Festung Posen 1945
Heinrich Lohse był jednym z oficerów V Szkoły Podchorążych Piechoty Wehrmachtu w Poznaniu, a w czasie walk obronnych w 1945 roku dowódcą grupy bojowej składającej się z kadetów tej szkoły.
Uczciwie napisane wspomnienia, bez upiększeń pokazują stan armii niemieckiej w 1945. Z jednej strony brak wiary w ostateczne zwycięstwo, brak ciężkiej broni, chaos w dowodzeniu, z drugiej jednak poczucie obowiązku nakazujące walczyć do końca. Trudno sobie wyobrazić, jak armia w takim stanie była w stanie w ogóle walczyć, tym bardziej, że naprzeciw siebie miała upojone zwycięstwem jednostki mające kolosalną przewagę liczebną, techniczną i taktyczną.
Książka jest niewielkich rozmiarów (72 strony), ale warta przeczytania; pokazuje jak kluczowe wydarzenia wojenne wyglądają z pozycji obserwacyjnej porucznika, niepozbawionego krytycyzmu wobec siebie i wobec swoich kolegów oficerów. Widać tu wojnę nie z obrazka i akademii „ku czci”, ale przedstawioną w całej czasem banalnej, czasem okrutnej szczerości.
Przy okazji wydawcy dziękuję za zamieszczenie w książce mapy Poznania, w dużo ambitniejszych książkach nie ma takich pomocy naukowych.
Na uwagę zasługuje cała seria Festung Posen, która składa się już z kilkunastu tytułów. To ogromny wysiłek edytorski, a dotyczący przecież dość marginalnego wydarzenia w dziejach walk na froncie wschodnim. Ale dla poznaniaków było to wydarzenie zasadnicze i poświęcają mu stosowną uwagę. Piękny przykład lokalnej historiografii. Szacunek.
Na weekend wybieram się do Poznania, zamierzam zwiedzić cytadelę (a Lhose brał również udział w jej obronie), zatem szybkie przypomnienie wydarzeń z nią związanych sprawiło mi sporo radości i zwiększyło apetyt na zwiedzanie.
Heinrich Lohse, Grupa bojowa „Lohse”, seria Festung Posen 1945, nr 8, Wydawnictwo Pomost, Poznań 2007.
Coraz dalej od miłości Schlinka
Najciekawsze książki, na jakie ostatnio trafiam, to zbiory opowiadań, choć w istocie wolę pełnometrażowe powieści. Tak było z Orłosiem, teraz tak jest ze Schlinkiem. Jego opowiadania są tematycznie zróżnicowane, dzieją się w różnych miejscach świata, łączą je jednak dwie cechy: mówią o związkach między ludźmi i są oryginalne, to znaczy podejmują takie tematy, o jakich w innych książkach nie czytałem, ale przede wszystkim są zaprzeczeniem gładkich poprawności. Schlink – znany z powieści Lektor – szuka swojej własnej interpretacji, swojego głosu, pokazuje, że życie jest daleko bardziej skomplikowane i niejednoznaczne, niż na pierwszy rzut oka może się wydawać.
Pisać o każdym z opowiadań z osobna było by trudno, ale nie mogę się powstrzymać, przed posnuciem o moim ulubionym Obrzezaniu. Rzecz dotyczy związku między młodym Niemcem, Andim, studiującym w New Yorku a amerykańską Żydówką, Sarą. Młodzi się kochają, rzecz mogłaby być sielankowa, ale niestety nie jest. Ona w zachowaniu swojego partnera dopatruje się cech typowo niemieckich, on czuje się w ten sposób szufladkowany i oceniany, a w narastających utarczkach słownych wcześniej czy później pojawia się argument holokaustu, bo przecież Niemcy to właśnie zrobili i czar pryska. Co dzień dzieli, noc na szczęście łączy, ale osady pozostają. Okazuje się, że uprzedzeń historycznych nie można tak łatwo przełamać i trudno budować związek pomiędzy ludźmi żyjącymi w różnych kulturach, różnych systemach odniesień. Andi chcąc przełamać bariery, a nawet więcej, inkorporować się do świata judaizmu decyduje się na obrzezanie. Jak się rzecz kończy nie powiem, natomiast powiem, że Schlink pisząc to opowiadanie zaimponował mi odwagą i to na wielu polach. Po pierwsze pisać Niemcowi na tak drażliwy temat nie jest łatwo, a już ekstremalnie trudno jest pisać w tym kontekście o żydowskich uprzedzeniach antyniemieckich (zresztą zrozumiałych) zachowując umiar i takt, ale przede wszystkim realizm i zdrowy rozsądek. Po wtóre autor poddaje w wątpliwość dogmat o pięknie związków miedzy ludźmi różnych kultur, no i tu mógłby narazić się na krytykę poprawnościowców, ale jest tak przekonujący w tym, co pisze, tak ludzki, że nie wyobrażam sobie, aby mógł się stać obiektem takiej krytyki. Odwagi i samodzielności w postrzeganiu świata to jednak na pewno wymagało, podobnie zresztą, jak w Lektorze.
W tagach tego bloga jest określenie „siły sensu” nadawane tym twórcom, którzy cechują się niesztampowością i zdolnością do płynięcia pod prąd powszechnie obowiązujących opinii. Schlink w tej kategorii powinien zostać liderem.
Inne opowiadania są do tego przedstawionego tematycznie zupełnie nie podobne, ale poruszające tematy gorące społecznie, jak współpraca ze Stasi, czy dość niefrasobliwa działalność obserwatorów w krajach Trzeciego świata lub interesujące egzystencjalnie, jak historia architekta żyjącego równolegle w trzech różnych związkach, czy jak historia męża, który po śmierci swojej żony dowiedział się o jej kochanku i to na dodatku człowieku dość podejrzanego autoramentu, co sprawdził osobiście nawiązując z nim kontakt.
Proza Schlinka jest formalnie minimalistyczna. Tylko tyle słów, ile jest niezbędnych do opisania danej sytuacji. Króluje u niego powściągliwy realizm i czytelnik jest pozostawiany sam na sam z przedstawionymi wydarzeniami, a refleksje, pointy, wnioski są jego wyłączna domeną, w którą autor programowo nie wkracza. Tym niemniej sytuacje, które przedstawia, są wystarczająco poznawczo podniecające, aby odbiorcę pozostawić w głębokiej zadumie. Muszą przyznać, że w moim przypadku, kilka z tych opowiadań uruchomiło całą lawinę przemyśleń.
Książkę bardzo polecam, dodam tylko sugestię, aby czytać opowiadania pojedynczo i robić przerwę na refleksję, nie dać się wciągną w lekturę łykając całą książkę w jedną noc. Z czystym sercem 10/10.
Bernhard Schlink, Coraz dalej od miłości, Muza 2010
Czekiści
Czekiści. Organy bezpieczeństwa w europejskich krajach bloku sowieckiego 1944-1989, pod red. Krzysztofa Persaka i Łukasza Kamińskiego, IPN Warszawa 2010.
Udało się. Trudno w to uwierzyć, ale się udało przygotować całościową i kompletną (!!!) publikację na temat struktur organów bezpieczeństwa we wszystkich krajach socjalistycznych ze Związkiem Sowieckim na czele. Książka zawiera szczegółowe omówienie genezy i wszelkich przekształceń organizacyjnych struktur aparatu bezpieczeństwa w poszczególnych państwach socjalistycznych. Sprawa jest o tyle skomplikowana, że komuniści wprowadzali w nich ciągłe zmiany organizacyjne, wprost proporcjonalnie do tego, jaką wagę przydawali tajnym służbom. W Związku Sowieckim na przykład stałe dzielenie i łączenie kompetencji pomiędzy NKWD/KGB a Ministerstwem Spraw Wewnętrznych (MWD) powodowało, że naprawdę trudno było zorientować się komu i w jakim zakresie podlegały dane struktury w poszczególnych przekrojach czasowych.
Oczywiście przy wszystkich komórkach organizacyjnych omówione zostały zadania, jakie im przydzielano, ale także – dodano komentarz co do ustalania priorytetów tych zadań. Do tego dołączone są dane o obsadzie personalnej poszczególnych komórek, w tym, co ciekawe, zbiorcze dane statystyczne o zasobach kadrowych służb. We wszystkich artykułach osobną uwagę poświęcono zasobom agenturalnym. Rozległość działań służb w tej materii robi wrażenie i daje do myślenia.
Powstała książka, a raczej księga, ogromna, ponad 600 stron, a w nich około 100 tabel i 20 diagramów. Żeby dać pojęcie o szczegółowości tej pracy, przytoczę tytuły kilku (spośród 22) tabel z artykułu o KGB: Oddziały zbrojne i jednostki specjalne KGB, Członkowie kolegium KGB, Kadry KGB, Wykształcenie kadr, Skład etniczny kadr, Więźniowie łagrów i kolonii karnych, Przyczyny skazań, Wyroki śmierci. I tak dalej kraj po kraju. Taka rozległość tematyczna była możliwa do osiągnięcia tylko dzięki międzynarodowemu zespołowi 15 autorów. Wielkie uznanie należy się redaktorom tomu za zapewnienie spójności i porównywalności danych pomiędzy wszystkimi artykułami, a IPN za podjęcie trudu przygotowania tak monumentalnego dzieła, dodajmy prekursorskiego w skali światowej.
Apetyt rośnie w miarę jedzenia, zatem na koniec kilka słów o postulatach na przyszłość. Przydałby się taki tom w odniesieniu do służb wojskowych, zapewne będzie trudniej, ale każda tego typu publikacja będzie ogromnym sukcesem. Warto by było coś napisać o działalności, konkretnych akcjach i grach operacyjnych obu tych służb. Cenną rzeczy były by także przekrojowe ujęcia bardziej szczegółowych tematów, takich jak: agentura i infiltracja społeczeństwa, więźniowie polityczni czy akcje dezinformacyjne.
Ocena w przypadku tej książki jest formalnością: 10/10.
Maczkowo – polskie miasto w okupowanych Niemczech
Andreas Lembeck, Wyzwoleni, ale nie wolni. Polskie miasto w okupowanych Niemczech, Warszawa 2007.
Można by powiedzieć, że jest praca dla specjalistów historyków, bo porusza wąski temat wywiezionych Polaków, którzy znaleźli się w północnych Niemczech po Drugiej Wojnie. Na dodatek jest to rzetelna naukowo książka, ale przez to może mniej ciekawa dla przeciętnych czytelników. Tak jednak nie jest i to nie tylko z powodu Maczkowa, polskiego miasteczka, które stworzyli żołnierze Dywizji Pancernej gen. Maczka dla swoich rodaków bez dachu nad głową.
Książkę napisał autor niemiecki i zachował się przyzwoicie wobec poruszanej problematyki. W świadomości niemieckiej, zwłaszcza tej regionalnej, panuje mnóstwo stereotypów, na przykład taki, że oswobodzeni polscy więźniowie dopuszczali się kradzieży i różnych gwałtów na ludności niemieckiej. Lembeck skutecznie ten mit obala, pokazuje różne manipulacje zarówno administracji niemieckiej jak i alianckich władz okupacyjnych, co powoduje, że książkę czyta się z przyjemnością. Kolejna pozycja podwarzająca steretypy tworzące dookoła Polaków aurę przestępców, brudasów i antysemitów.
Miejscowość Maczków powstała na miejscu miasteczka Haren, którego ludność została wysiedlona, aby stworzyć możliwość zakwaterowania oswobodzonych z obozów Polaków. Do dziś ludność niemiecka tamtego okręgu kwaśno komentuje to wydarzenie i zadaje pytanie „dlaczego to właśnie my zostaliśmy wysiedleni?”, a Lembeck nie przemilcza tego problemu. Chce się odpowiedzieć: a dlaczego to więźniowie mieli nadal pozostawać w barakach obozowych, jak ich oprawcy mieszkali w willach? Dobrze, że znajdują się Niemcy (jak Lembeck), którzy ten problem rozumieją.
Z czystym sumieniem klasyfikuję tę książkę do nurtu „siły sensu” (w opozycji do „poprawność i stereotyp”)
Zamki krzyżackie – najlepsza książka
Małgorzata Jackiewicz-Garniec, Mirosław Garniec, Zamki państwa krzyżackiego w dawnych Prusach.
Zamki cieszą kolosalnym powodzeniem zarówno wśród zwiedzających jak i wsród piszących – powstało mnóstwo opracowań przeglądowych i sporo stron internetowych. Co oczywiste są one jakości dość zróżnicowanej, zatem może nie od rzeczy byłoby podzielić się swoimi doświadczeniami, tym bardziej, że sezon turystyczny się zbliża, a niektórzy (jak niżej podpisany) już go rozpoczęli. W moim rankingu niekwestionowanym liderem jest opracowanie państwa Garniec poświęcone zamkom państwa krzyżackiego.
Teksty w tej książce są na tyle wyczerpujące, że stanowią minimonografie dotyczące poszczególnych obiektów. Kompletne, szczegółowe, kompetentne i co ważne – aktualne. Zaimponował mi tutaj artykuł poświęcony Morągowi. Wykopaliska ledwo co się zakończyły, ale już mamy wyczerpujący tekst uwzględniający ich wyniki. Szacunek. Poza tym opisy dotyczą wszystkich zamków, także tych w ruinie i nie są z tego powodu krótsze, co oznacza, że zawsze znajdziemy informacje na temat obiektu, który właśnie odwiedziliśmy.
Do jakości tekstów dostroiły się fotografie, łączące poziom artystyczny z walorami prezentacyjnymi, czyli widzimy na zdjęciach wszystko to, co zobaczenia warte i pokazane w sposób apetyczny. Materiał ilustracyjny uzupełniają liczne rysunki, przekroje i stare ryciny. Dobrze, że wydawcy nie oszczędzali na mapach, które kolosalnie ułatwiają orientację. Autorzy zadbali również o elegancką i jednocześnie użyteczną szatę graficzną.
Jako materiały wstępne zamieszczono historię zakonu krzyżackiego oraz podsumowania dotyczące cech architektonicznych zamków krzyżackich wraz z ich typologią. Teksty te należą do najlepszych, jakie na ten temat czytałem.
W swojej kategorii książka zasługuje na ocenę 10/10. Gratulacje. Mimo, iż nie należy do najtańszych, to jest warta wydanych pieniędzy. Polecam wszystkim wybierającym się na Warmię, Mazury i Pomorze. Szersza wersja recenzji na Historyczne Miscelanea.
Warmia i Mazury 2010
Kolejny wypad zwiedzaniowy, tym razem na Warmię i Mazury. Start z bazy w Ostródzie, podziękowania dla Sióstr Terezjanek.
Czwartek, Boże Ciało.
Morąg. Oryginalny gotycki ratusz z 1444, zniszczony w pożarach, poddany renowacji i przywrócony do użytkowania. Dość wierny stan architektoniczny. W tak czystej postaci gotyk rzadko występuje w architekturze ratuszy spotykanych w Polsce.
Gotycki kościół św. Piotra i Pawła, budowa zakończona w 1331, stan oryginalny.
Ruiny, fundamenty i piwnice zamku krzyżackiego z XIV w., odkryte podczas wykopalisk. Jedyny pozamkowy budynek jest w rękach prywatnych, osoby, która wykazuje niemało determinacji, aby zamek uczynić obiektem nadającym się do zwiedzania. To godne uwagi.
Pałac Dohnów, barokowy, ale bez wyraźnych cech stylowych. W środku muzeum, zamknięte w długi weekend. Tak na marginesie: wszystko w Morągu, z wyjątkiem zamku, było zamknięte, co dyskwalifikuje tę miejscowość jako godny polecenia obiekt turystyczny.Pasłęk. Zamek krzyżacki, wielokrotnie niszczony, odbudowany bez zachowania cech stylowych, z dobudowanymi dwoma skrzydłami w stylu socjalistycznym (czyli w bezstylu).
Kościół gotycki p.w. św. Bartłomieja, przebudowywany, wnętrze neogotyckie, barokowy ołtarz główny.
Ratusz gotycki, lekko przebudowany w epoce renesansu, zniszczony w 1945, dość wiernie odbudowany.
Bardzo ciekawe mury miejskie, zachowane/odbudowane na prawie całej długości z dwiema bramami wiernie zrekonstruowanymi. Mury te są najciekawszym obiektem w Pasłęku, ponieważ, co rzadkie, występują w prawie kompletnej rozciągłości wyznaczając średniowieczne założenie urbanistyczne.Krosno. Pielgrzymkowy kościół barokowy. Ogólne założenie podobne do świętej Lipki (też Warmia!), niszczejące polichromie we wnętrzu. Piękny ołtarz główny. Zapomniana perełka na uboczu głównych szlaków turystycznych. Po wejściu Sowietów w 1945 zniknęła cudowna figurka Matki Boskiej, została pieczołowicie odtworzona, ale „cudowność” miejsca pielgrzymkowego mocno straciła na atrakcyjności i kościół w ciszy podupada. Szkoda.
Orneta. Najciekawszy jest tu kościół z XIV wieku, przebudowany w XVI wieku, ale z zachowaniem założeń architektonicznych. Duże wrażenie robią zwłaszcza szczyty gotyckie nad bocznymi kaplicami, które wyznaczyły standard elegancji gotyckiej architektury dla całego obszaru w sąsiedztwie, do kilkudziesięciu kilometrów. We wnętrzu cudowne sklepienia sieciowe i bardzo interesujące polichromie z XIV i XV wieku. Ołtarz główny: monumentalny barok, z elementami manierystycznymi. Koniecznie odwiedzić, bez kościoła w Ornecie nie sposób rozumieć gotyckiej architektury sakralnej na Warmii.
Ratusz gotycki, niestety obudowany dość ohydnymi domkami, przez co mocno traci na elegancji. Pozostaje do obejrzenia tylko fasada.Piątek
Mingajny, kościół gotycki, zewnętrzne dekoracje pod wpływem Ornety.Pieniężno. Ciekawa historia dotyczy nazwy tego miasteczka. Przez wieki pod niemieckim panowaniem nazywało się Mehlsack, po 1945 nazwę przetłumaczono jako Mąkowór, a ostatecznie na cześć rodziny Pieniężnych (w ogóle z tym miastem nie związanych) nadano mu nazwę jak powyżej.
Zamek w Pieniężnie przynależał do kapituły warmińskiej i był centrum rozległego klucza dóbr kapitulnych. Rezydował tu wójt, a później już tylko burgrabia nadzorujący okoliczne wsie, bowiem centrum administracyjne dóbr kapitulnych przeniosło się do Olsztyna, gdzie zresztą administratorem był przez kilka lat Mikołaj Kopernik. Wielokrotnie był niszczony i odbudowywany, do dzisiaj przetrwał tylko główny budynek zamku, znajduje się w ruinie, niedostępny do zwiedzania.
Gotycki ratusz w trakcie odbudowy.Braniewo. Gotycki kościół wiernie odbudowany dopiero w latach dziewięćdziesiątych.
Budynek szkolny Akademii Hosianum z XVIII wieku (bez wyraźnych cech stylowych).
Z oryginalnego gotyku braniewskiego pozostały tylko 2 wieże z murów obronnych.
Na przedmieściach Braniewa barokowy kościół jezuicki, aktualnie redemptorystów. Jedyny znany mi ceglany kościół barokowy. Ciekawe.Frombork. Wzgórze katedralne to jakość sama dla siebie. Przepiękna gotycka katedra z nietypowo zdobioną fasadą; we wnętrzu grób Kopernika, zaskakująco zróżnicowane boczne ołtarze poszczególnych kanoników i gotycki drewniany ołtarz szafkowy, do tego barokowe ogromne stalle. Na wzgórzu ponadto dwa domy kanoników, odbudowany pałac biskupi i wieża Radziejowskiego (dzwonnica), na którą można się wspiąć i z góry obejrzeć całe wzgórze i panoramę Fromborka. Odwiedziliśmy także średniowieczny (choć później przebudowywany) szpital św. Ducha z muzeum medycyny, ogrodem pełnym ziół i odkopanym piecem hypokaustycznym, czyli średniowiecznym centralnym ogrzewaniem.
Sobota
Ostróda, malowniczo położona nad jeziorem Drwęckim. Odbudowany komturski zamek krzyżacki z ciekawym piwnicami, masywnie sklepionymi, z szerokimi gurtami spływającymi na trzy filary, jak w zamku brodnickim.
Gotycki kościół św. Dominika Savio, niedawno odbudowany po zniszczeniach z 1945 roku. Kilka secesyjnych kamieniczek, ale trzeba przyznać, że secesja to nie był styl kwitnący w niemieckich Prusach.Rychnowo. Drewniany kościółek z początku XVIII wieku, z oryginalnymi malowidłami, w tym dość frywolnym (jak na protestancką genezę) przedstawieniem Adama i Ewy w sufitowym plafonie. Wizerunek Lutra znajduje się z tyłu za ołtarzem, ale przypuszczam, że pierwotnie, w świątyni protestanckiej, znajdował się w centrum przestrzeni liturgicznej. To ładnie, że katolicy malowidła nie zniszczyli (jak zawsze niestety robili wcześniej protestanci) tylko zastawili ołtarzem głównym.
Wieczorem powrót w rodzinne strony.
Wyjazd niezwykle udany, a na koniec dwie uwagi natury ogólnej. Cały obszar Prus Wschodnich został z premedytacją zrujnowany przez Rosjan w 1945 roku – pamiętajmy, że były to pierwsze rdzennie niemieckie obszary zajmowane przez Sowietów, którzy tutaj dokonywali aktów zemsty na niemieckiej ludności, ale też na wszelkich przejawach kultury materialnej. Wiele miast zostało zniszczonych w 90% (porównanie tylko z Warszawą), tyle tylko, że ludność albo uciekła, albo została wysiedlona i zastąpiona polskimi przesiedleńcami z terenów wschodnich i Ukraińcami wysiedlonymi w ramach Akcji „Wisła”, a więc ludnością, która miała najczęściej wrogi stosunek do niemieckiej przeszłości tych ziem i nie była zainteresowana w odbudowie niemieckich zabytków. W efekcie miasta zatraciły swój historyczny, zabytkowy charakter. Pieniężno wygląda zupełnie inaczej niż pruski Mehlsack, Braniewo to chaotycznie zabudowane współczesne miasteczko, z pachnącym świeżością niby gotyckim kościołem, ale już bez nawet namiastki ratusza, w Ostródzie rynek został zabudowany socjalistycznymi domkami bez wyrazu, a jedna pierzeja wolno stojącymi blokami (zgroza). Gdzieniegdzie ostały się oryginalne perełki – gotycki kościół w Ornecie, barokowy kościół w Krośnie, katedra we Fromborku (ale nie wszystkie zabudowania wzgórza katedralnego…). Strasznie poharatane były zamki krzyżackie. To swoisty chichot dziejów, że właśnie Polacy je odbudowują, a niejednokrotnie zrujnowane były jeszcze w czasach pruskich (w końcu XVIII i XIX wieku).
Druga uwaga dotyczy kompletnie niezrozumiałego dla turystów podziały na Warmię i Mazury. Wynika on z porozumienia potwierdzonego bullą papieską, które stanowiło, że 1/3 podbitych ziem pruskich, zostanie przekazana jako uposażenie lokalnym biskupom i będą oni samodzielnie administrowali tymi terenami. Krzyżacy wywiązali się z tego zobowiązania i stosowne obszary przekazali stosownym biskupom. Biskupi: pomezański, chełmiński i sambijski byli blisko związani z krzyżakami (aż do II pokoju toruńskiego w 1466, kiedy diecezja chełmińska wróciła do Korony). Natomiast biskup warmiński pielęgnował swoją odrębność, być może dlatego, że dysponował największymi dobrami, znacznie większymi od części komturstw krzyżackich, a jego dobra nazywane były Warmią. Z kolej biskup 1/3 otrzymanych terenów przekazywał, jako uposażenie, kapitułom. Ostatecznie zatem, tereny krzyżackie postrzegane jako jednolite państwo, bynajmniej takim nie były, a w rzeczy samej składały się z trzech zupełnie różnych organizmów administrowanych przez: krzyżaków, biskupów, kapituły. Stąd ten mętlik w oczach turystów, jak widzą zamek krzyżacki, ale dowiadują się, że to zamek kapituły pomezańskiej (w Kwidzyniu). Co to jest kapituła, czy to krzyżacy i jaka pomezańska, że co? Na dodatek ilość przekłamań, a czasem pospolitych błędów, występujących w internecie jest w tej materii przeogromna i stanowi namacalny dowód, jak mało wiarygodne są materiały zamieszczone w sieci. Najpewniej na blogu historycznym coś więcej na ten temat napiszę, bo sam uległem poirytowaniu, a w pewnym stopni także dezinformacji (bulle, wystawcy i daty mylone są systematycznie).
Podyskutujmy z Rymkiewiczem
Jarosław Marek Rymkiewicz, Kinderszenen, Sic! 2008
Dyskusja na temat tej książki przewaliła się przez polską prasę jakiś czas temu i mimo że bynajmniej nie była wyczerpująca, a nawet w znacznej mierze była niejako obok książki, która stanowiła tylko pretekst do dyskusji o polskim patriotyzmie, zagrożeniach substancji narodowej, poprawności itd., to wyczerpująca recenzja byłaby chyba musztardą po obiedzie. Ograniczę się zatem do kilku, jak myślę, kluczowych uwag.
1. Cieszę się bardzo, że Kinderszenen się ukazał, mimo, iż nie ze wszystkimi ideami w nim przedstawionymi jest mi po drodze, ale w normalnym społeczeństwie, powinno się o nich stale rozmawiać, szkoda tylko, że dzieje się to tak rzadko. Za normalne społeczeństwo mam takie, gdzie jedna najprawdziwsza prawda nie monopolizuje rynku idei, a autorów myśli nie powszechnych nie bierze się pod buty, jako oszołomów i nie niszczy medialną nagonką.
2. Rymkiewicz napisał książkę o swoim dzieciństwie (stąd tytuł znaczący po polsku „kącik dziecinny”) naznaczonym wojną, a dokładnie brutalną niemiecką okupacją. Fragmenty autobiograficzne przetykane są scenami z Powstania warszawskiego i uwagami na temat istoty niemieckich podbojów na wschodzie. Szeroko rozlaną dyskusję budziło nie to, co jest istotą książki, ale pojedyncze uwagi podrzucane niejako przy okazji głównych nurtów narracyjnych, a to mianowicie przekonania: o szczególnym znaczeniu Powstania, jako najważniejszym wydarzeniu w historii Polski i fundamencie niepodległości, o niemieckim, a nie hitlerowskim czy nazistowskim charakterze zbrodni w Polsce, o wybitnie złych cechach „niemieckiego charakteru”, które się ujawniły w stosunku do Polaków podczas II Wojny Światowej.
3. Najprościej jest odnieść się tematu Powstania warszawskiego. Niestety Rymkiewicz wypowiadał się tu z dużą emfazą, ale nic nie mówił dokładnie: w jaki to sposób Powstanie miało wpływać na kondycję polskiej świadomości narodowej, a w tym szczególnego umiłowania wolności. Coś tu jest na rzeczy, ale na poziomie tak ogólnikowym trudno rozmawiać, bo jest też sporo argumentów za tezą przeciwną, np. wzgląd na hekatombę powstańczą powodował niechęć do bardziej zdecydowanych wystapień w latach 70. i później w czasie Solidarności (mówił o tym wprost Prymas Wyszyński). Można tu powołać się na zasadę stanowiącą jeden z fundamentów europejskiej racjonalności „twierdzenie bez dowodu odrzucam bez powodu”. Natomiast na pewno warto rozmawiać na ten temat i to nie tylko przy okazji rocznicy wybuchu Powstania, kiedy opinie słusznie mają charakter pomnikowy nacechowany wdzięcznością i szacunkiem dla bohaterów.
4. Zbrodnie hitlerowskie, nazistowskie czy niemieckie. Niewątpliwie Rymkiewicz ma rację, gdy mówi, że podczas wojny nikt nie mówił inaczej jak „zbrodniarze niemieccy” (a nie hitlerowscy), tym niemniej dzisiaj żyjemy w innej sytuacji, w innej logice kontaktów między narodami (współpraca zamiast konfrontacji). Ja chyba wolę mówić o zbrodniach hitlerowskich, ale nie razi mnie inne zdanie w tej sprawie, a już na pewno nie u ludzi, którzy przeżyli wojnę i owych zbrodni doświadczali osobiście.
5. Najmniej podobają mi się bardzo zjadliwe uwagi dotyczące niemieckiego charakteru narodowego („skłonność niemieckiej psychiki” lub „skłoność Niemców do dominacji”), bowiem dzisiejsi Niemcy nie objawiają takich cech jak pokolenie zainfekowane Hitlerem, no więc jak to jest z ich przypadłościami narodowymi, raz są, a raz ich nie ma. Co to za charakter narodowy. Poza tym przypomina mi to mówienie o tym, że Polacy wysysają antysemityzm z mlekiem matki. Z drugiej strony Polacy często przesadzają w drugą stronę, np. często gloryfikowany jako uczciwy Niemiec, płk Stauffenberg, tak wypowidał się o mieszkańcach Generalnej Guberni „To niewyobrażalna hołota, bardzo dużo Żydów i bardzo dużo mieszańców. Ci ludzie będą posłuszni jedynie pod knutem. Tysiące jeńców wojennych wykorzysta się dla naszego rolnictwa. W Niemczech na pewno będą użyteczni. pracowici, posłuszni i skromni”.
6. A niezależnie od polemiki z Rymkiewiczem, trzeba powiedzieć, że podczas okupacji Niemcy powszechnie (!) zachowywali się skandalicznie objawiając na każdym kroku przekonanie, że przynależymy do rasy podludzi i tak nas traktowali. Zasłużyli sobie z nawiązką na to, żeby suchej nitki na nich nie pozostawiać i był czas żeby wyciągać z tego wszelkie konsekwencje i zresztą to robiono: granica na Odrze i utrata przez Niemcy wszystkich wschodnich prowincji, masowe wysiedlenia, procesy i nie incydentalne wyroki śmierci. W zakresie oddziaływania Sowietów wszyscy jeńcy trafiali do łagrów, które przeżyło ok. 50% zesłanych i siedzieli w nich do połowy lat 50. – nie była to mała pokuta.
7. Na pewno warto Kinderszenen przeczytać, tym bardziej, że jest napisany piękną polszczyzną i czyta się go z przyjemnością. Mimo iż się nie we wszystkim zgadzam z autorem to zaliczam książkę do „sił sensu” ze względu na samodzielność i niezależność myślenia, a także odwagę w płynięciu pod prąd opinii powszechnych. Wolę różnić się z Rymkiewiczem, niż zgadzać z jego oponentami.
Wojna Hitlera
David Irving, Wojna Hitlera, Wydawnictwo Arkadiusz Wingert
Do przeczytania tej książki zachęcił mnie prof. Paweł Wieczorkiewicz, który w jednym z wywiadów powiedział, że Irvingowi polscy historycy powinni czapkami buty czyścić. Aby zrozumieć wagę tej opinii w ustach przecież znamienitego historyka, trzeba wiedzieć kim jest David Irving.
To postać niebanalna, bo uważa się go za najbardziej znanego negacjonistę. Podważał istnienie komór gazowych w Oświęcimiu i liczbę ofiar Holocaustu. Za „kłamstwo oświęcimskie” został aresztowany w Austrii i skazany na trzy lata więzienia (z czego rok odsiedział). Był sympatykiem ruchów neonazistowskich. W Polsce został usunięty przez organizatorów z 52. Międzynarodowych Targów Książki w Warszawie (2007). Natomiast imputowanie jakoby kłamstwo oświęcimskie było propagowane w Wojnie Hitlera,(jak sugerował np. Bartosz Wieliński w korespondencji z Berlina, „GW” 21.02.2006) jest oczywistą bzdurą, którą mógł napisać tylko ktoś, kto owej książki nie miał w ręku. Poza tym Irving jest autorem wielu książek dotyczących historii III Rzeszy i – trzeba przyznać – w większości z nich przedstawia rozjaśniony obraz nazizmu oraz zawyżone i tendencyjne dane dotyczące ofiar niemieckich, w tym najbardziej znane dotyczące ofiar dywanowego nalotu na Drezno w lutym 1945.
Przekopanie się przez Wojnę Hitlera było zadaniem trudnym, biorąc pod uwagę, że ma ona objętość 750 stron drobnego druczku i waży tyle, że od jej przytrzymywania wielokrotnie mdlała mi ręka. Trud się jednak opłacił, bo okazało się, że prof. Wieczorkiewicz miał rację (choć jak się okazało, nie do końca). Irving okazał się być erudytą o nieprawdopodobnej kompetencji. Zdobył sobie zaufanie wielu członków elity III Rzeszy (albo ich rodzin), którzy umożliwili mu dostęp do niepublikowanych lub nieznanych dzienników i pamiętników. Dotarł do wielu niepublikowanych lub nieznanych źródeł. Sporo innych odrzucił jako falsyfikaty pisane na różnego rodzaju zamówienie lub też przeredagowywane pod wpływem czasu i panującej mody. Dotyczy to na przykład powszechnie wykorzystywanych przez historyków i traktowanych jako wiarygodne pamiętników Hermana Rauschninga, Rozmowy z Hitlerem czy wspomnień Alberta Speera. Jak się okazało zostały one napisane na zapotrzebowanie wydawcy przez osoby trzecie jedynie na podstawie oryginalnych zapisów Speera. Owa manipulacja została precyzyjnie opisana przez Matthiasa Schmidta w wydanej w Nowym Jorku książce, co nie przeszkadza oczywiście wielu historykom traktować pamiętników Speera, jako wiarygodnych oryginałów.
Podstawa źródłowa książki wzbudza rzeczywiście podziw. Daje ona w efekcie dzieło o nieprawdopodobnej szczegółowości. Zostały w nim odtworzone kulisy wszystkich istotnych decyzji Hitlera wraz z ich kontekstem i procesem dochodzenia do nich. Poglądy Hitlera stanowiące założenia do owych decyzji zostały precyzyjnie odtworzone do poziomu poszczególnych przemówień lub rozmów. Nikt, kto ma ambicje posiadania jakiejkolwiek wiedzy o III Rzeszy, nie może tej książki nie znać. Kontrowersyjna osoba autora i medialna nagonka spowodowały coś zgoła przeciwnego – mało kto z zawodowców ją czytał, a już jeżeli, to na pewno się na nią wstydliwie nie powoływał. Z największym zdumieniem skonstatowałem również, że książka nie ma dostępnych w internecie recenzji w języku polskim.
Kolosalna erudycja jest istotną zaletą Wojny Hitlera, zupełnie zaś osobną kwestią są poglądy jej autora jasno i czytelnie artykułowane w książce. Przede wszystkim wyraźnie jest odczuwalna sympatia do Hitlera i uznanie dla sukcesów nazizmu, np. po zajęciu Austrii Irving pozwala sobie na takie stwierdzenie
Całe miasto wrzało ekstatycznym aplauzem. Na oczach wiedeńczyków odradzała się wielkość Niemiec, odradzał się naród (…) zjednoczony przez jednego z jego skromnych synów, przez przywódcę zapowiadającego dlań epokę wielkości i rozkwitu.
Pozostałe podboje nie mają tak jasnego komentarza, ale odczuwalne jest przekonanie autora o ich celowości i satysfakcja ze sprawności ich przeprowadzenia. Irving – co zdumiewające – uważa Hitlera za genialnego wizjonera i wodza, który wielokrotnie w sporach ze swoimi generałami miał rację i znacznie przewyższał ich rozległością horyzontów strategicznych. Wszyscy znani mi historycy wojskowości twierdzą co innego, zwłaszcza w odniesieniu do klęsk na froncie wschodnim.
Stanowisko Irvinga jest najbardziej uderzające w opisie końcowych zmagań wojennych. Hitler jest przedstawiony w tym okresie, jako wódz zdeterminowany prowadzić walkę do końca, wydaje dyspozycje niszczenia zakładów przemysłowych, których nie da się ewakuować, a które mogą dostać się w ręce sprzymierzonych, to samo odnosi się do mostów i wszelkich innych urządzeń komunalnych. Speer nie tylko nie zgadza się z tą dyrektywą, ale wręcz ją sabotuje, co przedstawiane jest jako brak konsekwencji i nieledwie zdrada, a przypomnijmy, że mówimy tu o marcu roku 1945, kiedy wojna była już przegrana i odpowiedzialni przywódcy powinni chyba myśleć, co będzie po niej, a o skutkach dla ludności cywilnej nawet nie wspominając. Z tego samego okresu pochodził pomysł Hitlera, aby rozstrzeliwać strąconych alianckich lotników w odwecie za bombardowanie niemieckich miast, co miało odstraszyć sprzymierzonych od kontynuowania owych bombardowań. Nie spotkało to się z żadnym komentarzem o zbrodniczości takiego pomysłu, ani nawet o kompletnej naiwności, że można by w ten sposób powstrzymać bombardowania. Jedynym skutkiem, byłoby więcej powojennych procesów o zbrodnie wojenne. A co do zbrodni:
Wojska amerykańskie posuwały się przez Turyngię, co spowodowało, że Hitler stanął w obliczu problemu obozów koncentracyjnych. Göring radził mu, żeby przekazywać je nietknięte i obsadzone strażą zachodnim aliantom, co zapobiegnie buszowaniu po okolicy gromad pragnących zemsty byłych więźniów (…) Po zakończeniu jednej z narad wojennych, [Hitler] siedząc nonszalancko na skraju stołu do map, polecił przedstawicielowi Himmlera dokonanie likwidacji wszystkich więźniów.
Na szczęście Himmler miał instynkt samozachowawczy i nie był taki głupi, aby ten rozkaz wykonać.
Najpoważniejsze kontrowersje, budziło potraktowanie Holocaustu. W Wojnie Hitlera Irving go nie neguje, twierdzi natomiast, że Hitler nie wiedział o masowych mordach Żydów „wywożonych na wschód”. Nie odnalazł żadnego dokumentu potwierdzającego rozkaz Hitlera rozpoczynający masakrę, ani nawet dokumentu potwierdzającego, że o niej wiedział. Sprawa jest rzeczywiście nadzwyczaj ciekawa, bowiem do tej pory nie odnaleziono żadnego rozkazu rozpoczynającego „ostateczne rozwiązanie”. Nie wiemy nawet czy taki dokument istniał, nie wiemy też, kto i kiedy podjął w tej sprawie kluczową decyzję. Irving sugeruje, że Himmler, ale żadnego sztywnego dowodu nie przedstawia. Historycy mają w tej sprawie pole do popisu, ale korzystają z niego bardzo nierychliwie. Może to wydać się zdumiewające, ale nie ma żadnego naukowego studium na temat procesu decyzyjnego w sprawie Holocaustu. Krótko mówiąc: wiemy dokładnie, jak Holocaust przebiegał, w pewnym przybliżeniu znamy liczbę ofiar, ale nie wiem kto, kiedy i dlaczego podejmował decyzje inicjujące masowe mordy. Swoje poglądy w tej sprawie Irving podsumowuje tak:
Ciężar winy za krwawą i bezmyślną masakrę Żydów spada na dużą liczbę Niemców (i nie tylko Niemców), spośród których wielu żyje do dziś [pisane w 1976]. Nie można jej tedy przypisać wyłącznie jednemu „obłąkanemu dyktatorowi”, którego rozkazy należało wykonywać bez zadawania zbędnych pytań.
Na zakończenie wątku żydowskiego trzeba przyznać, że Irving nie ukrywa wielu skrajnie antysemickich wypowiedzi Hitlera, który mogły być potraktowane, jako podżeganie do mordu.
W podsumowaniu muszą powiedzieć, że tak erudycyjnie rozległego studium na temat III Rzeszy nigdy nie spotkałem. Każdy to interesuje się tą problematyką pracę Irvinga musi przeczytać. Na pewno jednak lektura musi być krytyczna i nie można dać się dać uwodzić kryptofaszystowskim sympatiom autora. Biorąc powyższe pod uwagę, nie sposób książce wystawić sumarycznej noty.
11 lat w klasztorze
Veronika Peters, Co się mieści w dwóch walizkach. 11 lat w klasztorze, Warszawa 2009
Czy można trafić do klasztoru benedyktynek będąc osobą właściwie nie wierzącą? Czy można wytrwać w klasztorze 11 lat nie prowadząc życia duchowego? Czy można kilka razy dziennie modlić się wraz z innymi siostrami zwracając jedynie uwagę na piękno śpiewu i nastrojowe brzmienie łaciny? Można! Co więcej autorka książki, bo niej tu mowa, jest w tym wszystkim autentyczna, jej zachowania nie cechuje hipokryzja. To tylko płytkość wewnętrzna – chciałoby się powiedzieć – charakterystyczna dla naszych czasów.
Swoje życie w klasztorze Veronika Peters postrzega przez pryzmat relacji z innymi siostrami: kto ją akceptował, a kto nie, kto był życzliwy, a kto sztywny lub opryskliwy, która siostra co powiedziała, a która jak zaśpiewała. To była jej cała refleksja. Nie dziwi zatem, że ostatecznie klasztor opuściła, dziwi natomiast, jak wytrzymała w nim 11 lat! Musiała to być chyba wspólnota aniołów w ludzkiej skórze.
Podsumowując, książka nie wnosi nic nowego ani nawet ciekawego. Strata czasu, tym bardziej, że do poziomu autorki dostosowała się redaktorka książki. Wspomnę tylko, że przed Soborem Watykańskim II, społeczność sióstr nie dzieliła się na dwie klasy, ale na dwa chóry: profesek i konwersek, a Ojciec Kościoła Bazyliusz, to po polsku św. Bazyli.
Znacznie ciekawsze na ten temat to szokujące szczerością Wyznania zakonnicy Emmanuelle Soeur, zbuntowanej siostry zakonnej, która ostatecznie zamieszkała w slumsach na przedmieściu Kairu, gdzie załozyła klinikę położniczą, przytułek dla starców a nawet fabrykę kompostu. Z polskiego podwórka życzliwie wspominam wywiad rzekę z s. Małgorzatą Chmielewską.
Abschaffel
Wilhelm Genezino, Abschaffel, PIW, Warszawa 2009
Minimalizm, jako styl artystyczny, mamy w filmie, ale okazało się, że mamy go i w prozie.
Książka Genaziono jest zapisem życia człowieka o nazwisku Abschaffel. Fakt, że nie znamy jego imienia i nie jest ono używane przez jego znajomych wskazuje na pokrewieństwo z Józefem K., który nie miał nazwiska.
Można by powiedzieć, że Abschaffel to człowiek bez właściwości i w sporej liczbie recenzji tak o nim napisano, ale to nieprawda. To powieść o nim jest bez właściwości. Genazino celowo tak skonstruował powieść, że opisuje tylko wydarzenia codzienne, banalne. Uwypukla pustkę. Cechy bohatera są tylko pochodną tego pomysłu – w jego życiu nic się nie dzieje, a książka jest zapisem tego „nie dziania się”. Bohater nie jest żadnym everymanem (jak sugeruje pełna bzdur notka na 4. stronie okładki). Ma nadprzeciętne powodzenie u kobiet, wręcz same do niego lgną, ale nie potrafi tworzyć związku, uczucia takie jak miłość są mu mentalnie nie dostępne. Jest częstym bywalcem domów publicznych, uważa to za normalne, w przeciwieństwie do większości mężczyzn, którzy – jak zwierza się Abschaffelowi jedna z panienek – ze wstydu odwiedzają burdele głównie podczas delegacji w obcych miastach.
Innych ludzi Abschaffel traktuje z góry, ma ich za głupich, jest zażenowany ich niezręcznymi zachowaniami, często unika nawet rozmowy z nimi. Jest pełen negatywnych ocen wobec nich, ale przede wszystkim z nikim nie znajduje się w relacji przyjaźni ani nawet życzliwej znajomości. Sam wypełnia swój świat z nadmiarem, czuje się zagrożony, jeśli ktoś inny próbuje się do niego dostać. Myślę, że tu właśnie tkwi klucz interpretacyjny do tej powieści, a nie w everymanie, człowieku beż właściwości czy Józefie K. Abschaffel jest sam do kwadratu, bez przyjaciół, kolegów, stałych partnerek – łatwo przychodzi mu się z nimi przespać, ale jest to początek i koniec związku.
Strona po stronie towarzyszymy w jego banalnym życiu, pełnym przyziemnych śmiesznostek i głębokich refleksji typu „co zjem dzisiaj na obiad”, „na którym krześle usiądę” lub „gdzie pójdę na spacer i dlaczego poszedłem gdzie indziej, niż chciałem”. Paradoksalnie ponad 500 stron tekstu z takimi tematami czyta się bez znużenia, bo ciągle jesteśmy zainteresowani, jakie kolejne zdarzenie może się pojawić, jak daleko sięga perfekcja autora w kontynuowaniu tego scenariusza. Co jeszcze może się wydarzyć, kiedy nic się dzieje?
Warto dopowiedzieć, że istnieją pola przez autora nie wyeksploatowane. Psychologowie twierdzą, że podstawowe ludzkie aktywności dotyczą seksu, pieniędzy i elementarnych potrzeb biologicznych (jedzenie, sen). Seks w książce występuje nieincydentalnie i bez przemilczeń, podobnie jedzenie wraz z zakupami, odpoczynek, nuda itd. Natomiast Abschaffel – co dziwne – nie interesuje się pieniędzmi, a można domniemywać, że w rzeczywistości poświęcał by dużo czasu rozważaniom, czy kupić ciastko za 1,50 czy zaoszczędzić i wydać na inne tylko 1,40.
Powieść warta przeczytania dla tych wszystkich, którzy potrafią zwolnić przy czytaniu, chłonąć na spokojnie, bez pośpiechu, znajdujących przyjemność w smakowaniu, a nie obżarstwie.