• Film

    Filmowe remanenty

    Kilka filmów pozostaje ciągle w mojej pamięci; zacząłem już coś o nich pisać, ale niedostatek czasu zniweczył plany dokończenia pełnowymiarowej recenzji. Pomyślałem jednak, że warto chociaż skrótowo o nich wspomnieć.

    Mistyfikacja, Witkacy, recenzjaChronologicznie najstarszy to Mistyfikacja, czyli fabuła oparta o pomysł, że Witkacy nie popełnił samobójstwa w 1939 roku, tylko w ukryciu spokojnie żył jeszcze w latach sześćdziesiątych. Najpierw duże oczekiwania, później kiepskie opinie po premierze, moim zdaniem nie zasłużone. Film może nie był arcydziełem, ale oglądałem go i tak z dużą przyjemnością. Zastrzeżenia, że Stuhr (starszy) słabo pasuje do roli Witkacego są kompletnym nieporozumieniem. Rozkapryszony Stuhr bardzo dobrze wpasowuje się w wizerunek sześćdziesięcioletniego Witkiewicza. Zresztą któż by to zrobił lepiej?

    Kolosalny plus za super oryginalny scenariusz, najlepszy wśród polskich w ostatnich latach. Pomysł, że Witkacy w latach sześćdziesiątych nadal sobie żyje pod opieką kochanki, którą utrzymuje ze sprzedaży cudownie odnalezionych obrazów jest po prostu genialny. Na dodatek został dobrze obudowany innymi wątkami. Ciekawy był pomysł obsadzenia Stuhra juniora w roli młodego historyka, który wpada na trop tytułowej mistyfikacji uosabianej przez swojego ojca. Reżyseria była już mniej udana, ale całość i tak się nieźle broni.

    To kolejny polski film potraktowany „na odlew” bez rozróżniania światłocieni. Smutne. Zdecydowanie polecam, jeśli oglądać go bez nadmiernych oczekiwań, dostarczy sporo przyjemności. Dla mnie 8/10, zwłaszcza za genialny scenariusz.
    Mistyfikacja, reż. Jacek Koprowicz, Polska 2010

    Pewnego razu w Anatolii, turecki. Dużo pozytywnych recenzji, doszukujących się w fabule drugiego dna. Jak zawsze w takim przypadku, jedni je dostrzegają, inni nie. Jedno jest pewne, fabuła oglądana bez podtekstów, jest zwyczajnie nudna, niewiele wnosi, nie warto jej nawet opisywać. Film wyłącznie dla koneserów lubujących się w szukaniu ukrytych znaczeń, których nie ma, a może są, a może spróbujmy je stworzyć. Dla mnie 4/10 i raczej nie polecam.
    Pewnego razu w Anatolii, reż. Nuri Bilge Ceylan, Turcja 2011 (polska premiera 2012)

    Jestem Twój. Kolejny film źle potraktowany i przez krytykę i przez publiczność.

    Lekarka Marta porzuciła swojego męża. Jednocześnie chodzi za nią były kryminalista Artur. Dochodzi miedzy nimi do zbliżenia, coś pośredniego między gwałtem a wyuzdanym seksem. Pojawia się niechciana ciąża. Marta chce ją usunąć, Artur wspierany przez swoją matkę walczy o dziecko.

    Jestem twój, główni bohaterowie, recenzja

    Dwie rzeczy są bardzo ciekawe w tym filmie. Pierwsza to odwrócenie ról. To agresywny kryminalista walczy o dziecko, a kobieta z tak zwanego „dobrego domu” marzy tylko o usunięciu ciąży. Daje do myślenia.

    Druga kwestia, to jak ten  film został zrobiony. Coś w rodzaju nadrealizmu, nadekspresji. Właściwie trochę przerysowany, ocierający się o telenowelę, ale w gruncie rzeczy prawdziwy. Prości ludzie, o powikłanych życiorysach, tacy właśnie są. Reżyser (Mariusz Grzegorzek) stara mówić się ich językiem, pokazywać świat ich oczami. Dla mnie przekonujące, bardzo ubolewam, że większość recenzentów nie zrozumiała tego, wydawałoby się prostego, zabiegu. Jeżeli jedna z recenzentek napisała, że trudno przejąć się losami bohaterów, to raczej dała wyraz braku wrażliwości, niż powiedziała coś o filmie.

    Mariusz Grzegorzek potwierdził tym filmem, że jest reżyserem oryginalnym, który mówi własnym, niepowtarzalnym językiem. Na zauważenie zasługują doskonałe role Mariusza Ostrowskiego (Artur) i Doroty Kolak (jego matka).
    Jestem Twój, reż. Mariusz Grzegorzek

    Czarny czwartek. Janek Wiśniewski padł. Najbardziej wzrusza w tym filmie szczerość, bezpretensjonalność, pokazanie wydarzeń z perspektywy prostych ludzi, i w prosty sposób. Bardzo ciekawe pokazanie szarego człowieka, niezainteresowanego polityką, który zostaje zgruchotany przez historię. To rzadka metoda we współczesnym kinie. Dla mnie było to wzruszające. Wystarczy.

    Czarny czwartek. Janek Wiśniewski padł, recenzja

    Według mojej wiedzy film wiernie oddaje realia wypadków w Gdańsku, pardon, masowego morderstwa w Gdańsku i Gdyni. Wspaniale pokazana postać Gomułki i Zenona Kliszki, perfekcyjnie zagranych przez Pszoniaka i Fronczewskiego – szacunek. Na tle tego filmu na parodię zakrawa przebieg procesów decydentów odpowiedzialnych za tamte wydarzenia. Smutne. Dobrze chociaż, że powstał uczciwy film. 9/10. Na podkreślenie zasługuje scenariusz precyzyjnie odtwarzający bieg wydarzeń w Gdyni i Gdańsku. Szacunek dla jego autorów Michała Pruskiego i Mirosława Piepki.
    Czarny czwartek. Janek Wiśniewski padł, reż. Antoni Krauze, Polska 2011

    Kolejny, tym razem niedawno obejrzany, to brazylijskie Opowieści, które żyją tylko w pamięci. Generalnie lubię filmy o niespiesznej akcji, klimatyczne, malowane raczej pastelami niż ostrymi barwami. Ten jednak film, przekroczył chyba barierę mojej tolerancji. Mam bowiem pewien kłopot, aby powiedzieć, o co w nim chodzi. No dobrze, opowieść o brazylijskiej wsi, która znalazła się „poza czasem” jest na swój sposób ujmująca, ale po co reżyserka zrobiła ten film nie wiem. Jaką obserwację o świecie chciała nam przekazać? Też trudno dociec. Może tyle, że są zapomniane miejsca, w których czas płynie inaczej, ale trudno z tego powodu robić film. Jedynym plusem filmu jest zakończenie odwołujące się do sztafety pokoleń i to jeszcze w wymiarze mistycznym. Ocena 6/10 za umiejętność płynięcia pod prąd komercji, ale raczej za intencje, niż za efekt.
    Opowieści, które żyją tylko w pamięci,
    reż. Julia Murat, Brazylia 2011 (polska premiera 2012).

  • Książki

    Fabryka muchołapek Andrzeja Barta

    Andrzej Bart, Fabryka muchołapek, okładka, recenzjaMam z tą książką pewien kłopot. Jeżeli sam zajmowałbym się pisarstwem, to byłby to jeden z pierwszych tematów, jakie bym podjął – sąd w zaświatach nad Chaimem Rumkowskim. Rzetelny, poważny, dotyczący życia i śmierci kilkuset tysięcy ludzi, udziale w ich zagładzie czy w ich ratunku. Z grubsza mam wizję, jak to powinno wyglądać. Oczywiste, że Bart ma inną wizją, która z zasady nie może mi się podobać.

    Fabryka muchołapek jest literacko kunsztowna. Mamy smaczne historyczne plotki o łódzkim środowisku literackim, jest coś o architekturze i losach poszczególnych budynków, jest współczesny wątek autobiograficzny Barta, a do tego przejście w zaświaty, gdzie odbywa się proces. Oczywiście pojawia się też wątek romansowy z piękną Dorą pochodzącą z innej epoki. Jednym słowem – dużo ciekawostek, bibelotów, różnych planów czasowych.

    W tej kakofonii sam proces Rumkowskiego gdzieś się gubi, żyje sobie w tle innych wydarzeń. Jest relacjonowany jakby od niechcenia. Dla zwolenników literatury lekkiej, przyjemnej i wciągającej to na pewno plus. Liczne nagrody literackie wskazują, że ten rodzaj oczekiwań dominuje na czytelniczym rynku.

    Niestety, spodziewałem książki dużo bardziej fundamentalnej. Istotą doświadczenia getta łódzkiego nie były przecież smaczki biograficzne związane z obecnością w nim siostry Franza Kafki. Chaim Rumkowski zdecydował się na niebywały eksperyment, którego stawką było życie kilkuset tysięcy ludzi. Getto zamienił w gigantyczną fabrykę, podjął ryzyko współpracy z Niemcami przy eksterminacji własnego narodu, ponieważ liczył, że w ten sposób uratuje większość mieszkańców getta od niechybnej zagłady.

    Nie udało mu się ocalić swoich współziomków, a odium współmordercy na nim pozostało. Czy słusznie? Sam nie wiem, ale raczej nie zasłużył sobie na tak fatalną opinię, z jaką przeszedł do historii. I właśnie z powodu tej niepewności potrzebny jest tu niebiański proces sądowy, gdzie zostaną przedstawione wszystkie racje. Na poważnie. Gdzie zostanie pokazany bilans wszystkich ludzi uratowanych dzięki niemu. Tego potrzeba, a tego właśnie w lekkiej książce Barta zabrakło. Mówimy o życiu setek tysięcy ludzi! To nie są literackie popisy, to coś ekstremalnie serio! Przecież nie wiemy z tej książki nawet, ile osób z łódzkiego getta przeżyło okupację, i jaki wpływ miała na to polityka „króla Chaima”.

    Negatywną opinię Żydów o Rumkowskim ukształtowały – jak się wydaje – jego wielkopańskie zachowania, dworskie obyczaje w jego otoczeniu, uprzywilejowane warunków życia jego współpracowników. Ten brak równego traktowania, brak elementarnej sprawiedliwości wobec głodu i śmierci bolał Żydów chyba bardziej niż nawet współuczestnictwo w Holokauście. Ale czy to jest sprawiedliwa ocena? Czy nie oznacza ona nadania kluczowej rangi gestom w gruncie rzeczy mało ważnym w obliczu zagrożenia zagładą całego narodu? Może warto by było to na nowo przemyśleć? Niektóre z tych wątków, oddajmy sprawiedliwość Bart starał się poruszyć. Tylko że jakoś na marginesie, niespecjalnie poważnie, bez liczb, bez podsumowania, po amatorsku.

    Podsumowując: książka jest doskonale napisana, lekka w odbiorze, refleksyjna, literacko finezyjna, porusza super ciekawy temat. To bezapelacyjne plusy. Dla wielu osób ten sposób pisania będzie wystarczający, a lektura satysfakcjonująca. Dla mnie jednak Fabryka muchołapek cierpi na „nieznośną lekkość bytu”. Szkoda, bo temat został chyba definitywne pogrzebany. Może mamy takie czasy, że liczy sie tylko to, co lekkie, przyjemne, ironiczne; na serio nie wypada. Mimo wszystko 8/10.

    Andrzej Bart, Fabryka muchołapek, WAB Warszawa 2009

  • Film,  Militaria

    Tajemnica Westerplatte

    Paweł Chochlew zaplanował swój debiut perfekcyjnie. Wybrał jeden z najbardziej nośnych symboli patriotycznych  i postanowił go podważyć,  słusznie przypuszczając, że zapewni to filmowi (i reżyserowi) natychmiastowy rozgłos, o jakim tylko mogą pomarzyć jego młodzi koledzy. Poza tym idealnie wstrzeliwuje się w poprawnościowy, antybogoojczyźniany nurt dominujący na polskiej scenie ideowej. Same plusy. Miał tylko jednego pecha, nie przewidział, że jeszcze przed powstaniem filmu wybuchnie gruba awantura i nikt, a oportunistyczny PISF zwłaszcza, nie będzie chciał umierać, za ten kontrowersyjny projekt.

    Mimo tych trudności Chochlew i tak ma mocne wejście. Jego nazwisko jest dobrze rozpoznawalne, wiele osób chce pójść na film, aby wyrobić sobie o nim własne zdanie.

    Michał Żebrowski, jako mjr Henryk Sucharski. Scena z filmu

    Największe emocje budziła kwestia „odbrązowienia” legendy obrońców Westerplatte i podważenie pozytywnej aury wokół mjr. Sucharskiego. Akurat te problemy mnie w filmie nie irytowały. Chochlew zadziałał tu zgodnie z prawdą historyczną, a na tym blogu wielokrotnie dawałem poznać, że prawda jest rzeczą najważniejszą. Rzeczywiście Sucharski był zwolennikiem szybkiej kapitulacji, przeżył załamanie nerwowe i realne dowództwo przez większość czasu sprawował kpt. Dąbrowski. Między tymi dwoma oficerami istniała różnica zdań, co do długości prowadzenia walki. Doszło również do śmierci dwóch żołnierzy drugiego dnia obrony, kiedy to Sucharski wydał polecenie wywieszenia białej flagi, szczegóły tego zajścia nie są dokładnie znane i reżyser mógł puścić tutaj wodze fantazji. Jest również prawdopodobne, że kilku żołnierzy zostało rozstrzelanych za próbę dezercji lub poddania się Niemcom. Nie dopatrzyłem się też w filmie sceny lizania zdjęć pornograficznych. Nie budzi moich wątpliwości fakt kąpieli żołnierzy w morzu, niektórych nago i ostrzelania ich przez nadpływający niemiecki kuter. Niby dlaczego młodzi faceci nie mieliby się kąpać w morzu? Co do faktografii i realiów kampanii 1939 roku, pewne wątpliwości bym miał w sprawie nadużywania alkoholu przez żołnierzy (w filmie wręcz chlania), żadne źródła nie potwierdzają, aby na Westerplatte lub gdziekolwiek indziej takie fakty miały miejsce; poza tym skąd niby ten alkohol miałby się brać, z najbliższego sklepu? Bo przecież nie z koszar, to nie było LWP. Podobnie mało prawdopodobne są sceny bójek, szarpanin itd.

    Poważne wątpliwości budzi w mojej opinii scena z sikaniem na plakat, ale jeszcze bardziej to, co ów sikający kapral mówi później o Polaczkach. Cała ta scena jest wyjątkowo niesmaczna, nie ma sensu i jest psychologicznie nieprawdopodobna – dlaczego ów kapral, po wykonaniu wyroku śmierci na swoich kolegach, akurat sika na państwowy plakat, zgoła nie rozumiem. Jeżeli by się buntował, to przeciw temu, kto mu taki rozkaż wydał, a nie przeciwko polityce państwa. Sensu w tym za grosz. Chyba że to zaplanowana prowokacja mająca podgrzać atmosferę wokół filmu. W istocie scena nie jest żadnym wyzwaniem dla widzów, nie prowokuje żadnych pytań, jest tylko emanacją bezsilności i braku konceptu reżysera na oddanie dramatyzmu tamtej sytuacji. Duży minus.[1]

    Kolejny minus to żałosne błędy w dziedzinie umundurowania. Tutaj lista zarzutów jest długa i to zarówno po stronie polskich mundurów jak niemieckich. Nie będę nudził tutaj szczegółami, powiem tylko, że twórca kostiumów w tym filmie zasłużył sobie na malinę za najgorsze kostiumy w polskim filmie. [2] Do tego dochodzi mnóstwo drobnych nieprawdopodobieństw w szczegółach militarnych. Albo autor scenariusza i reżyser w jednej osobie nic na ten temat nie przeczytali, albo, co równie złe, przeczytali, ale nie zrozumieli.[3]

    Scena z filmu. Obrona placówki mata Rygielskiego.

    Z bólem historycznego serca jestem w stanie przejść na drobiazgami do porządku dziennego, chociaż przy deklarowanym budżecie na poziomie 14 mln zł takie wpadki nie powinny się zdarzać. W faktach o zasadniczym znaczeniu nie widzę istotniejszych przekłamań. Uwagę w tej kwestii mam tylko jedną. Osią filmu jest spór Sucharski – Dąbrowski, czyli spór kapitulować czy walczyć do końca. Racje mjra Sucharskiego są przedstawione pełniej i na ich tle kpt. Dąbrowski wychodzi na fanatyka łatwo szafującego życiem podległych żołnierzy. Tylko mjr Sucharski pochyla się zabitymi żołnierzami, jak troskliwy ojciec. To wyraźna manipulacja emocjami widzów. W rzeczywistości historia przyznała rację Dąbrowskiemu i mimo wysiłków Chochlewa Westerplatte pozostanie symbolem męstwa polskich żołnierzy. Reżyser nie zachował w tej sprawie obiektywizmu, a szkoda, bo film by na tym zyskał.

    Być może zaważyły tu błędy w obsadzie. Michał Żebrowski w roli oficera czuje się jak ryba w wodzie. Zresztą w wywiadzie mówił, że mundur polskiego oficera to jego marzenie i na taką rolę czekał. W filmie to widać. W rzeczywistości mjr Sucharski był dość pospolitym oficerem chłopskiego pochodzenia. Chęć kapitulacji  i załamanie nerwowe na pewno nie dodawały mu splendoru. Zupełnie odwrotnie kpt. Dąbrowski – to syn generała, pochodzący ze szlacheckiej rodziny. Za młody aby walczyć w 1920 r. czekał, kiedy może się sprawdzić w warunkach wojennych. To on był oficerem z charyzmą i to jego powinien zagrać Żebrowski.[4] Chochlew, wbrew faktom widział to inaczej. Wyraźnie chciał, aby racje Sucharskiego były górą i dlatego obsadził w tej roli aktorów z osobowością (wcześniej te rolę powierzył Bogusławowi Lindzie). Nie rozumiem tylko, jaki miał w tym cel. Że Westerplatte miało skapitulować 2 września (jak chciał Sucharski), Gdynia i Oksywie po następnych kilku dniach, Hel po tygodniu, Warszawy nie bronić, całą Kampanię Wrześniową zakończyć tak ok. 10 września. Przy takiej wizji, to rzeczywiście lepiej zachować się jak Emil Hácha i bez walki oddać się pod niemiecki protektorat. Wtedy nie byłoby w ogóle żadnych ofiar.

    Po prawdzie to nie rozumiem, po co Chochlew nakręcił ten film. Zamierzył się na legendę Westerplatte, kiedy wszystkie rzekomo odkrywcze  fakty były już jasne i publicznie znane. W atmosferze sensacji wyważał otwarte drzwi. Jeżeli chciał poruszyć kontrowersję czy bić się z honorem do końca, czy oszczędzać żołnierską krew, to mógł wybrać znacznie lepsze epizody z historii np. epopeę gen. Kleeberga czy Powstanie Warszawskie.[5] Jedyne uzasadnienie, jakie racjonalnie widzę, to chęć wywołania medialnego skandalu. Ten zamiar udało mu się zrealizować, ale chwały to mu nie przyniesie, i słusznie. Dla mnie 3/10.

     

    Tajemnica Westerplatte, reż. Paweł Chochlew, Polska, premiera luty 2013

     



    [1] Do jakości tej sceny dostosował się Mirosław Baka grający owego kaprala. Wywiad z nim był żenujący. Być może oddaje atmosferę panującą przy realizacji tego filmu. Nie ma się co dziwić, że wyszło żałośnie, skoro aktor tylko tyle rozumie z historii, którą przedstawia.

    [2] O kilku bolesnych faulach w umundurowaniu muszę wspomnieć: polscy marynarze noszą w filmie te same bluzy, co niemieccy, a poziom niechlujstwa kostiumowego był taki, że w jednej ze scen, na bluzie polskiego marynarza widać ślad po odprutej hitlerowskiej gapie; atakujący w którymś momencie hitlerowscy żołnierze pochodzili co prawda z elitarnej, szturmowej jednostki Kriegsmarine, ale inaczej niż filmie nosili mundury piechoty feldgrau tylko z naszywkami Kriegsmarine; jednostka SS miała na patkach nie runy SS tylko trupie główki, bo wchodziła w skład formującego się właśnie pułku SS Totenkopfstandarte; żołnierze polscy noszą często mundury drelichowe z 1 Armii WP z sukiennymi naramiennikami itd.

    [3] Na przykład: w pierwszym szturmie niemieckim bierze udział zdecydowanie za mało żołnierzy. W rzeczywistości zabitych było więcej, niż widzimy wszystkich atakujących. Polskie działo zostało zniszczone dopiero po oddaniu kilkudziesięciu strzałów i wyeliminowaniu niemieckich karabinów maszynowych po drugiej stronie kanału – w filmie jest zniszczone po jednym wystrzale; gdzieś się zagubiły polskie moździerze; atak niemiecki wzdłuż plaży w kilku żołnierzy idących w pełnym wyprostowaniu jest zupełnie nieprawdopodobny. Film z 1967 roku był w tej materii dużo lepszy, mimo iż realizowany w czasie siermiężnego socjalizmu.

    [4] Warto przypomnieć dalsze losy Dąbrowskiego. Po wyjściu z niewoli, zaciągnął się do ludowej Marynarki Wojennej, mimo iż „wróg ustroju” to zdecydował się wstąpić do PPR. Nic mu to nie pomogło, bo na fali czystek został z Marynarki wyrzucony. Przeniósł się do Krakowa, pracował jako portier, kasjer, chałupniczo szył pantofle (on, wybitny oficer). Ostatecznie został bez żadnej pracy. Interwencja gen. Kieniewicza, zresztą pochodzącego z Armii Czerwonej, spowodowała, że dostał posadę sprzedawcy gazet w kiosku na Plantach. I to był sukces. Biografia kpt. Franciszka Dąbrowskiego to materiał na dużo ciekawszy film, gdzie Westerplatte byłoby ważnym, ale tylko jednym z etapów jego życia. Dodajmy przy okazji, że wspomnieniach zachował się super lojalnie wobec swojego dowódcy mjra Sucharskiego – fakt załamania nerwowego przemilczał, a tylko pojedynczym zdaniem zasygnalizował, że był on zwolennikiem wcześniejszej kapitulacji (Franciszek Dąbrowski, Wspomnienia z obrony Westerplatte, Gdańsk 1957). Sucharski w rozmowie z Wańkowiczem, wszystkie niewygodne fakty przemilcza i nigdzie nie wspomina o kluczowej roli Dąbrowskiego (Melchior Wańkowicz, Westerplatte, Warszawa 1959).

    [5] A może by tak w odniesieniu do tego tematu nakręcić polsko-niemiecką koprodukcję o obronie Festung Breslau? To dopiero byłby przyczynek do refleksji o walce do końca, bez liczenia się z ofiarami.

    

  • Teatr

    Zwiastowanie Paula Claudela w Teatrze Polskim

    Oglądając tę sztukę miałem poczucie zanurzenia się w innej cywilizacji. Nagle ożyły takie wartości, jak wierność swemu powołaniu, odczytanie, czego Bóg oczekuje od człowieka, poświęcenie, zbawienie, ofiarowanie życia za czystość Kościoła. I wszystko bez patosu, bez deklaratywności, jako zwykłe codzienne wybory normalnych ludzi. Straciłem przekonanie, że coś takiego mogę jeszcze zobaczyć w normalnym, zawodowym teatrze.

    Jerzy Schejbal i Halina Łabonarska, czyli Anne Vercors i jego żona, recenzja

    Anne Vercors, głowa rodziny, właściciel dobrze prosperującego szlacheckiego majątku, ku zaskoczeniu wszystkich opuszcza dom, by wyruszyć w samotną pielgrzymkę do Jerozolimy, ofiarując swój wysiłek za przywrócenie jedności Kościoła (trzech papieży) i porządku doczesnego we Francji (dwóch królów). Wiedząc, że może nigdy nie wrócić, oddaje swą starszą córkę Wiolenę, wraz z dorobkiem całego życia, przybranemu synowi Jakubowi. Czy losy rodziny Anne Vercors ułożą się tak, jak sobie tego życzył? Czy też Bóg powołał ich do innego życia? 

    Zwiastowanie, którego akcja toczy się w średniowiecznej Francji, to poetycka opowieść o naturze wiary, o zaufaniu do Boga i ludzi, a także – o powołaniu, które może odmienić życie, jeśli potrafimy je dostrzec i zaakceptować. Chęć realizacji woli Boga wiąże się w przypadku bohaterów dramatu z rezygnacją z własnych marzeń, planów i tego, co najbardziej po ludzku kochają. Bo w perspektywie, powiedzielibyśmy dzisiaj – eschatologicznej, najważniejsze dla nich jest zbawienie. To coś, co przerasta ich egzystencję, ale dla czego są gotowi poświęcić życie. Nie wszyscy jednak tak postrzegają swój świat. W ten sposób Claudel maluje dylematy, przed którymi zawsze stają ludzie, których perspektywa nie ogranicza się tylko do doczesnego „tu i teraz”. Krzyżują się wartości, postawy, wybory, komplikują się losy.

    Paul Claudel przeżył na początku XX wieku nawróceniu. Swoją twórczość podporządkował nowej fascynacji, testował granice chrześcijaństwa, rozważał dylematy ludzi wierzących. W Zwiastowaniu ubrał w kostium średniowieczny wybory, przed którymi zawsze będzie stawał człowiek nie tylko religijny, ale każdy otwarty na perspektywę metafizyczną i jednocześnie posiadający czułe sumienie.

    Mam duży szacunek dla Andrzeja Seweryna, dyrektora Teatru Polskiego w Warszawie, za podjęcie ryzyka wystawienia dramatu Claudela, który powstał przecież sto lat temu. Reżyserię powierzył Estończykowi, Lembitowi Petersonowi, który, podobnie jak Claudel, przeżył nawrócenie i poszukiwał w sztuce możliwości odwzorowania dylematów, przed którymi sam stawał współcześnie, tak jak Claudel wiek wcześniej.

    Tak na marginesie: nie mogę pozbyć się zdumienia, że aby wystawić tego typu sztukę, niezbędny był dyrektor teatru importowany z Comédie Française i estoński reżyser, bo polskich twórców takie tematy, jak widać,  nie interesują. Czyżby Wojewódzki i tygodnik „Nie” zdominowały polską kulturę? Na szczęście nie do końca. Są jeszcze enklawy, w których można znaleźć inny rodzaj wrażliwości.

    Na koniec kilka uwag o inscenizacji. Fenomenalnie zostały oddane realia średniowiecza – kostiumy, scenografia, muzyka są perfekcyjne. Całość dopełnia doskonała gra aktorów, w pamięci pozostają rolę Jerzego Schejbala i Haliny Łabonarskiej, duża kultura i zaangażowanie. Z młodszego pokolenia na wyróżnienie zasługują Lidia Sadowa i Marta Kurzak, ale tak naprawdę cały zespół zagrał wzorowo i nawet drobne role są precyzyjnie poprowadzone, tu zapamiętałem Martę Alaborską, mimo że mówiła tylko kilka słów.

    Całość zasługuje na 10/10 i zaliczam do sił sensu za płynięcie pod prąd głównego nurtu teatralnego.

    Paul Claudel, Zwiastowanie, reż. Lembit Peterson, scenografia Pille Jänes, Teatr Polski w Warszawie, premiera luty 2012.

  • Film

    Sęp

    Łatwo jest zjechać jakiś film, trudniej jest napisać dobrą recenzje pochwalną, a najtrudniej jest napisać o czymś, co jest częściowo dobre, a częściowo złe. Z tym ostatnim przypadkiem mamy do czynienia przypadku Sępa.

    Sęp, Michał Żebrowskii Paweł Małaszyński, recenzja

    Pomysł na scenariusz był doskonały, ale jednocześnie w filmie występują różne niekonsekwencje. Akcja jest szybka, a zakończenie zaskakujące, ale z drugiej strony widzimy wątki całkowicie położone. Są role doskonale zagrane (Żebrowski, Grabowski, Talar) i zupełnie nietrafione (Olbrychski  zupełnie do bani jako komisarz policji, zamiast Anny Przybylskiej dobrze byłoby zaangażować prawdziwą aktorkę, np. Agnieszkę Grochowską, z którą Żebrowski dobrze współpracował w Pręgach).

    Jak podsumować takie zestawienie? Film wart obejrzenia, głównie ze względu na doskonałą, jak zawsze, rolę Żebrowskiego, a także z racji na choć częściowo zrealizowane ambicje stworzenia sprawnego kina akcji z dylematami moralnymi w tle. Nie oczekujmy jednak za dużo, przygotujmy się też na zabiegi, które miały poprawić komercyjny wynik filmu: zamiast aktorki – Przybylska z gołym biustem i wdziękiem z bazaru, a z drugiej strony wybitni aktorzy ściągnięci z racji na duże nazwiska, ale poobsadzani bez ładu i składu.

    Eugeniusz Korin (scenarzysta i reżyser) nie zrozumiał, że dla sukcesu kasowego, decydujący jest dobry film, a nie tylko kilka marketingowych sztuczek. Domyślam się, że na takie stanowisko producentów filmu, wpłynęło doświadczenie „Teatru 6 Piętro” (właśnie spółki Korin-Żebrowski), gdzie wygłupy z Wojewódzkim, jako aktorem, w sztuce „wybitnego” dramaturga Woody Allena dały dobry wynik komercyjny. Artystyczna nieprzyzwoitość jednak, wcześniej czy później, bokiem wyjdzie.

    Sęp, reż. Eugeniusz Korin, Polska, styczeń 2013.

    

  • Militaria

    Spojrzenie ze strony niemieckiej

    Jochen Böhler, Najazd 1939. Niemcy przeciw Polsce, okładka, recenzjaBardzo ożywczo jest popatrzeć z innej perspektywy na kluczowy moment naszej historii. Jesteśmy tak przyzwyczajeni do naszego punktu widzenia na wydarzenia w 1939 roku, że nie dostrzegamy, iż jest on tylko jednym z możliwych. Wbrew postmodernistycznej modzie na relatywizm przyznaję, że jest on (ten polski punkt widzenia) dobrze uzasadniony i dość bliski prawdy, nawet jeżeli patrzymy na wrześniowe wydarzenia przez lekko różowe okulary (zaróżowione patriotyzmem, ale i tak w stopniu nieporównywalnym mniejszym niż u innych narodów, np. Brytyjczyków).

    Böhler właśnie wnosi nowe spojrzenie. Koncentruje się na zbrodniach Wehrmachtu popełnionych w czasie kampanii wrześniowej: od terrorystycznych nalotów na polskie miasta, poprzez rozstrzeliwania ludności cywilnej a na mordowaniu jeńców skończywszy. Po pierwsze nie wybiela, nie przemilcza, nie broni pamięci swoich rodaków. A właściwie to wręcz przeciwnie, zadaje jej bolesne ciosy, jeżeli wziąć pod uwagę ciągle dobrą opinie Wehrmachtu  (w przeciwieństwie do SS) w niemieckim społeczeństwie. I na tym poziomie to nic nowego, mamy na ten temat wiedzę szerszą i głębszą niż Niemcy. Natomiast Böhler dokłada do tego wyjaśnienie przyczyn takich zachowań, a także podejmuje tematy niewyjaśnione, próbując podsumować, co wiemy na pewno.

    Generalnie Wehrmacht rozstrzeliwał ludność cywilną w odwecie za działalność partyzancką na zapleczu frontu, typu: strzały zza węgła do maszerujących oddziałów. Według ustaleń Böhlera strach niemiecki miał wielkie oczy i najprawdopodobniej częściej dochodziło do przypadkowej nocnej wymiany ognia miedzy nieostrzelanymi niemieckimi oddziałami, niż do prawdziwych ataków partyzanckich. To świeże spojrzenie nieobecne dotąd w polskim pisarstwie na ten temat. Podobnie jak wyjaśnienie, dlaczego tak się działo. Mianowicie Niemcy, według Böhlera, dobrze zapamiętali Powstania Śląskie i w ich pamięci Polacy pozostali jako niezłomni insurgenci, po których należy się spodziewać walki partyzanckiej na tyłach frontu.

    Od siebie dodam, że w taki sam sposób Niemcy zachowywali się w roku 1914 w Belgii. Tam również miały miejsce masowe mordy na ludności cywilnej, jako odwet za rzekomą działalność partyzancką i najprawdopodobniej były tak samo nieuzasadnione jak Polsce. I nie da się tego lekko zrzucić na poduszczenie Hitlerowców. Inny ustrój, inny czas, inna wojna, a skłonność do pozaprawnego terroru taka sama. Jak ją tłumaczyć? Charakter narodowy? Specyficzny duch armii niemieckiej? Czytelnicy sami mogą ocenić. Ciekawe, co wyważony Böhler powiedziałby na to?

    Do najciekawszych partii książki należy również podsumowanie wydarzeń krwawej niedzieli w Bydgoszczy. Wtedy to, 3 września, wycofujące się oddziały polskiej Armii Pomorze, ostrzelane (lub rzekomo ostrzelane) przez niemiecką V kolumnę doprowadziły do egzekucji kilkuset bydgoskich Niemców, cywili. Po spokojnym przyjrzeniu się sprawie, okazuje się, że nie możemy wiarygodnie stwierdzić, czy rzeczywiście padły jakiekolwiek strzały w stronę polskich oddziałów rozpoczynające masakrę. Równie prawdopodobne, że polskich odwet był tak samo nieuzasadniony, jak podobne (choć dużo częstsze) działania niemieckie.

    Podsumowując: ożywcza intelektualnie lektura. Böhler w odniesieniu do trudnych spraw zachowuje chłodny obiektywizm, tak trudny przy podejmowaniu tematów wzbudzających emocje. Książka jest napisana prostym językiem, w znacznym stopniu wykorzystuje materiały przygotowane dla niemieckiego radia – 8/10.

    Jochen Böhler, Najazd 1939. Niemcy przeciw Polsce, Znak Kraków 2011.

  • Książki

    János Esterházy, ułaskawiony na śmierć

    Maria z Esterházych Mycielska, Ułaskawiony na śmierć, recenzjaKim była autorka? Maria z Esterházych Mycielska pochodziła z arystokratycznej rodziny węgierskiej, ale jej matką była Polka, Elżbieta z Tarnowskich. W następnym pokoleniu również pojawiły się związki z Polską, mianowicie Maria wyszła za Franciszka Mycielskiego. Jej bratem był János Esterházy, bohater książki, urodzony w Uljaku, na Górnych Węgrzech, które po rozpadzie Austro-Węgier stały się Słowacją. Już samo to zawęźlenie polsko-węgierskie powodowało moje zainteresowanie, a potem radość z lektury.

    Rzeczony János Esterházy był w okresie międzywojennym przywódcą mniejszości węgierskiej na Słowacji. W czasie wojny zaangażowany w ratowanie Żydów, osobiście pomógł w ocaleniu ok. 300 osób tej nacji. Nie uchroniło go to od aresztowania w 1945 roku i wywózki do GUŁAGu. Po kilku latach wrócił do Czechosłowacji, ale wtedy okazało się, że pod jego nieobecność władze komunistyczne doprowadziły do wydania na niego wyroku śmierci. Dzięki niebywałemu zaangażowaniu swojej siostry Marii wyrok ten został złagodzony i zamieniono mu karę śmierci na dożywocie. Niestety z Rosji wrócił ciężko chory na gruźlicę, a komuniści, delikatnie mówiąc, nie ułatwiali jego leczenia. W efekcie, jak w tytule, został ułaskawiony, ale na śmierć. Umarł w więzieniu w 1957 roku.

    Maria z Esterházych MycielskaJános Esterházy

    Książka zawiera codzienne zapiski Marii dokumentujące jej heroiczne wysiłki uratowania życia brata. Poświęciła się tak bardzo, że pomimo samotnego wychowywania piątki dzieci i posiadania polskiego obywatelstwa, zrezygnowała z wyjazdu do Polski i pozostała na Słowacji, gdzie zmuszona została do życia na zapadłej wsi, w walącej się, zagrzybionej klitce, doświadczając skrajnej nędzy. A mimo to zawsze była gotowa do wysłania bratu paczki i jazdy na drugi koniec Czechosłowacji na dwudziestominutowe widzenie. Uznanie i zadumę budzi również to, że w żaden sposób nie skarżyła się na swój los, ani nikogo nie obciążała winą. Wszystko znosiła mężnie, w wierze znajdując oparcie. Determinacja tej kobiety robi jeszcze dziś wrażenie. Tak ma marginesie rodzi się pytanie: która ze współczesnych feministek byłaby gotowa na coś takiego.

    Do dziennika Marii Mycielskiej dołożone zostały: zapiski więzienne Jánosa pisane pomiędzy linijkami modlitewnika, listy rodzinne z epoki i kalendarium życia Jánosa Esterházyego.

    Lektura wzruszająca, dająca do myślenia, a mi dodatkowo dostarczająca satysfakcji z racji na  polsko-węgierskie wątki, 8/10. Na koniec podziękowania dla wydawnictwa Biblioteka Więzi za wyjątkowo staranną edycje książki, to niestety coraz rzadsze w skomercjalizowanym świecie nastawionym wyłącznie na redukcję kosztów.

    Maria z Esterházych Mycielska, Ułaskawiony na śmierć, Biblioteka Więzi Warszawa 2010

  • Film

    Code blue, film Urszuli Antoniak

    Urszulę Antoniak, reżyserkę, bardzo doceniam za jej pierwszy film Nic osobistego. Kolejny film spod jej ręki tę wysoką ocenę potwierdza.

    Bohaterką Code blue jest pielęgniarka Marian. Szczupła, wysoka, samotna. Swoim pacjentom poświęca wiele czasu i czułości. We mnie zbudziło to zazdrość, że w holenderskiej służbie zdrowia zdarzają się takie osoby.

    Code blue, Urszula Antoniak, recenzja

    Marian jest bardzo dobrą pielęgniarką, chce ulżyć w cierpieniu swoim pacjentom, nic w tym dziwnego. Niepokój zaczyna się później, kiedy okazuje się, że nie tylko chce ulżyć, ale także skrócić cierpienie swoim pacjentom poprzez skrócenie im życia. Dla Holendrów w tym zapewne nie ma nic dziwnego, bo i tak spory procent zabiegów eutanazji odbywa się bez zgody pacjenta, w Polsce jednak to wzbudza niepokój.

    W filmie problem z „pielęgniarką śmierć” zaczyna się dopiero wtedy, kiedy jeden z pacjentów, mimo iż nieprzytomny, broni się przed zastrzykiem, a później nie chce umrzeć. Dopiero to, zarówno reżyserka, jak i bohaterka traktuje jako coś zmuszającego do zastanowienia, czy na pewno „skracanie cierpienia” bez pytania chorych o zgodę jest na pewno fair. A może jednak ci pacjenci mimo wszystko chcą żyć?

    Drugim, obok refleksji nad eutanazją, motywem przewodnim tego filmu jest studium samotności.

    Code blue, Urszula Antoniak, recenzja

    Marian jest do bólu samotna i ten stan jej ciąży. Potrzebuje i aktywnie szuka kontaktu, także cielesnego, z mężczyzną. Źle jednak trafia i zamiast apetycznego seksu z miłym facetem napotyka na swej drodze damskiego boksera i brutala o skłonnościach sadystycznych. Inaczej niż bohaterka Niczego osobistego, nie jest samotna z wyboru, tylko z powodu nieumiejętności nawiązania szczęśliwego kontaktu z partnerem. A może po prostu ma pecha i nie może spotkać tego właściwego. Jej próby zaspokojenia seksualnego świadczą o determinacji wypływającej bardziej z braku normalnych kontaktów, niż ze zboczonych skłonności. W filmach o dorastających chłopcach ten wątek był ćwiczony w różnych możliwych odmianach. Tutaj ma posmak oryginalności bo rzecz dotyczy kobiety i to jeszcze dojrzałej.

    W filmie jest scena ze zużytą prezerwatywą, która budzi opory natury estetycznej, ale w gruncie rzeczy pokazuje, że dla Marian każdy ślad po mężczyźnie jest dobry, aby osiągnąć zaspokojenie. Ona nie odrzuca normalnego seksu, on jest dla niej niedostępny z powodu braku partnera, a brak zaspokojenia jest tak dojmujący, że prowadzi do dziwnych prób jego osiągnięcia.

    Wielu recenzentom, a i mnie samemu natychmiast ten film skojarzył się z Pianistką Hanekego. W obu przypadkach mamy do czynienia z nietypowymi zachowaniami erotycznymi dorosłych kobiet. Erika z Pianistki taka po prostu jest, a film dostarcza trochę przesłanek, co doprowadziło ją do takiego stanu. Marianne natomiast jest skazana na dziwne próby autoerotyczne, bo nic innego (samotność!) jej w życiu nie chce spotkać, mimo iż usilnie się stara o nawiązanie normalnych kontaktów. Różnica miedzy filmami jest taka, jak przyczyny zachowań ich bohaterek.

    Film w warstwie wizualnej jest sterylny, chłodny, analityczny. Dostrzegam w tym wartość, bo język narracji został skorelowany z cechami bohaterki. Zewnętrznie Marian jest chuda i wysoka, koścista, co nieuchronnie kojarzy nam się z kostycznością i chłodnym, skandynawskim charakterem i rzeczywiście wewnętrznie Marian taka jest; jej relacje z ludźmi są pozbawione emocji, a przynajmniej ona tych emocji nie okazuje. Urszula Antoniak o niej opowiada podobnie, bez zaangażowania, spokojnie. Pomieszczenia, w których przebywa Marian są duże i puste, tak jak ona sama i jej życie.

    Poza tym odczytuję w zamierzeniu reżyserki chęć, aby nie manipulować nastawieniem widzów. Nie opowiada o swojej bohaterce w sposób wzbudzający sympatię czy antypatię; przedstawia jej życie i pozostawia widza z nim sam na sam. Dla mnie to zaleta, że film nie narzuca pointy.

    Code blue, reż. Urszula Antoniak, Dania, Holandia, 2011 (polska premiera w 2012)

    

  • Książki

    Dzienniki Etki Daum, sekretarki Rumkowskiego

    Chaim Rumkowski, starszy getta łódzkiego, był postacią powszechnie znienawidzoną przez Żydów, a zatem przez Polaków także. Blisko kooperował w czasie wojny z Niemcami, brał udział w organizowaniu kolejnych, ograniczonych wywózek do obozów śmierci. Zwłaszcza fatalnie na opinii o nim zaciążył apel do społeczności żydowskiej „o oddanie dzieci”, które później pojechały do obozu zagłady w Chełmnie nad Nerem.

    Najbardziej jednak był nielubiany z bardziej prozaicznego powodu – chodziło o styl bycia, próżność, bogactwo, nepotyzm. Gettem zarządzał w sposób królewski, sprawując w nim władzę dyktatorską, wprowadził nawet gettowe pieniądze tzw. „rumki”, całą dzielnicę żydowską zamienił w gigantyczny obóz pracy. Od początku miał przekonanie, że Żydzi przetrwają tylko wtedy, gdy poprzez pracę będą dla Niemców przydatni. Dla zrealizowania tej idei szedł na coraz dalsze kompromisy. Był przeciwieństwem Adama Czerniakowa, który jako starszy getta warszawskiego, popełnił samobójstwo, kiedy Niemcy nakazali mu udział w przeprowadzeniu wywózek.

    Postawa Czerniakowa była honorowa i godna, ale z jej powodu ani  jedna osoba nie uniknęła zagłady. Rumkowski zgodził się na kolaborację, bo przewidywał, że dla Żydów idą ciężkie czasy i trzeba zrobić wszystko, aby sto kilkadziesiąt tysięcy ludzi w getcie miało największą szansę na przetrwanie. Niemiecki zwierzchnik getta Hans Biebow wspierał Rumkowskiego, załatwiał dla getta zamówienia, w tym nawet wojskowe, aby dać mu jak najdłużej rację bytu, w czym zresztą był finansowo zainteresowany. Czerniakow ze swoja uczciwością nic takiego nie był w stanie osiągnąć. Większość Żydów warszawskich pojechała do komór gazowych już w połowie 1942 r., a w kwietniu 1943 r. cała reszta. Getto łódzkie przetrwało najdłużej, jego likwidacja nastąpiła dopiero w sierpniu 1944 r., a i tak kilka tysięcy osób pozostało jeszcze w Łodzi i przeżyło, bo miesiąc później trafili do obozu koncentracyjnego zamiast do obozu zagłady. W ten sposób uratowała się Etka Daum i dzięki temu mamy teraz w ręku jej dzienniki. Można zatem powiedzieć, że dzięki Rumkowskiemu szansa na przeżycie była w getcie łódzkim kilkakrotnie większa niż w warszawskim. Poza tym Rumkowski nie mógł przewidzieć, że Niemcy będą tak zaślepieni, by zdecydować się na likwidację w czasie krytycznego okresu wojny całego zagłębia produkcyjnego działającego na ich rzecz.

    Występuję jako advocatus diaboli, żeby pokazać, iż w przypadku Rumkowskiego mamy klasyczny konflikt zasad moralnych z praktyczną efektywnością. Brudził sobie ręce uczestnictwem w realizacji niemieckiego planu zagłady, wierząc, że w ten sposób może uratować większość mieszkańców getta. Generalnie poniósł porażkę, ale i tak dał szansę na przeżycie tysiącom osób. Czy zatem tak łatwo można go oceniać?

    Trochę mam wyrzutów sumienia, że o pamiętnikach przesympatycznej dziewczyny opowiadam przez pryzmat innej postaci. Cóż, są to tak ciekawe sprawy, że chyba nie zadeklaruję poprawy.

    Elżbieta Chrezińska, Byłam sekretarką Rumkowskiego. Dzienniki Etki Daum, recenzja, okładka

    Dziennik Etki Daum jest genialnym źródłem ułatwiającym zrozumienie specyficznej sytuacji łódzkiego getta. Została ona zatrudniona jako młoda kobieta w sekretariacie Rumkowskiego. Wiele spraw przechodziło przez jej ręce, na co dzień widziała swojego szefa zmagającego się z presją Niemców, niezrozumieniem rodaków, nieprzyzwoitością niektórych swoich współpracowników. Z drugiej strony była to młoda dziewczyna, która więcej uwagi poświęcała w dzienniku swojemu narzeczonemu, niż np. problemom gospodarczym getta. Co ciekawe, do ostatniej chwili, do końcowej akcji likwidacyjnej nie wiedziała, co się dzieje z ludźmi wywiezionymi „do obozów pracy”, a wydawało by się, że nikt nie powinien być lepiej od niej zorientowany, co się dzieje. Cóż zatem mogli wiedzieć na ten temat zwykli ludzie?

    Tutaj trzeba dodać, że getto łódzkie zasadniczo różniło się od warszawskiego. Leżało bowiem na terenie Warthegau, czyli okręgu włączonego do Rzeszy, z którego wysiedlono ludność polską, a na jej miejsce ściągnięto Niemców. Zatem Żydzi byli od świata odgrodzeni nie tylko murem, ale i wrogą ludnością, co musiało mieć wpływ także na odcięcie od informacji.

    Dzienniki panny Daum miały swoją historię. Pisała na bieżąco w czasie wojny, a kolejne zeszyty trzymała ukryte pod podłogą. Niestety po likwidacji getta zaginęły (miejmy nadzieję, że nie ostatecznie). Po wojnie pani Frenkiel z domu Daum, postanowiła te dzienniki z pamięci odtworzyć. Były one jednak pisane w taki sposób, że nie bardzo nadawały się do druku. Trafiły one do rąk Elżbiety Charazińskiej, które zadecydowała, że zamiast je poprawiać, lepiej będzie napisać je od nowa na podstawie zapisków pierwotnej autorki. W ten sposób otrzymaliśmy książkę, która ma dwie autorki. Mimo iż nie jest to oryginalny zapis z epoki, to dzięki rzetelności obu autorek Dzienniki tchną autentycznością, świeżością ocen i obserwacji. Nie dostrzegłem w nich manipulowania opierającego się o późniejszą wiedzę i po wojnie obowiązujące opinie.

    Warto również nadmienić, że Dzienniki prostują pewną legendę. Mianowicie uporczywie powtarzana była informacja, jakoby Rumkowski podczas ostatniej akcji likwidacyjnej załatwił sobie salonkę i w tych luksusowych warunkach pojechał do Auschwitz. W samym obozie Żydzi z Sonderkommando mieli go żywcem spalić w krematorium. W rzeczywistości Rumkowski był załamany na wieść o ostatecznej likwidacji getta, bo była to porażka jego koncepcji realizowanej od pięciu lat. Mimo iż był już Niemcom nie potrzebny, Biebow obiecał mu glejt reklamujący go wraz żoną z transportu. Rumkowski zażądał tego samego dla swojego brata, ale na to już Niemcy się nie zgodzili. Rumkowski ujął się honorem i sam, pieszo, z walizeczka w ręku udał się do punktu załadunku. Niemcy zaś do wagonu, w którym jechał, bydlęcego jak każdy inny, dopakowali koło setki ludzi. To wiadomo na pewno. Prawdopodobnie zatem, do Auschwitz nie dojechał żywy, z powodu nadmiarowego ścisku, a nawet jeśli, to znalazł się w anonimowej masie półżywych ludzi. I tak okazało się, jak legendy mają się do rzeczywistości.

    Etka Daum, wraz ze swoim narzeczonym Izaakiem Frenkielem, przeżyła wojnę w obozie pracy, gdzie spędziła kilka ostatnich miesięcy wojny. Po wyzwoleniu powróciła do Łodzi, gdzie wyszła za niego za mąż. Mieli trzech synów. Do Izraela wyemigrowała z rodziną w 1973 roku i tam na prośbę synów odtworzyła swój dziennik.

    Podsumowując: książka niezwykła, bardzo, bardzo ciekawa, dobrze napisana, mimo wszystko mająca cechy autentyzmu. Zaliczam do „sił sensu” za nieuleganie powszechnym opiniom i napisanie wielu ciepłych słów o Rumkowskim (oczywiście również obok krytycznych). Na koniec jeszcze podziękowanie dla Wydawnictwa Zysk i S-ka za nadanie książce szaty graficznej jednocześnie oryginalnej i pięknej. Polecam, 9/10.

    Elżbieta Cherezińska, Byłam sekretarką Rumkowskiego. Dzienniki Etki Daum, Zysk i S-ka Poznań 2008.

    PS Postać Rumkowskiego wzbudza zainteresowanie poprzez swoja niejednoznaczność. Nie ja jeden to zauważyłem. Właśnie z opóźnieniem dowiedziałem się, że Andrzej Bart napisał książkę (Fabryka muchołapek) w stylistyce procesu nad Rumkowskim. Na pewno do niej dotrę i na pewno coś na ten temat napiszę.

    

  • Książki

    Wojny kultur Agnieszki Kołakowskiej

    Po eseistykę koncentrującą się na ogólnych bardzo tematach sięgam rzadko. Nużą mnie mało zdyscyplinowane rozważania. Znacznie bardziej wolę sążniste naukowe testy, w których narracja prowadzona jest w sposób uporządkowany i stoją za nią obiektywne (w każdym razie takie jest oczekiwanie) badania.

    okładka, Agnieszka Kołakowska, Wojny kultur, recenzjaDla Agnieszki Kołakowskiej zrobiłem wyjątek, po przeczytania w prasie jej artykułu na temat ocieplenia klimatu, który pokazywał całą nieprzyzwoitą, interesowną irracjonalność (lub racjonalność inaczej) całego szumu dookoła tej sprawy. Poczułem w niej niezależność myślenia i niezgodę na otaczającą nas poprawność.

    Książka Wojny kultur składa się z publikowanych wcześniej artykułów. Rozrzut tematyczny jest duży: od spraw politycznych po źródła terroryzmu i od krytyki postmodernizmu po rozważania krytycznoliterackie. Nie ma możliwości, aby te wszystkie wątki omówić. Teksty zamieszczone w książce  łączy przywiązanie do racjonalności myślenia, niezgoda na bezrefleksyjne powtarzanie nawet powszechnie przyjętych poglądów. Bogactwo zainteresowań autorki przerasta moje możliwości krytyczne, zatem posłużę się cytatami najpierw recenzenta, a później Agnieszki Kołakowskiej. Zwłaszcza te ostatnie pozwolą wyrobić sobie własny pogląd na jej twórczość.

    Dobrze ją scharakteryzował Antoni Libera: „Szkice Agnieszki Kołakowskiej, poświęcone są kilku istotnym i wielce niebezpiecznym bolączkom współczesnej cywilizacji Zachodu. Chodzi o wynaturzenia rozmaitych idei lub manipulowanie nimi, o zjawisko groźnych zakłamań, zarówno ideologicznych, jak i pseudo-naukowych, o irracjonalizm i przemoc w przebraniu racjonalizmu i tolerancji, o fetyszyzację języka w ramach walki o władzę lub jej utrzymanie. Autorka z pasją, nadzwyczaj jasno i przekonująco pokazuje, co się dzieje w epoce okrzykniętej jako scjentystyczna, post-ideologiczna czy wręcz post-historyczna (w ślad za osławioną diagnozą Fukuyamy). Oto nauka, miast rozpraszać takie czy inne mity i zabobony, tworzy nowe, tyle że ubrane w kostium teorii. Oto myśl radykalna i totalistyczna, dopiero co, wydawałoby się, skompromitowana i przezwyciężona, odradza się i krzewi w postaci najrozmaitszych prądów i ruchów, którym patronuje polityczna poprawność. Oto postępująca do granic absurdu sekularyzacja i krytyka Kościoła toruje drogę prężnemu (bo o 700 lat młodszemu), wojowniczemu islamowi, szykującemu wielki skok na europejską cywilizację.”

    Głównym przedmiotem jej krytyki jest postmodernizm, który „twierdzi, ze nie ma prawdy obiektywnej («metanarracji») ani historycznej. Wszystkie nasze poglądy i przekonania są historycznie lub społecznie uwarunkowane; nie ma nic, co by było neutralne pod względem wartości lub wolne od założeń. Wszystko – wszystkie teorie i poglądy, wszystkie nauki, również ścisłe (…) wszystkie wartości i przekonania są jedynie «językami». (…) Należy jednak zauważyć, że twierdzenie to (mianowicie, że prawdy nie ma) jest częścią tej samej postmodernistycznej teorii, która głosi, że twierdzenie iż prawdy nie ma, jest twierdzeniem zgodnym z prawdą.” Teoria postmodernistyczna „jest też, warto w nawiasie zauważyć, absurdalnie samoobalająca się w praktyce, na różne – często zabawne – sposoby. Na przykład: postmodernistyczni teoretycy lubią od czasu do czasu propagować swoje tezy w telewizji. Ostatnio jeden z nich – bodajże Bruno Latour – ogłosił we francuskiej telewizji tezę, że wszystko jest jedynie «językiem» i dodał, że zatem między innymi także fizyka jest jedynie językiem. Wystarczy jednak chwila namysłu, by sobie uprzytomnić, że gdyby fizyka była jedynie językiem, Bruno Latour prawdy tej w telewizji by nie ogłaszał, ponieważ telewizja by nie istniała.” (s. 221-223)

    Ten cytat dobrze pokazuje, jakiego rodzaju refleksje uprawia Agnieszka Kołakowska. Wyłapuje sprzeczności i absurdy w modnych ostatnio teoriach, pokazuje też, jakie zagrożenia one ze sobą niosą. Sama odwołuje się klasycznych wartości, do racjonalności myślenia, ale tez i zdrowego rozsądku. Nie ucieka od prób zdefiniowania tak złożonych zjawisk jak wspomniany postmodernizm, ale też np. współczesnych teorii językoznawczych, czy orientalistycznych. Nie ogranicza się jednak tylko do zdefiniowania tych zjawisk, pokazuje także ich intelektualne źródła, ale też często dyskutuje z poglądami w nich wyrażanymi. Zatem: erudycja, konsekwencja w myśleniu, odwaga. Dla mnie same plusy.

    Innym ważnym wątkiem w działalności Agnieszki Kołakowskiej jest zaduma nad stanem cywilizacji europejskiej, a co szczególnie ciekawe, również konkretnych decyzji czy poglądów mających zasadniczy wpływ na owa cywilizację. Daje do myślenia, co pisze w eseju Apologeci terroryzmu „Jeśli wina jest po «naszej stronie», to leży ona właśnie tu: u tych, co terroryzm usprawiedliwiają i za wszystkie nieszczęścia odpowiedzialnością obarczają Zachód. Potrzebna jest dziś moralna jasność; potrzebna jest afirmacja, że prawda i kłamstwo, dobro i zło, istnieją naprawdę i że można je rozróżnić. Modny relatywizm jest tu nie tylko nie na miejscu – jest zagrożeniem.” (s. 218)

    Podsumowując: dawno nie czytałem książki, która sprawiłaby mi tyle przyjemności i intelektualnej frajdy. Kilka kwestii pomogła mi uporządkować w mojej własnej głowie (dzięki odwadze w definiowaniu różnych współczesnych teorii), w innych nieoczekiwanie uruchomiła procesy myślowe. Same plusy. Zaliczam do „sił sensu”, oceniam na 10/10, a Teologii Politycznej dziękuję za wydanie tej książki.

    Agnieszka Kołakowska, Wojny kultur i inne wojny, Teologia Polityczna 2010.