Vicky Crisitna Barcelona
Bardzo nie lubię tego typu filmów. Z kolosalną swobodą Woody Allen przedstawia wakacyjne przygody pary amerykanek. Obie wskakują do łóżka hiszpańskiego malarza, jedna się w nim zakochuje, mimo iż ma narzeczonego, druga lekko akceptuje współżycie we troje wraz z jego byłą/aktualną żoną. Jest to normalne, ciekawe, pociągające, a stałe związki to przeżytek przynależny kulturze drobnomieszczańskich pozorów. Na dodatek wszystko to przedstawione jest jako coś zwykłego, standardowego, występującego jako powietrze dookoła nas. Cudowna architektura Barcelony dodaje tylko piękna tym jakże twórczym relacjom międzyludzkim. Problem tylko w tym, że w życiu realnym czujemy zupełnie inaczej i potrzebujemy miłości, stałości i zaufania. Na ekranie zaś widzimy fascynującą przepływność między łóżkami stwarzającą pozór, że o tym właśnie marzymy, a kobiety to wprost za tym szaleją, tylko małżeńskie przesądy je ograniczają. Co tu więcej pisać. Szkoda tylko wspaniałych aktorek zaprzęgniętych do kreowania zupełnie fałszywej wizji świata. Chyba że ktoś podziela pogląd Allena, że seks we dwoje jest ciekawy, a w piątkę fascynujący.
Austerlitz
W.G. Sebald Austerlitz, W.A.B. Warszawa 2007
Piękny język i urzekająca stylistyka, ale nic ponadto. Książka składa się z luźnych, nie powiązanych ze sobą refleksji na temat architektury różnych ciekawych obiektów (w tym więzień), spostrzeżeń z podróży po Anglii, rozmów z tytułowym Austerlitzem, które również mają strukturę amorficzną, gdzie przeplatają się wspomnienia z dzieciństwa ze spostrzeżeniami na przykład dotyczącymi ornitologii. Na dodatek tekst nie jest podzielony na akapity, a w tym narracyjnym ciągu zdarzają się zdania o długości całej strony. W istocie wydaje się, że treść ma dla Sebalda znaczenie drugorzędne, ważniejsza jest stylistyka opowieści odwzorowująca, zgodnie z zasadą harmonii formy i treści, stan świadomości autora. Zdecydowanie dla czytelników smakujących język, klimat i styl, a nie przywiązujących większej wagi do linearnej fabuły, a nawet do zawartości w ogóle, być może dla zwolenników prozy poetyckiej, ocena 2/6.
11 lat w klasztorze
Veronika Peters, Co się mieści w dwóch walizkach. 11 lat w klasztorze, Warszawa 2009
Czy można trafić do klasztoru benedyktynek będąc osobą właściwie nie wierzącą? Czy można wytrwać w klasztorze 11 lat nie prowadząc życia duchowego? Czy można kilka razy dziennie modlić się wraz z innymi siostrami zwracając jedynie uwagę na piękno śpiewu i nastrojowe brzmienie łaciny? Można! Co więcej autorka książki, bo niej tu mowa, jest w tym wszystkim autentyczna, jej zachowania nie cechuje hipokryzja. To tylko płytkość wewnętrzna – chciałoby się powiedzieć – charakterystyczna dla naszych czasów.
Swoje życie w klasztorze Veronika Peters postrzega przez pryzmat relacji z innymi siostrami: kto ją akceptował, a kto nie, kto był życzliwy, a kto sztywny lub opryskliwy, która siostra co powiedziała, a która jak zaśpiewała. To była jej cała refleksja. Nie dziwi zatem, że ostatecznie klasztor opuściła, dziwi natomiast, jak wytrzymała w nim 11 lat! Musiała to być chyba wspólnota aniołów w ludzkiej skórze.
Podsumowując, książka nie wnosi nic nowego ani nawet ciekawego. Strata czasu, tym bardziej, że do poziomu autorki dostosowała się redaktorka książki. Wspomnę tylko, że przed Soborem Watykańskim II, społeczność sióstr nie dzieliła się na dwie klasy, ale na dwa chóry: profesek i konwersek, a Ojciec Kościoła Bazyliusz, to po polsku św. Bazyli.
Znacznie ciekawsze na ten temat to szokujące szczerością Wyznania zakonnicy Emmanuelle Soeur, zbuntowanej siostry zakonnej, która ostatecznie zamieszkała w slumsach na przedmieściu Kairu, gdzie załozyła klinikę położniczą, przytułek dla starców a nawet fabrykę kompostu. Z polskiego podwórka życzliwie wspominam wywiad rzekę z s. Małgorzatą Chmielewską.
„Wytrąceni z milczenia”, a inni na milczenie skazani
Zainteresowałem się książką Grochowskiej z powodu ludzi teatru w niej opisanych. Po bliższej lekturze spotkało mnie jednak rozczarowanie. Teksty dość płytkie i chaotyczne, w praktyce tylko artykuł o Konradzie Swinarskim był naprawdę interesujący. Najbardziej jednak irytujący był dobór postaci przedstawianych w książce. Niepokorni, niezależni, ważni dla kultury polskiej, ale wszyscy z kanonu lewicowo-liberalnego. Cenię ludzi „Tygodnika Powszechnego”, ale czy tylko oni zasługują na zainteresowanie z całego świata dziennikarskiego i czy kryterium wspólnego środowiska musi przeważać nad kryteriami merytorycznymi. Ostatecznie dobiło mnie jednak coś innego.
Jak wspomniałem w książce dominują biogramy ludzi teatru, rzuciłem okiem na okładkę zobaczyłem nazwisko Szaniawski, zatem byłem pewien, że chodzi o Jerzego Szaniawskiego, ale pomyliłem się, był to Klemens Szaniawski. Jak w gronie 9 osób teatru można było pominąć Jerzego Szaniawskiego, jedną nielicznych postaci europejskiego formatu, który Dwoma teatrami powiedział coś zupełnie nowego, żeby nie powiedzieć wyznaczył nowy kierunek. Miał jednak tę przypadłość, że komunistów rządzących w Polsce uważał za pospolite chamstwo, był kompletnie nie podatny na ukąszenie heglowskie, co spowodowało, że czerwoni kompletnie wycięli go z życia kulturalnego, skazali nie tylko na zapomnienie, ale na nędzę i poniżenie przez lokalnych kacyków. Jeżeli pisać o niepokornych, to przede wszystkim o nim, a nie o członku Komitetu Centralnego PZPR, Łomnickim. Aż boję się myśleć, że środowisko „GW” (jej redaktorką jest Grochowska) dzisiaj Szaniawskiego skazuje na zapomnienie z tego samego powodu, co komuniści, za niezłomność, na tle której inni bohaterowie książki wyglądaliby dość blado.
Magdalena Grochowska, Wytrąceni z milczenia, Świat Książki 2005
Gra anioła
Carlos Ruiz Zafon, Gra anioła, Muza, Warszawa 2008
Jest to jedna z nielicznych książek, których lektury nie jestem w stanie dokończyć. Fabuła jest rozwlekła i sztucznie udziwniona. Sam pomysł, aby rdzeniem fabularnym uczynić stworzenie nowej religii (tylko w papierowej koncepcji!), za co tajemniczy zleceniodawca jest gotów zrobić wszystko, z morderstwem włącznie, jest dość mało przekonywający. W wielu momentach bieg wydarzeń jest przewidywalny, sprawcy z góry znani, a opowieść rozwlekła, jakby ktoś autorowi płacił za wierszówkę.
Poprzednia książka Zafona była tak interesująca, a nawet fascynująca, że na nową powieść wszyscy czekali z niecierpliwością. Niestety u autora nastąpił chyba zawrót głowy od sukcesów i otrzymaliśmy literacką fanfaronadę, którą czytać trudno.
Naomi Klein
Naomi Klein, Mury i wyłomy czyli bariery i szanse. Doniesienia z linii frontu debaty o globalizacji, Warszawa 2008
Naomi Klein irytuje, aż do bólu. Wielokrotnie przerywałem lekturę, aby uspokoić myśli i zapanować nad narastającym rozdrażnieniem.
W pewnym sensie książka jest ciekawa, bo bez zbędnych obciążeń teoretycznych obrazuje sposób myślenia alterglobalistów. A to ważne, bo o co chodzi w tym ruchu raczej protestu niż propozycji, zorientować się trudno. Autorka potwierdza tę tezę intelektualnego zagubienia obserwatorów mających kłopot w zdefiniowaniu lub choćby elementarnym ustaleniu zawartości ideologii alterglobalistów. Ona też ma ten kłopot, wcale go nie ukrywa, tyle tylko, że podchodzi do niego z dużą tolerancją – rodzi się spontaniczny ruch, zatem nie ma co się dziwić, że nie ma on ani spójnych (a nawet żadnych) koncepcji ideowych, ani propozycji rozwiązań problemów, co do których tak gromko protestuje.
Wartością samą w sobie jest tu spontaniczność, oddolność, autonomiczność ruchu składającego się przecież z nie koordynowanych decyzji tysięcy ludzi biorących udział w protestach towarzyszących sesjom Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Banku Światowego. Zakłada się immanentny sens tych protestów, zatem analizować je w szczegółach byłoby herezją.
Problem w tym, że wszystkie demonstracje o charakterze populistycznym mówią to samo: protestujemy przeciw ………, żądamy pieniędzy na ………, żądamy umorzenia zobowiązań i/lub dopłat do ……… I nikt z populistów nie zawraca sobie głowy takimi drobiazgami, jak przedstawienie własnych programów obudowanych analizami symulacjami skutków.
Za poglądami Naomi Klein stoi sentymentalna wizja świata. Na czym to polega? Przypatrzmy się sztandarowemu postulatowi alterglobalistów dotyczącemu redukcji zadłużenia krajów Trzeciego Świata, a zwłaszcza chodzi tu o ubogie kraje afrykańskie. Chętnie brane bez opamiętania kredyty, zostały po części zdefraudowane, po części wydane na wewnętrzne wojny, a jedynie w mniejszości wydane na cele prorozwojowe. Umorzenie tych kredytów, nie tylko oznacza sankcjonowanie użycia ich niezgodnie z przeznaczeniem, ale przede wszystkim otwiera drogę do zaciągania nowych zobowiązań, które zostaną przeznaczone na kolejne zbrojenia generujące nowe konflikty regionalne. Ich los będzie taki, jak znacznej części pomocy humanitarnej przechwytywanej przez lokalnych kacyków i przywódców partyzanckich, finalnie finansującej ich zbrojne poczynania vide głośny konflikt Hutu vs Tutsi czy działalność muzułmańskich bojówek w Sudanie czy Somalii. Pewnym rozwiązaniem mogłoby być tutaj spełnienie przez te państwa warunków transparentności w wykorzystywaniu pomocy i wdrożenie programów rozwojowych, nadzorowanych przez darczyńców. I na to byłaby zapewne zgoda międzynarodowych instytucji finansowych. Ale problem w tym, że Naomi Klein, takie żądanie Banku Światowego traktuje jako działanie uzależniające kraje Trzeciego Świata, a w ogóle to neokolonializm. I koło się zamyka.
Do bardzo irytujących przywar Naomi Klein należy argumentowanie za pomocą słownych manipulacji i stosowanie zabiegów językowych charakterystycznych dla nowomowy. Za przykład niech posłuży rozdział o żywności genetycznie modyfikowanej. Autorka zaczyna od stanowiska względnie neutralnego i początkowo pisze o zmienionej strukturze genetycznej, potem niepostrzeżenie zaczyna używać terminu „zanieczyszczenie” produktów żywnościowych, a na końcu mamy już zasoby żywnościowe skażone i zatrute. Nie muszę dodawać, że owa zmiana semantyki nigdzie nie znajduje uzasadnienia ani w zmienności opisywanej faktografii, ani wyjaśnienia logicznego. Świadomością czytelnika się po prostu manipuluje, a cel (szlachetny w przekonaniu autorki) uzasadnia użycie – nie pięknych przecież – środków perswazyjnych.
Książka prowokuje, nawet irytuje, ale z alterglobalizmem i innymi ruchami populistycznymi warto się zapoznawać. Tak naprawdę, bez ładnych słów, to myśle, że warto czytać takie teksty, aby zadziałały jak szczepionka.
Bękarty wojny
Bękarty wojny, reż, Quentin Tarantino, USA, 2009
Oglądając filmy historyczne przywykliśmy do dziwacznych standardów. Za oczywiste uważamy, że film powinien pokazywać mniej więcej prawdziwe wydarzenia, a okoliczności w jakich rozgrywa się akcja powinny być chociaż względnie realistyczne. W II wojnie światowej na przykład to Niemcy dokonują zagłady Żydów, a nie odwrotnie, Amerykanie nie prowadzą działań partyzanckich, a Rosjanie nie są mistrzami techniki ani dżentelmenami od dobrych obyczajów (zwłaszcza wobec Niemek). Ponadto oczekujemy, żeby wydarzenia miały miały chociaż pewne prawdopodobienstwa wystąpienia. Ale czy te staromodne przekonania ciaglę powinny obowiązywać?
Quentin Tarantino postanowił eksplorować obszar możliwych odpowiedzi na to pytanie. No i dowiadujemy się, że Amerykanie prowadzili z chęcią i niemałymi sukcesami działalność partyzancką, że tworzyli oddziały składające się z Żydów, a amerykański sposób prowadzenia wojny opierał się o zemstę, okrucieństwo i mordowanie jeńców. Niemcy zaś to superinteligentni esesmani, wysoce etyczni bohaterowie wojenni i prości żołnierze walczący z obrzydliwym Gestapo, zabijający jego oficerów. Żydzi z kolei, co prawda byli ofiarami holocaustu, ale walczyli w swojej obronie, a zwłaszcza byli przywiązani do rozbijania niemieckich głów kijem bejsbolowym.
Ogląda się ten filmowy komiks z zainteresowaniem i zaangażowaniem. Każdy lubi, jak czarni bandyci ponoszą słuszną karę, a orędownicy dobra są nie tylko sprawiedliwi, ale i skuteczni. Zwłaszcza łatwo identyfikujemy sie ze słuszną zemstą ludzi słabych, którzy ostatecznie znajdują w sobie siłę do obrony i wzięcia odwetu za oczywiste krzywdy. A jeszcze bardziej nas cieszy, jak zemsta jest widowiskowa i na skalę apokaliptyczną. Tarantino dobrze to rozumie i odwołuje się do naturalnych skłonności kinomanów. Wykorzystuje nasze raczej emocje niż przywiązanie do realiów historycznych.
W pierwszej części filmu widzimy realistyczną opowieść o polowaniu na ukrywającą się żydowską rodzinę. Diaboliczny, piekielnie inteligentny standartenfürer Hans Landa ostatecznie odnosi „sukces” i rozstrzeliwuje ukrywających się. Zestawienie tego przejmującego obrazu z komiksową resztą fabuły jest dla mnie niesmaczne, bo nie pozwala nam naprawdę przejąć się tragedią. Nasze współodczuwanie z bezbronnymi i prześladowanymi rozpuszcza się w późniejszym śmiechu, redukuje się do satysfakcji z okrutnej zemsty.
W historii rzeczywistych wydarzeń Żydzi nie stawiali oporu, nie walczyli, a Powstanie w Getcie Warszawskim było wyjątkiem potwierdzajacym regułę. U jednych wzbudzało to negatywne oceny: „idą jak barany na rzeź”. U innych (a ja się do nich zaliczam) było to ukoronowanie kilkunastu wieków żydowskiej diaspory, ludu wydanego wszędzie na łup silniejszych, pragnących zawładnąć cudzym majątkiem. Owe bierne pogodzenie się z losem, dobrowolne wchodzenie do wagonów jadących do Auschwitz, wcale nierzadko rezygnacja z możliwości uratowania się, aby towarzyszyć swojej rodzinie, ma wymiar równie heroiczny, jak walka z bronią w ręku. A może nawet bardziej. Czy łatwiej jest zginąć w walce, czy dobrowolnie wejść do wagonu, aby nie pozostawić dzieci samych wobec śmierci (jak dr Korczak)? „Jak baranek na rzeź prowadzony” (Iz 53,7; Pieśń Sługi Jahwe). Czy nam to czegoś nie przypomina?
Tarantino zrobił film do oglądania, a nie do medytowania – gdzie mu tam do inspiracji religijnych (jak np. w Gran Torino Eastwooda, zresztą pewnie nie świadomie). Pewnie potraktowałby to jako zarzut. Bękarty wojny jakkolwiek mają brutalne sceny, to są łatwe w odbiorze. Na dodatek wszyscy się cieszą: Amerykanie – bo pomagali Żydom (bujda), Żydzi – bo okazali się narodem wojowników (ale nie w tej wojnie), Niemcy – bo mieli prawdziwych i głęboko etycznych bohaterów, a jak łajdaków to chociaż inteligentnych (bzdura). Skądinąd stereotyp esesmana podłego, ale superinteligentnego jest głęboko zakorzeniony. Są to postacie fascynujące: brutalność, inteligencja, czarny mundur, bezwzględność, oficerki, języki obce. W rzeczywistości wyglądali oni zupełnie inaczej. Jeżeli przyjglądamy się konkretnym ludziom, widzimy coś przeciwnego. Eichmann – architekt holocaustu – typowy urzędnik, któremu zamiast czarnego munduru znacznier lepiej pasowałyby czarne zarękawki; Rudolf Hoess – komendant obozu w Auschwitz – zwykły prymityw i na dodatek dość tępy. Jakże to dalekie od popularnych wyobrażeń.
Bękarty wojny to film widowiskowy, wciągający, wzbudzający zainteresowanie. Ciekawy, bo przedstawia zupełnie inne podejście do ostatniej wojny i do holocaustu, niż to, do którego się przyzwyczailiśmy. Z tego powodu film warto obejrzeć, ale warto pamiętać, że manipuluje naszymi emocjami i miesza w głowach, jeżeli chodzi o wizje historii. Z drugiej strony utrwala tylko fałszywe stereotypy. Najbardzie mi przeszkadza jego komiksowość, kompletne nieliczenie się z prawdopodobieństwem sytuacyjnym. Daleko temu obrazowi do finezyjnego Pulp Fiction.