interesie, to spokojnie można odpowiedzialnych za wybuch Powstania nazywać kolaborantami. I w ten sposób Komenda Główna AK została sowieckim kolaborantem. Taki rodzaj argumentacji jest nieakceptowalny pod żadnym pozorem. W tej kwestii odstępuję od rzeczowej argumentacji i jedyne co mam powiedzenia, to to że Zychowicz też jest sowieckim kolaborantem, bo to w sowieckim interesie leży podważanie sensu Powstania, komuniści w PRL przecież robili to z konsekwentną zajadłością. Ciekawe tylko dlaczego, skoro wybuch Powstania leżał w ich interesie?
Wróćmy do przerwanego wątku chronologicznego. Po Sikorskim i Mikołajczyku Zychowicz przejechał się po Akcji „Burza” utrzymując, że było to całkowicie zbędne współdziałanie z Sowietami, powodujące po stronie AK niemałe straty w ludziach. Jako pozytywny kontrprzykład pokazał epopeję Brygady Świętokrzyskiej NSZ. Trzeba zauważyć, że autor pominął w tym przypadku, jak i w wielu innych, uwarunkowania, które za Akcją „Burza” stały. W tym przypadku chodziło między innymi o to, że w korespondencji z Churchillem Stalin oskarżał polskie podziemie o kolaborowanie z Niemcami, a co najmniej o bezczynność. Zarzuty nie były całkiem wyssane z palca, biorąc pod uwagę cichą lokalną współpracę z Niemcami „Ragnera” i „Lecha” na Nowogródczyźnie a także „Góry” i „Łupaszki” na Wileńszczyźnie. Nic dziwnego, że KG AK przeciwdziałała takim zachowaniom. Nic sprawie polskiej na arenie międzynarodowej bardziej nie szkodziło, niż współpraca z Niemcami skierowana przeciwko Rosjanom (we wspomnianych przypadkach przeciwko ich partyzantce). Ponadto w rzeczy samej „Burza”, jakkolwiek militarnie była współpracą z Armią Czerwoną, to politycznie była skierowana przeciwko Sowietom, bowiem zmuszała ich, przynajmniej w założeniu, do konfrontacji z ujawnionymi polskimi władzami, które miały wystąpić wobec Armii Czerwonej w roli gospodarza na opanowanym przez AK terenie. W rzeczywistości terenu żadnego nie udało się opanować, a Sowieci bez zbędnych ceregieli aresztowali wszystkich, którzy wobec nich się ujawnili w trakcie wspólnych walk. Przynajmniej tak było na terenach wschodnich zajętych przez Rosjan w 1939. Jak będzie na terenach, które komuniści uważali za polskie, nikt nie wiedział.
Warto już w tym miejscu zauważyć, że fiasko Akcji „Burza” polegające na tym, że nie udało się opanować żadnych większych obszarów przed wkroczeniem wojsk sowieckich i zorganizować na nich polskiej administracji wiernej rządowi w Londynie, było jedną z głównych przesłanek do weryfikacji wcześniejszych planów i legło u postaw decyzji o Powstaniu Warszawskim. Akurat tej zasadniczej przesłanki Zychowicz nie zauważa. Jest ona mu oczywiście znana, bo dokładnie została opisana przez prof. Jana Ciechanowskiego[1], na którego Zychowicz nieustannie się powołuje w zakresie jego krytycznych uwag o sensie Powstania Warszawskiego. Tematy niewygodne Zychowicz skrzętnie pomija, bo zakłóciłyby one tok jego wywodu o genezie Powstania, jako nieoczekiwanym wybuchu szaleństwa wśród wyższych dowódców AK lub po prostu działaniem sowieckich agentów na szczycie władz AK. Uniemożliwiłoby także wywód na temat niezgodności idei Powstania z wcześniejszymi planami.
Rzeczywiście, do lipca 1944 nikt powstania w Warszawie nie planował, Zychowicz wywala otwarte drzwi, a szczerze powiedziawszy celowo żongluje faktami. Początkowo miała wystarczyć Akcja „Burza”, która była pomyślana jako polityczna manifestacja wobec Sowietów wykonana za pomocą oddziałów wojskowych. W marcu 1944 Bór-Komorowski podjął decyzję o wyłączeniu Warszawy z planu „Burza”. Broń ze zrzutów i z własnej produkcji kierowano zatem do wschodnich obwodów AK. Jeszcze 7 lipca zadecydowano o wysłaniu z Warszawy ogromnych ilości broni.[2] a 14 lipca w depeszy do Londynu Bór meldował że „powstanie nie ma widoków powodzenia”. Docierające informacje o fiasku Akcji „Burza” były przesłanką do zmiany planów przez KG AK. Uznano, że Warszawa jest jedynym miejscem, które – jak się wydawało – będzie można opanować przed wejściem Rosjan. Rozpoczęto przygotowania. Zatem wysyłanie broni na wschód przed 15 lipca, to nie była głupota ani lekkomyślność KG AK. Po prostu wcześniejsze plany były inne. Zychowicz z premedytacją tego ciągu wydarzeń nie przedstawia, bo uniemożliwiało by mu to kolejne filipiki na temat zbrodniczej niekompetencji dowództwa AK.
Zacietrzewienie autora przejawia się m.in. w tym, że nie zważając na brak swojej kompetencji w sprawach wojskowych, wypowiada się na te tematy tylko po to, aby przypiąć kolejną łatkę dowódcom AK. Aspekty militarne Powstania nie są przecież przedmiotem tej książki. Rozważmy choćby zarzut o zmianę godziny wybuchu Powstania z nocnej na 17.00. Wbrew temu, co myśli Zychowicz, była to bardzo celowa korekta. Proszę sobie wyobrazić koncentrację wielu tysięcy powstańców podczas godziny policyjnej, transport broni, przemarsz na pozycje wyjściowe. Zakończyłoby się to jatką jeszcze przed godziną „W”. Jakie to szczęście, że Zychowicz to tylko dzisiejszy publicysta i nie miał żadnego wpływu na ówczesne wydarzenia, bo jego pomysły doprowadziłyby do jeszcze gorszej klęski niż nastąpiła.
Cała 500-stronnicowa książka jest poświęcona krytyce wszystkich możliwych decyzji rządu emigracyjnego i dowództwa AK. W zamian za krytykowane decyzje Zychowicz przedstawia w jednym zdaniu program pozytywny „nic nie robić”. To pomysł rzeczywiście oryginalny. Politycy odpowiedzialni za losy narodu, przyjmują opcję „co będzie, to będzie”, sprzymierzeni bez naszego udziału ustalają nam granicę, co prawda i tak to zrobili, ale jednak zachodnia granica znalazła się na Odrze i Nysie Łużyckiej dlatego, że byliśmy członkiem zwycięskiej koalicji. Armia Krajowa pozostanie „z bronią u nogi” i przed wejściem Sowietów zostanie rozwiązana. To program rzeczywiście doskonały. Trzeba go rozbudować o zalecany przez autora sojusz lub chociaż zawieszenie broni z Niemcami i skierowanie luf przeciwko Sowietom. To na pewno by pomogło i tym żołnierzom, i ludności cywilnej, o którą tak dba Zychowicz. W tym samym czasie II Korpus powinien odmówić walki, a Dywizja Pancerna gen. Maczka i Brygada Spadochronowa pozostałyby do końca wojny w koszarach, z racji na oszczędzanie żołnierskiej krwi. To na pewno zbudowałoby etos narodowy na czas komunizmu. Moglibyśmy być z tego dumni, w końcu Polacy okazaliby się realistami. Dodać do tego należałoby jeszcze gnicie w łagrach kilkuset tysięcy Polaków, którzy wyszli z obozów po Pakcie Sikorski-Majski, a należałoby go natychmiast uznać za niebyły (zaprzaństwo narodowe i prosowiecki prozelityzm). Przy okazji rozwiązałby się problem z bitwą pod Monte Cassino, tak negatywnie ocenianą przez Zychowicza, bo tych walczących polskich żołnierzy by tam nie było, albowiem umieraliby w łagrach. Cały zaś naród pozostały w kraju powinien udać się na emigrację, tak jak Brygada Świętokrzyska NSZ.[3] Wielki exodus razem z ludnością niemiecką, jak nie przymierzając ucieczka z Prus Wschodnich. Wobec takiego planu pozostaję bezradny. Każdy niech sam oceni jego sens.
Proszę czytelników mojego bloga o wybaczenie, ale do sedna książki, czyli do decyzji o wybuchu Powstania Warszawskiego nie jestem w stanie się odnieść. Ilość przekłamań, pominięć, celowej manipulacji, złośliwości i inwektyw jest tak duży, że o ciekawym skądinąd meritum rozmawiać jest bardzo trudno. Nie na podstawie tej książki.
Poza tym wątpię, czy jakakolwiek polemika ma sens. Każdy bowiem, kto ją podejmuje, zaliczany jest do obozu „mitomanów powstańczych” niezależnie od tego, co napisze. Autor i zwolennicy jego poglądów, jak np. Sławomir Cenckiewicz (zresztą doskonały historyk) są całkowicie impregnowani na głosy krytyki. Przypuszczam zresztą, że jest to postawa świadoma i przemyślana. Rozgłos zyskuje się dzięki wyrazistym tezom, prowokacjom, szalonym koncepcjom. Takie rzeczy zostają zapamiętane, kto zaś pamięta o dziesiątkach solidnych prac historycznych, czy przebijają się one do świadomości?
W kwestiach formalnych absolutnym skandalem jest brak przypisów. Rozumiem, że w pracy popularnej można je ograniczyć, rozumiem, że mogą zostać przeniesione na tył książki, ale nie rozumiem sytuacji, kiedy nie ma ich w ogóle, a do zupełnie nieakceptowalnych zaliczam brak podawania źródeł cytatów. Nie chodzi mi w tym przypadku o jakąś abstrakcyjną poprawność metodologiczną, ale o bardzo konkretne powody takiej negatywnej oceny. Na przykład Zychowicz często powołuje się na płk. Janusz Bokszczanina, oficera KG AK, przeciwnika Powstania. Nie podając źródła swojej wiedzy o stanowisku pułkownika, autor uniemożliwia czytelnikom nie tylko weryfikację, ale elementarną refleksję nad tym źródłem. Domyślam się jedynie, że chodzi o relacje, jakie w 1965 płk Bokszczanin złożył prof. Janowi Ciechanowskiemu.
Do prof. Ciechanowskiego mam zaufanie, na pewno wiernie oddał w swojej notatce poglądy swojego interlokutora. Powinno jednak budzić zastanowienie, że takie stanowisko pojawia się dwadzieścia lat po wydarzeniach i po różnych polemikach w środowisku polskiej emigracji. Czy zatem przedstawione wtedy poglądy są na pewno wiarygodne? Z innych źródeł wiemy, że rzeczywiście płk Bokszczanin należał do przeciwników Powstania, ale jak się wydaje tylko raz zgłosił obiekcje w sprawie decyzji o Powstaniu, później zaś lojalnie współpracował we wszystkich przygotowaniach. Czy zatem na pewno tworzenie wokół pułkownika aury jedynego sprawiedliwego jest zasadne?[4] Jeżeliby Zychowicz poświęcił w swojej książce choć ułamek miejsca na refleksje źródłoznawcze, byłoby łatwiej na to pytanie odpowiedzieć. Bez tego pozostaje tylko, tak jak w wielu przypadkach, potraktować opinie Zychowicza jako felietonistykę, a w zakresie faktografii skomentować „może tak było, a może nie”, bo skąd niby mielibyśmy czerpać pewność, że w zakresie ustalenia prostych faktów Zychowicz się nie myli. Źródeł swojej wiedzy nie podaje, a jak głosi znana maksyma „twierdzenia bez dowodu odrzucam bez powodu”. Poza tym, jak łatwo się domyślać, w przypadku płk. Bokszczanina, zapomnienie podania źródła może mieć charakter celowy.
W tym miejscu trzeba jednak dopisać kilka zdań o warsztacie historyka. Do jego elementarnych obowiązków należy wewnętrzna i zewnętrzna krytyka źródła historycznego (1 i 2 rok studiów), bez tego nie ma naukowo uprawianej historii. Prawdziwy badacz zawsze zadaje sobie pytanie na temat oryginalności źródła, wiarygodności zawartych w nim informacji i wreszcie, co twórca źródła ma naprawdę nam do powiedzenia. Zychowicz nigdy, powtarzam, nigdy nie zadaje swoim źródłom informacji takich pytań. W ciemno i arbitralnie jedne z nich uważa za słuszne i wiarygodne, a inne pomija milczeniem. Już to samo dyskwalifikuje go jako poważnego historyka. Przykładów nierzetelności lub manipulowania źródłami można podać wiele. Praktycznie co drugi rozdział rodzą się jakieś wątpliwości, a rozdziałów jest ponad 50. Proszę zwrócić uwagę, że tylko zasygnalizowanie jednej sprawy związanej z płk. Bokszczaninem zajęło półtorej strony tekstu, a gdzie temu do poważniejszej dyskusji na ten temat. Zrozumiała staje się wyrażona na początku tej notki opinia, że tak naprawdę polemizując z Zychowiczem trzeba by napisać nową książkę.
Podsumowując: Zychowicz porusza w sposób fascynujący bardzo ważne tematy związane z Powstaniem Warszawskim, łączy je z całokształtem polskiego stanowiska wobec Związku Sowieckiego w czasie II wojny światowej, szkoda jednak że już nie łączy tego ze sprawą polską na arenie międzynarodowej tego okresu. Wiele jego pochopnych wniosków straciłoby wtedy sens. Na pewno Obłęd ’44 wejdzie na stałe do świadomości historycznej Polaków. Bardzo żałuję, że wiedziony pasją publicystyczną (lub względami marketingowymi) Zychowicz niepotrzebnie wyostrza swoje wnioski i w sposób absolutnie niedopuszczalny, nawet w publicystyce, formułuje oceny wobec postaci historycznych. To irytuje do takiego stopnia, że uniemożliwia racjonalne potraktowanie jego poglądów i jednocześnie skłania do równie uproszczonych, choć zasłużonych, ocen samego autora. Ja sam na podstawie tak jednostronnych argumentów i wobec zasadniczych braków warsztatowych autora nie jestem w stanie wyrobić sobie jednoznacznego poglądu na sprawę. Szkoda.
Książkę otrzymałem w prezencie, za który darczyńcom niniejszym bardzo dziękuję.
Piotr Zychowicz, Obłęd ’44, czyli jak Polacy zrobili prezent Stalinowi, wywołując Powstanie Warszawskie, Dom Wydawniczy Rebis Poznań 2013.
[1] Jan Ciechanowski, Powstanie warszawskie. Zarys podłoża politycznego i dyplomatycznego, PIW Warszawa 1984, s. 335nn
[2] Warto zauważyć, że przekazano trzykrotnie więcej pistoletów maszynowych, niż pozostało do dyspozycji oddziałów warszawskich, wyekspediowano również wszystkie posiadane miotacze ognia, które w starciach partyzanckich miały śladowe znaczenie, a walkach miejskich ogromne, tutaj błąd planistyczny był zasadniczy, niezależnie od wszystkich przedstawionych w tekście uwarunkowań decyzyjnych.
[3] O Brygadzie Świętokrzyskiej NSZ myślę dobrze. Trzeba tylko zwrócić uwagę, że nie był to dobry pomysł na całe podziemie akowskie. Istniała groźba, że pod wpływem Stalina moglibyśmy zostać zakwalifikowania do państw Osi, a nie do obozu aliantów, zwłaszcza jak jednostki PSZ odmówiłyby walki, co sugeruje Zychowicz.
[4] Pułkownika Bokszczanina cenię niezmiernie nie tylko za jego udział w walce AK, ale także za dowodzenie 10 pułkiem strzelców konnych walczącym w ramach 10 BK gen. Maczka i późniejszą walką w ramach WiN. Jakbym go jednak nie poważał, to pytania o wiarygodność opinii wyrażanych po 20 latach od wydarzeń trzeba zadawać. Poza tym dookoła domniemanej twardej opozycji Bokszczanina Zychowicz buduje cały mit: Zwolennikom walki opór stawił pułkownik Bokszczanin i skupiona wokół niego grupa oficerów, która wezwała oponentów do opamiętania. Dyskusje przybierały coraz bardziej dramatyczny obrót… (s. 266) Nie wiem skąd Zychowicz wie o całej „grupie oficerów” i o „dramatycznym obrocie dyskusji”. I ten wielokropek na końcu sugerujący, że coś tam jeszcze ewentualnie byłoby do powiedzenia.
Fałszerz genialny
Wolfgang Beltracchi był fałszerzem na niespotykaną dotąd skalę. Nie do końca wiadomo, ile obrazów sfałszował i wpuścił do obrotu aukcyjnego. W filmie wspomina, że stworzył ok. 300 obrazów, ale to nie jest tożsame z ich wprowadzeniem do sprzedaży, ani z kompletnym fałszerstwem (z nim mamy bowiem do czynienia dopiero wtedy, kiedy twórca obrazu złoży na nim cudzy podpis).
Wydaje się, że w czasie kręcenia filmu Beltracchi jest w trakcie odbywania kary (o ile to tak można nazwać) i pilnuje języka, żeby nie stworzyć sobie nowych kłopotów prawnych, stąd zapewne ezopowy język i unikanie dokładnych wypowiedzi. Jest świadom, że ciągle grozi mu odpowiedzialność. Ta niejasność jest charakterystyczna dla całego filmu. Tu chociaż jest powód, w innych przypadkach go brak, a i tak nie wiemy dokładnie, co się wydarzyło. Nie wiemy kiedy wpadł, tylko ogólnie dowiadujemy się, z jakiego powodu, nie jesteśmy pewni, czy w czasie, kiedy Beltracchi wypowiada się do kamery, „siedzi” on w więzieniu, czy już zakończył odsiadkę, nie wiemy dokładnie za co i na jaka karę został skazany, ile jego fałszywych obrazów zostało przez policję namierzonych, a ile pozostaje jeszcze w obrocie. Wydaje się, że dużo, różne półsłówka na to wskazują, co najmniej z tego powodu wiele osób powinno być tym filmem zainteresowanych.
Jedną z ciekawszych rzeczy w filmie jest dość precyzyjny pokaz sztuki fałszowania. Na oczach widza, na pchlim targu Beltracchi kupił XIX-wieczny obraz z pieczęcią firmy handlującej sztuką. Sprawdził, że płótno i blejtram były w dobrym stanie, bez śladów naprawy. Następnie zdjął całą farbę otrzymując oryginalne XIX-wieczne podobrazie. Ślady po usuniętej treści malarskiej postanowił wykorzystać w kompozycji nowego obrazu. Właściwie z głowy naszkicował obraz znanego abstrakcjonisty z końca XIX wieku, wczuwając się w styl i charakter jego twórczości, a nie – kopiując. Mógł uchodzić za cudownie odnalezione dzieło, znane dotąd z tytułu.
Najbardziej w filmie zdumiewała mnie „lekkość bytu” zainteresowanych. Beltracchi niczego nie żałuje, jego przyjaciele wcale nie mają minorowego nastroju, historyk sztuki stara się go zrozumieć, nawet kolekcjonerzy nie bardzo się boczą, bo dom aukcyjny wyrówna im stratę z tytułu zakupu falsyfikatu, dom aukcyjny z kolei pociesza się, że odzyska cash z licytacji nieruchomości Beltracchiego. Na zdjęciu bodaj z promocji książki wszyscy są tacy szczęśliwi.
Nie znamy wyroku, ale wiemy, że karę wraz z żoną odbywał w trybie wolnościowym, czyli pracował normalnie w swojej pracowni malarskiej jedynie na noc wracając do więzienia.
Beltacchi wpadł na sfałszowaniu obrazu Heinricha Campendonka. Dom aukcyjny na żądanie klienta poddał go szczegółowym badaniom laboratoryjnym i wykrył, że dwie farby są pochodzenia współczesnego i nie były znane w czasie tworzenia ewentualnego oryginału. Wszyscy występujący w filmie krytycy i marszandzi zgodnie potwierdzali, że ów obraz Czerwony obraz z końmi (Rotes Bild mit Pferden) był najlepszym w twórczości Campendonka, zanim się okazało, że jest falsyfikatem. Pytanie zatem, dlaczego po ujawnieniu fałszerstwa odmawiają mu wartości estetycznych. Czy stał się gorszym, brzydszym malowidłem tylko dlatego, że namalował go ktoś inny niż się podpisał? A może chodzi tylko o snobizm znanych nazwisk?
Beltracchi jest genialnym malarzem, ale wygląda na to, że roztrwonił swój potencjał, zajmując się podrabianiem, a nawet poprawieniem innych. Przypomina tu pijanego Mozarta w Amadeuszu, który w przypływie dobrego humoru imituje wszystkich współczesnych mu kompozytorów, doskonale wychwytując ich specyfikę. A mógł Belracchi tworzyć dzieła własne…
Film ogląda się z przyjemnością. Wtajemniczenie w arkana fałszerskiego rzemiosła jest fascynujące, czas filmu szybko bieży, muzyka podkręca tempo. Poruszane problemy często są niejednoznaczne, warte dalszej refleksji. Szybko i ciekawie, szkoda, że powierzchownie, 8/10.
Beltracchi –̵ sztuka fałszerstwa (Beltracchi –̵ Die Kunst der Fälschung), reż. Arne Birkenstock, dokument, Niemcy 2014.
Erika Steinbach, kto to jest
Z dużym opóźnieniem dotarł do moich rąk, szczegółowy artykuł dotyczący okoliczności pobytu rodziców Eriki w Rumii i jej narodzin, co jest szczególnie interesujące w kontekście jej statusu „wypędzonej”.
Przechodząc do istoty rzeczy. Ojciec Eriki, feldfebel, czyli sierżant, Wilhelm Karl Hermann trafił do Rumii, miejscowości znajdującej się w bezpośrednim sąsiedztwie Gdyni, w 1941 roku. Pracował w obsłudze lotniska, pochodził z Hanau koło Frankfurtu nad Menem. W Rumii poślubił swoja narzeczoną, Erikę Grote, która przyjechała tu za swoim ukochanym z Berlina, a urodziła się w Bremie.
Erika Hermann (po mężu Steinbach) urodziła się w Rumii 25 lipca 1943 roku.
W tym miejscu warto przypomnieć, że przed 1 września 1939 Rumia wchodziła w skład Państwa Polskiego i była bujnie rozwijającą się osadą stanowiącą naturalnie zaplecze dla rozbudowującej się Gdyni. Po wejściu wojsk niemieckich do Rumii rozpoczęły się masowe rozstrzeliwania Polaków. Kogo nie zamordowano, wywożono do Stutthofu lub wysiedlano do Generalnej Guberni. Czarna kartę miał również w tej okolicy Wehrmacht, którego żołnierze rozstrzelali 21 jeńców wojennych pochodzących z Wejherowskiej Kompanii Ochotniczej.
W tej właśnie podbitej miejscowości, na krwi rozstrzelanych, w domach wysiedlonych, Erica Steinbach znalazła swój Heimat, z którego została wypędzona, cudem unikając tragedii „Wilhelma Gustloffa”, na którego pokład rzekomo rodzinie nie udało się dostać. Okazało się to kompletna mistyfikacją, bowiem matka Eriki, przeczuwając co się będzie działo, już w styczniu 1945 r. wyjechała wraz córeczką do Hanau, do rodziny męża, podczas gdy ewakuacja uciekinierów przez „Wilhelma Gustloffa” miała miejsce w marcu 1945 r., czyli w dwa miesiące później.
Reasumując: Erika Steinbach urodziła na terenach podbitych, włączonych do Rzeszy w wyniku napaści na Polskę w 1939 r. Jej ojciec służył w wojskach okupacyjnych. Jej rodzice nie mieli nic wspólnego z rzekomym Heimatem Eriki, bowiem pochodzili z rdzennych terenów niemieckich oddalonych o setki kilometrów od Gdyni. Nikt jej nie wypędził, bo matka przewidując klęskę wojsk niemieckich wcześniej wyjechała powracając w rodzinne strony. Powoływanie się Steinbach, że pochodzi z rodziny Luftwaffenoffizier jest nieprawdziwe, bo pochodziła z rodziny prostego podoficera służb pomocniczych, podobnie nieprawdziwe jak budowanie mitologii cudownego uniknięcia losu pasażerów „Wilhelma Gustloffa”.
Najbardziej jednak oburza prawne zakwalifikowanie Eriki Steinbach do grona wypędzonych. W ten sposób dziecko Rudolfa Hoesa urodzone w Auschwitz, w czasie gdy był jego komendantem, mogłoby mieć status wypędzonego, podobnie jak dziecko gestapowca z Warszawy (ciekawe ilu ma taki status, prawo niemieckie jest jak widać bardzo pojemne). Zresztą rodzinom gestapowców z Warszawy wcale bym się nie dziwił: spokojne życie w dzielnicy zamkniętej, żywności z rekwizycji w bród, można utrzymać cała familię w Reichu, zawsze można zażądać dodatkowej polskie służącej lub postrzelać sobie do Żydów. I nagle, z tego miłego miejsca, ktoś brutalnie ich wypędza, kończąc dolce far niente. To doprawdy bezczelność i wymagać powinna zadośćuczynienia, najlepiej finansowego i wypłaconego przez Polaków, bo rząd niemiecki już swoje zrobił.
Budowanie przez Ericę Steinbach mitologii, że Pomorze Gdańskie, w niemieckiej terminologii Westpreussen (Prusy Zachodnie), to jej Heimat, podobnie jak wielu innych Niemców, jest historyczna niegodziwością, zwłaszcza oburzającą, kiedy dotyczy to ludności napływowej lub rodzin wojsk okupacyjnych.
Podobnie oburza, że Steinbach w ogóle ma status „wypędzonej” i po licznych publikacjach w Polsce, nikt nie zamierza tego statusu zweryfikować. Albo niemieckie prawo jest w tej materii kompletnie koślawe, albo jego stosowanie odbywa się według kryteriów poprawnościowych. Tak czy inaczej, bezczelność jest tutaj oczywista i pokazuje z jaką protekcjonalnością Niemcy prowadzą swoją politykę wobec Polski. Dla równowagi dodajmy, że Polacy w Niemczech nie mają statusu mniejszości narodowej.
Polacy często narzekają na jakość demokracji w naszym kraju. Niemcy są często stawiane za przykład państwo prawa, porządku, sprawnej gospodarki. Czy nie przedwcześnie? Czy akurat w stosunku do Niemców powinniśmy odczuwać jakieś kompleksy? Po akcji Steinbach nie musimy się wstydzić Leppera w polskim rządzie, ani Palikota w opozycji. Standard. U innych jest jeszcze gorzej, można dowolnie kłamać o własnej przeszłości i nie powoduje to żadnych skutków.
Jedna rzecz jest natomiast pewna – powinniśmy się uczyć od Niemców, jak prowadzić politykę historyczną.
Przy okazji warto zwrócić uwagę na kwestie świadomości wśród „wypędzonych”. Na ciekawy trop w tej sprawie naprowadził mnie Marlow recenzując książkę Marii Podlasek o wypędzeniu Niemców. Autorka zwraca w niej uwagę, na niezrozumienie przyczyn wypędzenia, bowiem
„we wspomnieniach niemieckich świadków rzadko pojawia się refleksja na temat wojny, Hitlera, narodów uciskanych przez III Rzeszę – także w ich imieniu” a „ludność cywilna Niemiec w chwili upadku III Rzeszy nie nosiła w sobie zazwyczaj poczucia winy. Większość nie znajdowała więc wytłumaczenia dla zaistniałej sytuacji i widziała w Polakach i Rosjanach agresorów, którzy napadli na ich kraj.”[1]
Wydaje się, że u każdego Polaka taka postawa musi budzić zdumienie i irytację. Niemcy zamieszkali na wschodzie nie wiedzieli, kto wywołał wojnę, nie wiedzieli o masowych represjach i wysiedleniu swoich polskich sąsiadów, nie zauważyli zniknięcia Żydów? Spodziewali się, że nikt nie wystawi za to Niemcom rachunku?
Na zakończenie jeszcze refleksja natury ogólnej. Co pewien czas powraca dyskusja na temat sensu istnienia IPN (znane frazy „spalić” lub „zabetonować”). Przy okazji tego drobnego artykułu wyrażam wdzięczność za istnienie IPN i za tego typu publikacje, rozpoczynające narodową dyskusję.
Piotr Szubarczyk, Piotr Semków, Erica z Rumii, Biuletyn Instytutu Pamięci Narodowej, 5/2004
[1] Cytat za blogiem „galeria kongo” jak w linku umieszczonym w tekście. Autorowi dziękuję za zwrócenie uwagi na tę książkę, a zwłaszcza za podniesiony powyżej aspekt świadomościowy wpędzeń.
Spojrzenie ze strony niemieckiej
Bardzo ożywczo jest popatrzeć z innej perspektywy na kluczowy moment naszej historii. Jesteśmy tak przyzwyczajeni do naszego punktu widzenia na wydarzenia w 1939 roku, że nie dostrzegamy, iż jest on tylko jednym z możliwych. Wbrew postmodernistycznej modzie na relatywizm przyznaję, że jest on (ten polski punkt widzenia) dobrze uzasadniony i dość bliski prawdy, nawet jeżeli patrzymy na wrześniowe wydarzenia przez lekko różowe okulary (zaróżowione patriotyzmem, ale i tak w stopniu nieporównywalnym mniejszym niż u innych narodów, np. Brytyjczyków).
Böhler właśnie wnosi nowe spojrzenie. Koncentruje się na zbrodniach Wehrmachtu popełnionych w czasie kampanii wrześniowej: od terrorystycznych nalotów na polskie miasta, poprzez rozstrzeliwania ludności cywilnej a na mordowaniu jeńców skończywszy. Po pierwsze nie wybiela, nie przemilcza, nie broni pamięci swoich rodaków. A właściwie to wręcz przeciwnie, zadaje jej bolesne ciosy, jeżeli wziąć pod uwagę ciągle dobrą opinie Wehrmachtu (w przeciwieństwie do SS) w niemieckim społeczeństwie. I na tym poziomie to nic nowego, mamy na ten temat wiedzę szerszą i głębszą niż Niemcy. Natomiast Böhler dokłada do tego wyjaśnienie przyczyn takich zachowań, a także podejmuje tematy niewyjaśnione, próbując podsumować, co wiemy na pewno.
Generalnie Wehrmacht rozstrzeliwał ludność cywilną w odwecie za działalność partyzancką na zapleczu frontu, typu: strzały zza węgła do maszerujących oddziałów. Według ustaleń Böhlera strach niemiecki miał wielkie oczy i najprawdopodobniej częściej dochodziło do przypadkowej nocnej wymiany ognia miedzy nieostrzelanymi niemieckimi oddziałami, niż do prawdziwych ataków partyzanckich. To świeże spojrzenie nieobecne dotąd w polskim pisarstwie na ten temat. Podobnie jak wyjaśnienie, dlaczego tak się działo. Mianowicie Niemcy, według Böhlera, dobrze zapamiętali Powstania Śląskie i w ich pamięci Polacy pozostali jako niezłomni insurgenci, po których należy się spodziewać walki partyzanckiej na tyłach frontu.
Od siebie dodam, że w taki sam sposób Niemcy zachowywali się w roku 1914 w Belgii. Tam również miały miejsce masowe mordy na ludności cywilnej, jako odwet za rzekomą działalność partyzancką i najprawdopodobniej były tak samo nieuzasadnione jak Polsce. I nie da się tego lekko zrzucić na poduszczenie Hitlerowców. Inny ustrój, inny czas, inna wojna, a skłonność do pozaprawnego terroru taka sama. Jak ją tłumaczyć? Charakter narodowy? Specyficzny duch armii niemieckiej? Czytelnicy sami mogą ocenić. Ciekawe, co wyważony Böhler powiedziałby na to?
Do najciekawszych partii książki należy również podsumowanie wydarzeń krwawej niedzieli w Bydgoszczy. Wtedy to, 3 września, wycofujące się oddziały polskiej Armii Pomorze, ostrzelane (lub rzekomo ostrzelane) przez niemiecką V kolumnę doprowadziły do egzekucji kilkuset bydgoskich Niemców, cywili. Po spokojnym przyjrzeniu się sprawie, okazuje się, że nie możemy wiarygodnie stwierdzić, czy rzeczywiście padły jakiekolwiek strzały w stronę polskich oddziałów rozpoczynające masakrę. Równie prawdopodobne, że polskich odwet był tak samo nieuzasadniony, jak podobne (choć dużo częstsze) działania niemieckie.
Podsumowując: ożywcza intelektualnie lektura. Böhler w odniesieniu do trudnych spraw zachowuje chłodny obiektywizm, tak trudny przy podejmowaniu tematów wzbudzających emocje. Książka jest napisana prostym językiem, w znacznym stopniu wykorzystuje materiały przygotowane dla niemieckiego radia – 8/10.
Jochen Böhler, Najazd 1939. Niemcy przeciw Polsce, Znak Kraków 2011.
Miasto Śniących Książek Waltera Moersa
Największą zaletą powieści Moersa jest stworzenie całej cywilizacji, której życie koncentruje się wokół książek. Główne zawody to pisarz, wydawca, księgarz, antykwariusz. Jakże przyjemnie współczesnym pochłaniaczom słowa pisanego czytać o takim świecie. Prawdziwa nauka to nie biologia ani fizyka tylko studia nad literaturą we wszystkich odmianach. A najlepsza ścieżka edukacyjna to opieka „ojca literackiego” nad młodym adeptem sztuki pisarskiej.
Moers wyobraźnię ma nieograniczoną, wykreował nowe kierunki literackie. Ponieważ książka to także rzecz, wymyślił żywe książki (w sensie jak najbardziej dosłownym) czy niebezpieczne książki: toksyczne (impregnowane trucizną), pułapki lub terrorystyczne, stworzone przez sektę radykalnych analfabetów zwalczających słowo pisane, po których otworzeniu następował wybuch, a w miejscu antykwariatu pozostawał lej po bombie.
Powieść Moersa to właściwie szczególna odmiana literatury fantasy. Tytułowe Miasto książek, zasiedlają przedstawiciele wszelkich znanych i nieznanych gatunków: smoki, robakiny, przeraźnice, mgławce, buchlingi itd. Główna część akcji toczy się w podziemiach zaludnianych przez najdziwniejsze stwory. Autora jednak nie niepokoiło, że jego smoki są wielkości robaków, golemy z papieru skaczą przez ogień itp.
To, co jest najsilniejsza stroną Moersa jest jednocześnie jego stroną najsłabszą. W wielu miejscach miałem wrażenie, że jego bujna wyobraźnia prowadzi wprost do wyraźnego przeszarżowania. Akcja, jak w kalejdoskopie, przenosi nieustannie z jednego miejsca w coraz dziwniejsze miejsce następne. Z niezliczonych opresji bohater niezmiennie wychodzi cało, jak smocza odmiana Jamesa Bonda. Przez pewien czas myślałem nawet, że czytam sprytnie wymyślony pastisz literatury fantasy, dla szczególnego smaku umieszczony w kontekście cywilizacji zorganizowanej wokół książek.[1] Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że mam do czynienia ze swoistym żartem literackim, skonstruowanym pod gusta czytelników: wszystko się kręci wokół tak przez nich uwielbianej literatury, a na dodatek w bardzo popularnym stylu fantasy, doprowadzonym do granic swojej pojemności.
Ostatecznie dotarło do mnie, że autor bynajmniej sobie ze mnie nie dworuje i swój zamysł traktuje nadzwyczaj serio. Miałem nieodparte wrażenie, że w sposób niezamierzony autor wytworzył jednak pastisz literatury popularnej doprowadzając podstawowe jej trendy w pobliże granic akceptowalności, a może nawet i śmieszności. Oceniam w pobliżu 6/10. Polecam tym, którzy cenią sobie przede wszystkim bujną wyobraźnię, szaloną akcję, kreowanie nowych światów. Książki stanowią u Moersa niestety tylko tło dla tych rozbuchanych pomysłów.
Walter Moers, Miasto Śniących Książek, Wydawnictwo Dolnośląskie 2006.
[1] W tym przekonaniu utwierdziło mnie Ostrzeżenie rozpoczynające powieść zawierające m.in. takie zdanie „Tylko ci, którzy dla lektury tej książki naprawdę gotowi są na tego rodzaju niebezpieczeństwa; ci, którzy chcą zaryzykować własne życie, aby stać się częścią mojej opowieści, powinni towarzyszyć mi do następnego akapitu. (…) Cokolwiek miałoby się wydarzyć – nie traćcie odwagi.” Czy może być to czymś innym, niż tylko żartem, zabawą z czytelnikiem?
Południca Julii Franck
Początkowo chciałem potraktować tę książkę, jako część trylogii szczecińskiej wraz dwoma tomami Ingi Iwasiów, ale okazało się, że Szczecin odgrywa u Julii Franck zupełnie marginalną rolę i akcja równie dobrze mogłaby się dziać w Królewcu lub Hamburgu. Poza tym są to książki zupełnie odmienne, zarówno formalnie jak i fabularnie, ale przede wszystkim Franck nie ma ambicji przedstawienia żadnej panoramy, żadnej syntezy. To zupełnie inna półka literacka.
Waham się, jak ostatecznie podsumować Południcę. Na pewno jest to książka wzorowa pod względem warsztatu. Julia Franck dobrze czuje język, jej opisy są być może wyczerpujące, ale nie nużące. Czyta się to po prostu dobrze, z zainteresowaniem i jest to największa zaleta tej książki. Podobnie konstrukcja jest bez zastrzeżeń. Ale coś jednak przeszkadza.
Akcja powieści zaczyna się Budziszynie. Helena pojawia się na świecie w rodzinie drobnego, cenionego w swoim środowisku przedsiębiorcy. Jej matka powoli pogrąża się w chorobie psychicznej, ale to w niczym nie osłabia miłości, jaką darzy ją jej mąż, ojciec Heleny. W tle tego związku czujemy jakiś mezalians. Pierwsza wojna destruuje i tak nie najlepsze życie tej rodziny. Ojciec wraca z frontu jako kaleka, córkom nie udaje się samodzielnie poprowadzić rodzinnego biznesu, choroba matki się pogłębia. Obserwacje psychologiczne są najciekawsze w tej właśnie części książki. Zastanawia, a może i budzi zazdrość, wierność młodzieńczej miłości ojca rodziny do swojej żony, nawet wtedy, gdy jej psychika jest już wykoślawiona i kontakt z nią jest bardzo ograniczony. Najbardziej poszkodowane są w tym układzie córki znajdujące się na emocjonalnym marginesie. Helena zaczyna pracować jako pielęgniarka, odnajduje się w tym zawodzie, ale okazuje się, że nie ma przed nią perspektywy rozwoju, bo nie będzie mogła studiować medycyny, o czym marzy. Siostry postanawiają skorzystać z zaproszenia ciotki i wyjechać do Berlina. Zła sytuacja w domu rodzinnym, zwiększa ich samodzielność i zmusza do wzięcia swojego losu we własne ręce.
W Berlinie dziewczęta trafiają do środowiska bohemy, a raczej z pretensjami do bohemy i to raczej towarzyskiej niż artystycznej. I tu już mamy standardową kliszę: jak środowisko cyganerii, to narkotyki i balowanie do białego rana i poranny kac, jak mieszkające wspólnie kobiety, to miłość lesbijka. Los jednak uśmiecha się do Heleny, zakochuje się miłością pierwszą, szaloną i odwzajemnioną. Jej ukochany jednak ginie w wypadku, a jej życie traci barwy i zamienia się w wegetację. Po pewnym czasie pojawia się jednak absztyfikant. Zakochany, zdeterminowany, proponujący małżeństwo.
W międzyczasie zmienia się też świat zewnętrzny, psychicznie chorych się izoluje, a posiadanie ich w rodzinie może świadczyć o genetycznym obciążeniu. Trzeba też wszędzie, zwłaszcza przy ślubie, legitymować się aryjskim pochodzeniem, a Helena ma z tym problem. Rozjaśnia się, jaki mezalians popełnił jej ojciec. Narzeczony Heleny jest jednak tak zdeterminowany, że załatwia jej lewe papiery i Helena zamienia się w Alicję. Po ślubie mąż daje się poznać jako nazista, a równolegle z ujawnianiem się jego poglądów politycznych, okazuje się, że jest tępakiem, buhajem, opojem i na dodatek rasistą. No, tu już autorka przesadziła znacznie, bo antysemitą nie staje się w nocy z czwartku na piątek, jeżeli miał takie skłonności, to po co żenił się z Żydówką i jeszcze na dodatek fałszował jej papiery biorąć na siebie współodpowiedzialność za ukrywanie Żydów? Tutaj stereotypizacja pokazała się w całej rozciągłości, zresztą w sposób charakterystyczny dla literatury niemieckiej, która najchętniej pokazuje hitlerowców w takich właśnie barwach (tępi, brutalni) i na dodatek w opozycji do całej reszty (większości) społeczeństwa – przypomniał mi się tutaj Kirst, inny rodzaj literatury, ale na pewno charakterystycznej dla Niemców. Nie chcę wdawać się w dywagacje socjologiczno-historyczne, powiem tylko, że jest to obraz nieprawdziwy i na przykład filmowcy (co prawda spoza Niemiec) widzieli ten problem w sposób dużo bardziej finezyjny, żeby przywołać tu chociaż Zmierzch bogów Viscontiego, Kabaret Boba Fosse’a czy Jajo węża Bergmana.
Z finalnym podsumowaniem mam spory problem, bo z jednej strony książka w sposób przejmujący pokazuje losy dziewczyny systematycznie gruchotane przez historię, pokazuje sporo ciekawych sytuacji, z drugiej jednak ulega stereotypom na poziomie takim, jak zestandaryzowane wypracowanie maturalne dziewiętnastolatki. Czy dowiedziałem się z tej książki czegoś nowego o postawach Niemców, o niuansach ich historii, a może chociaż przeżyłem jakieś oczarowanie egzystencjalne? Czy pojawiły się jakieś nowe pytania? Chyba jednak nie. Ale mimo to czytałem z przyjemnością. Po wahaniach 7/10.
Julia Franck, Południca, W.A.B. 2010