• Teatr

    Król Kier znów na wylocie

    Tym razem recenzja mojej córki.

    „Król Kier znów na wylocie” to sztuka na motywach powieści Hanny Krall pod tym samym tytułem, opartej na prawdziwej historii. Przykuwa uwagę dużą energetycznością, budową fragmentaryczną i dynamiczną, dzięki czemu każe widzowi mocno się koncentrować i nie pozwala się nudzić. Ze sceny na scenę fabuła uzupełnia się i rozwija, i mimo, że na zmianę odgrywane są fragmenty z różnych czasów i różnych miejsc, na koniec historia składa się w całość, zamyka się sceną, którą się zaczęła, która oddaje istotę losów głównej bohaterki, Izoldy Regensberg, vel Marii Pawlickiej.

    Król kier znów na wylocie, recenzja

    Główna bohaterka całe swoje życie, wszystkie działania i system moralny zorientowała na ocalenie swojego męża, który trafił do Auschwitz, a stamtąd do Mauthausen. Zachowywała się jakby nie było Boga, ani żadnych zasad. Nie cofała się przed kłamstwem, wiarołomstwem, prostytucją, nie dbając o życie swoich bliskich, ani swoje własne, „cały świat mógł zginąć, spalić się, byle żył on jeden”. Jej historia była bardzo burzliwa, między innymi uciekła z obozu pracy, była w transporcie do obozu koncentracyjnego, udawała Polkę i Niemkę, podawała się za pielęgniarkę, żeby uciec do Berlina. Smutnym podsumowaniem było to, że gdy się odnaleźli, przy czym ona była pewna, że to za jej sprawą mąż przeżył, ona nie umiała się cieszyć, a on nie umiał zapomnieć i w końcu opuścił ją w latach siedemdziesiątych. Starość spędziła u córki w Izraelu, w chorobie, nie mając komu opowiedzieć swojej historii.

    Twórczo została wykorzystana w sztuce kreda, którą pierwszy pojawiający się na scenie aktor wyjmuje z kieszeni i zaczyna kreślić prostopadłe linie, głośno mówiąc o narodzie, który prawie zmieciono z powierzchni ziemi. Scena ta wprowadza w temat, wprowadza w klimat, burzy spokój widza, który patrzy jak piękną polichromowaną podłogę ktoś brudzi i niszczy, wykrzykując przy tym liczby świadczące o tragedii. Dalekie jest to od smętnej melancholii martyrologicznej, jest to zupełne jej przeciwieństwo i taka jest cała sztuka. Dalej kreda odgrywa zasadniczą rolę w scenografii. Używany jest stół i kilka metalowych krzeseł, które tworzą raz salon fryzjerski, raz pociąg, raz celę, a cała reszta przedstawiana jest za pomocą linii prostopadłych rysowanych przez jednego z aktorów na podłodze, podczas gdy opowiada on o miejscu, w którym się znajduje. Mówi gdzie są tory, albo drzwi, albo róg ulic, albo zaznacza strażniczki na Pawiaku. Ułatwia to przedstawienie wielu miejsc akcji, scenografia staje się transparentna. Pomysł wziął się wprost od Hanny Krall, która słuchając Izoldy (scena na Pawiaku) poprosiła ją, żeby to wszystko narysowała i pomysł ten fantastycznie wykorzystał reżyser Piotr Borowski.

    Atmosferę tworzy także bardzo dynamiczna, przerysowana gra, mająca oddać nierealność tamtej rzeczywistości, przeżyć, których nie jesteśmy w stanie sobie wyobrazić, w opozycji do oszczędnej scenografii. Wrażenie robi niesamowita żydowsko-jazzowa muzyka oparta na kompozycjach Johna Zorna połączona z odgłosami przejeżdżających pociągów (teatr znajduje się obok Dworca Wschodniego) wpisującymi się w treść.

    Kunszt aktorski widać po tym, że czterech aktorów zdołało wcielić się w sumie w przynajmniej kilkanaście ról, które były dla widza rozpoznawalne w klarowny sposób. Brakowało mi jednak autentyczności w grze, w momentach nie wymagających wielkiego dynamizmu, ekspresyjnej gry ciałem, np. w czasie zwykłej, naturalnej rozmowy. Oczywiście efekt „zwyczajności” w teatrze jest najtrudniejszy do uzyskania, jednak wydaje się, że powinien być osiągalny dla ekipy na tak wysokim poziomie.

    Ciekawą rzeczą jest, jak funkcjonuje samo Studium. Za salę teatralna służy była hala fabryczna, wykorzystywana przez ST od 97 roku. Wśród znajdujących się tam już wcześniej filarów, czarnych ścian, zasłoniętych okien uwagę zwraca polichromowana podłoga, na wzór polskich synagog. W każdym wydarzeniu w teatrze widać ogromne zaangażowanie całej ekipy, pracę, którą wkładają we wszystko co robią, dążenie do rozwoju, nie osiadania w miejscu, pogłębiania i doskonalenia. Przy czym z resztą świetnie się bawią. Jest to miejsce spotkań: regularnie widują się tam ludzie współpracujący przy różnych teatralnych wydarzeniach od lat, przyprowadzają swoich przyjaciół, wieść o teatrze roznosi się w znacznym stopniu pocztą pantoflową i ten, kto tam przyjdzie, zapewne spotka swoich starych znajomych, a nawet jeśli nie, poczuje się jak u siebie i z pewnością nawiąże nowe kontakty i spędzi dużo czasu na zupełnie zaskakujących swoim poziomem rozmowach. Wszystko to razem tworzy absolutnie niepowtarzalna atmosferę.

    Reżyser zdradza, że przy pracy wspólnie z aktorami ustala szczegóły, pracują metodą projektu. Nie jest to teatr repertuarowy, grywa bardzo rzadko, w tym na festiwalach. Jednak mimo trudności finansowych (teatr utrzymuje się z dotacji, projektów rozpisywanych np. do Miasta Stołecznego Warszawa czy Ministerstwa Kultury i w znacznym stopniu z „własnej kieszeni”) starają się funkcjonować tak, aby aktorzy nie traktowali teatru jako zajęcie „po godzinach”, wkładają w niego dużo pracy, dużo czasu, zachowują się jak etatowi aktorzy.

    Ciekawym problemem jest sens istnienia teatru alternatywnego w dzisiejszych czasach. Forma ta powstała jako opozycja do teatrów doby PRL-u, jako kontrkultura, zmuszająca pierwszy obieg do dyskusji. Był to rodzaj rozmowy z rzeczywistością, rozmowy, która była bardzo potrzebna młodym, próbującym się odnaleźć, szukającym odpowiedzi na dręczące pytania, sposobów na funkcjonowanie w komunistycznym świecie. Teatr alternatywny był ich teatrem. Jednak po 1989 roku alternatywa przestała być potrzebna, dlatego takie teatry muszą znaleźć swoją rację bytu, muszą robić coś, co jest niemożliwe w teatrach repertuarowych. Powinny je wyprzedzać, ciągle drążyć, stawiać krok do przodu. I wydaje mi się, że można w ten sposób wyjaśnić funkcjonowanie Studium Teatralnego, które z powodzeniem realizuje rolę poszukiwacza rzeczy niemożliwych bez swoistej kameralności i umownej offowości.

    Anna

  • Książki

    Roman Graczyk, Cena przetrwania

    Roman Graczyk, Cena przetrwania, recenzjaRoman Graczyk ma z mojej strony dożywotni szacunek, za to, jak napisał tę książkę. Podjął się zadania karkołomnego. Na prośbę redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego” podjął się napisania książki o próbach infiltrowania tego środowiska przez Służbę Bezpieczeństwa (SB) w okresie PRLu. Dostał zapewnienie, że środowisko przyjmie każdy wynik jego badań, w tym również kwerendy w zasobach IPN. Jak pokazała przyszłość, okazał się być naiwniakiem, który uwierzył w dobrą wolą swoich przełożonych. Dużo ryzykował: aby uczynić zadość zaciągniętemu zobowiązaniu podjął się bowiem etatowej pracy w krakowskim oddziale IPN rezygnując, a w każdym razie istotnie ograniczając swoją aktywność dziennikarską.

    Już w trakcie pracy spotkał się „życzliwymi” sugestiami, aby po pierwsze uznać dokumenty byłej SB za mało wiarygodne, a po drugie bez wahań wyrazić stanowisko, że ważne dla tego środowiska osoby ze wspomnianą służbą nie współpracowały.[1] Sposób w jaki jego książka została przyjęta świadczy, że sugestie tego typu były powszechne w gronie kierownictwa „Tygodnika”. Połajanki, żenujące polemiki, dezawuowanie autora, jego kompetencji, a nawet dobrej woli wystawiają temu środowisku jak najgorszą, w moich oczach, opinię. Piszę to z bólem, bo był czas, kiedy z ruchem „Znak” było mi bardzo po drodze, a zawsze obdarzałem go dużą sympatią.

    Graczyk dokonał bardzo sumiennej kwerendy w archiwum IPN, ale aby nie popełnić błędu zbyt prostolinijnego stosunku do papierów wytworzonych przez byłą SB, zaczął pracę od studiów źródłoznawczych, czego owocem była bardzo ciekawa praca Tropem SB. Jak czytać teczki.[2]

    Zwykle przy pracach pokazujących działalność agenturalną pojawiały się zarzuty, że prace są jednostronne, nie pokazują kontekstu, nie uwzględniają głosu ludzi uwikłanych, nie przedstawiają bardzo wielu przypadków osób, których nie udało SB złamać. W związku z tym w Cenie przetrwania Graczyk opisał cały kontekst, w jakim przyszło działać Tygodnikowi Powszechnemu, zwłaszcza jego linię programową, pokazał sylwetki ludzi, których SB chciało złowić jako tajnych współpracowników (TW), ale którzy mimo presji pozostali niezłomni. Myślę, że dobrze jest przytoczyć ich nazwiska: Antoni Ochęduszko (policjant w II RP, pracownik administracji TP), Halina Źulińska (sekretarka Stanisława Stommy), Stefan Papp (grafik), Krzysztof Nikiforow, Jerzy Kołątaj (redaktor), Danuta Jakubowska Szymańska (krakowski KIK), Edward Leśniak (w Znaku odpowiedzialny za druk), Teresa Skoczyńska (sekretarka TP), Barbara Gąsiorowska (pracownik Znak).

    O oczywistych agentach, regularnie donoszących nie warto wspominać, zwłaszcza, że były to osoby z drugiego szeregu i nie mają statusu osób publicznych, ponadto większość z nich już nie żyje. Największe kontrowersje budziła sytuacja czterech osób, bardzo znanych, których teczki pracy zostały zniszczone. Uwaga na marginesie: szkoda, że Graczyk nie przeprowadził „śledztwa” kto, kiedy i dlaczego te teczki zniszczył (a innych nie). W każdym razie ich nie ma. Pozostały tylko ślady po spotkaniach z oficerami prowadzącymi (rachunki, pokwitowania) i odległe echo przekazywanych przez nich informacji w ogólnych meldunkach stosownych komórek SB. Wszystkie te dokumenty Graczyk przeanalizował bardzo wnikliwie, słowo po słowie, starając się wyciągnąć z nich maksimum informacji. Mimo to, na podstawie tych ułomków, niewiele wiemy o charakterze tej współpracy, a więc również, czy była w poszczególnych przypadkach szkodliwa/nieszkodliwa dla środowiska „Tygodnika Powszechnego”.

    Do wszystkich tych osób, określonych jako przypadki osobne, nie mieszczące się w kategoriach współpracował/nie współpracował,  Graczyk się odezwał, bardzo lojalnie poinformował, co już wie na ich temat, jakie są źródła jego wiedzy i zaproponował zajęcie przez nie stanowiska wobec już zgromadzonych faktów. Jedynie Halina Bortnowska zgodziła się na rozmowę, autoryzowała ją i zgodziła się na jej opublikowanie, zresztą jako jedyna z tej grupy skutecznie przerwała w pewnym momencie nawet ewentualnie niewinne rozmowy z oficerami SB i skutecznie wyplątała się z zastawionych sieci. Może stąd brała się jej otwartość?

    Pozostałe dwie osoby, Stefan Wilkanowicz i Marek Skwarnicki, mimo odbycia rozmów z Romanem Graczykiem, potem  ich nie autoryzowały i nie zgodziły się na ich publikację. Na dodatek Marek Skwarnicki w agresywnym oświadczeniu jakimkolwiek kontaktom z SB zaprzeczył, a po oblikowaniu książki dość nieprzyjemnie atakował autora, prawdy jednak nie wyjaśniając. Czy w ten sposób można się wiarygodnie oczyścić, coś wytłumaczyć? Metoda pójścia w zaparte, może być prawnie skuteczna, jak pokazuje kilka powszechnie znanych przypadków. Ale czy coś naprawdę wyjaśnia – myślę, że nie. Mieczysław Pszon, najstarszy z tej czwórki nie dożył do momentu rozpoczęcia kwerendy archiwalnej w IPN.

    Część z tych osób miałem możliwość poznać osobiście, o innych wiem wystarczająco dużo, aby fakt ich współpracy z SB nie mieścił się w głowie. Z drugiej jednak strony, o której ze znanych osób możemy powiedzieć, że widać po niej fakt wcześniejszej współpracy? Z zachowanych materiałów wynika, że najłagodniejsza interpretacja ich uwikłania w kontakty z SB, to prowadzenie przez nich rozmów o charakterze politycznym.  Taki rodzaj wykorzystywania organów przemocy do dość dziwnego, ale przecież dialogu politycznego. Graczyk zwraca uwagę na kompletną jałowość takiego dialogu przy oczywistych stratach, jakie środowisko „Tygodnika Powszechnego” ponosiło w takich przypadkach. Bowiem nawet w trakcie mało groźnych rozmów ujawniania się  wiedzę o środowisku i ludziach go tworzących, której to wiedzy w inny sposób  SB nie byłaby w stanie posiąść, a nawet drobne okruchy informacji o ludziach były później wykorzystywane do ich osaczania i łamania. Tutaj jest miejsce na małą polemikę – za ostro Graczyk osądza  jałowość takich rozmów. Wtedy nie było jasne, które kontakty i kanały porozumiewania się z władzami będą efektywne, a które nie. Z braku chęci władzy do jakichkolwiek rozmów, wykorzystywano ten kanał do przekazywania poglądów i oczekiwań ruchu ZNAK. Czy na pewno było to jałowe? Do końca nawet dzisiaj tego wiemy, a co mogli wiedzieć ówcześni aktorzy sceny społecznej? Casus Mieczysława Pszona wskazuje m.in. właśnie na takie rozumienie relacji z SB. Zastrzegam jednak, że moje uwagi, nie obniżają generalnie bardzo wysokiej oceny książki – autorowi przyszło pracować w bardzo niekomfortowych warunkach braku podstawowych materiałów, presji środowiska i niekooperowania zainteresowanych. Siłą rzeczy musi posługiwać się miękkimi hipotezami (co rzetelnie sygnalizuje), a ich istotą jest właśnie dyskusyjność i jestem pewien, że rzeczowa dyskusja, to jest właśnie to, czego autorowi brakowało po opublikowaniu książki.

    Po wydrukowaniu praca Graczyka wywołała burzę polemik. O większości z nich, jako zupełnie pozamerytorycznych nie warto nawet wspominać, może z wyjątkiem wyjątkowo podłej napaści ad personam Marcina Króla (ongiś przyzwoitego dziennikarza) we „Wprost” i, co bardzo zdumiewające, Mariusza Kowalczyka w „Press”, czyli czasopiśmie niby środowiskowym, medioznawczym, a w istocie swojej poza jakimikolwiek standardami dziennikarskimi. Na tym tle pozytywnie wyróżnia się recenzja Janusza Poniewierskiego, który nie we wszystkim zgadza się z Graczykiem, ale dyskusja była ad meritum.[3]

    Na szczególną uwagę zasługuje polemika prof. Andrzeja Friszkego w „Więzi”.[4] Odnosi się ona do pierwszego rozdziału Ceny przetrwania, w którym autor przedstawia linię polityczną „Tygodnika” oraz ruchu ZNAK i konstatuje, że wbrew legendzie o jego stałej, „od zawsze” opozycyjności, było nieco inaczej i zwłaszcza w latach 60. TP był, co prawda krytyczną, ale częścią tamtego systemu. Friszke w swojej recenzji manifestuje niezgodę na stwierdzenia Graczyka, ale co symptomatyczne, sam nie daje syntetycznej odpowiedzi, jak określić tamtą swoistą cohabitation. Owszem,  dobrze uzasadnia i tłumaczy powody politycznego stanowiska ruchu ZNAK (a była to też grupa posłów w Sejmie z Jerzym Zawieyskim na czele), ale jednak nie stawia „kropki nad i” chowając się za cytatami z ówczesnych analiz Urzędu do spraw Wyznań i Biura Administracyjnego KC PZPR, które uwypuklały właśnie opozycyjny charakter publikacji „Tygodnika Powszechnego”.

    W przypadku tej polemiki zgadzam się z Graczykiem i zgadzam się z Friszkem. Z Graczykiem, bo rzeczywiście ukształtowała się opozycyjna legenda „Tygodnika”, a jego usytuowanie na mapie politycznej PRLu było inne po 1968, a na pewno po 1976, niż w okresie wcześniejszym i nie można tego nie zauważać. Zgadzam się też z Friszkem, bo niektóre sformułowania dobrze byłoby zniuansować i przedstawić je na szerszym tle, niż tylko analiza tekstów zamieszczanych w „Tygodniku”.  Przedstawione tu stanowiska antagonistów moim zdaniem nie są sprzeczne, ale komplementarne i zupełnie niepotrzebnie wyważony historyk, jakim jest Andrzej Friszke, w polemice strzelał niekiedy z dział za ciężkich.

    Nie podobał mi się jeszcze jeden aspekt tej polemiki. Friszke dyskutował tylko z jednym twierdzeniem Graczyka, może i nie najtrafniejszym, ale na pewno nie ewidentnie błędnym, zrobił to jednak z dużym rozmachem i na odlew, przyłączając się tym samym do chóru krytyków całkowicie dezawuujących tę książkę. Spodziewałem się trochę więcej rozumienia całokształtu, uznania dla próby mówienia prawdy wbrew naciskom środowiskowym, a nie tylko zamanifestowania obecności w mainstreamie jedynie słusznych poglądów. Tym bardziej, że Friszke jest autorem historii warszawskiego KIKu,[5] w której to publikacji skrzętnie ominął problem infiltrowania (lub, bez przesądzania, tylko prób infiltrowania) tego stowarzyszenia przez SB  i nie zaryzykował konfliktu z własnym środowiskiem.

    Zbliżając się do zakończenia: lektura Ceny przetrwania była dla mnie bardzo owocna. Z przyjemnością czytałem książkę, której autor dąży do niezależności w sądach, kierowania się przede wszystkim obiektywnymi faktami, który jest zaprzeczeniem tak szeroko obecnej chęci wpisywania w obowiązujące trendy, zajęcia miejsca w salonie intelektualistów. Dla prawdy Graczyk gotów był to poświęcić. Mogę nie zgadzać się z niektórymi jego szczegółowymi sądami, ale wolę nie zgadzać się z nim, niż przyłączyć się do kompanii szturmowej jego oponentów i na sygnał dawać ognia. Podziwiam jego odwagę. Ponadto w całości akceptują jego metodę analityczną odtwarzania rzeczywistości nawet z bardzo ułamkowych, niepełnych źródeł. Fakt, że nie mamy pełnych materiałów w sprawie współpracy z SB, nie może powstrzymywać analiz i wnioskowania. Tyle tylko, że trzeba zaznaczyć, że mamy do czynienia z miękkimi hipotezami, a to w każdym takim przypadku Graczyk robi. Dla wszystkich duchów niezależnych jest to lektura obowiązkowa. 10/10.

    Roman Graczyk, Cena przetrwania. SB wobec Tygodnika Powszechnego, Czerwone i Czarne, Warszawa 2011



    [1] R. Graczyk, Cena przetrwania…, s. 460.

    [2] R. Graczyk, Tropem SB. Jak czytać teczki, ZNAK, Kraków 2007.

    [3] http://poniewierski.salon24.pl/304722,recenzuje-romana-graczyka; wcześniej tekst został opublikowany w 671. numerze „Znaku”.

    [4] A. Friszke, Czy „Tygodnik Powszechny” był częścią systemu PRL?, Więź 4 (630)/2011.

    [5] A. Friszke, Oaza na Kopernika. Klub Inteligencji Katolickiej 1956-1989, Biblioteka Więzi, Warszawa 1997

  • Książki

    Czy Polacy pochodzą od Sarmatów i Wikingów?

    Zdzisław Skrok, Słowiańska moc, recenzjaPrehistoryczna Słowiańszczyzna kojarzy się najczęściej z ludowymi bajaniami i wykopanymi przez archeologów skorupami garnków. Skrok pokazuje, że nic bardziej mylnego i jego książkę czytałem z zapartym tchem. Najpierw okazało się, że późnostarożytny ośrodek metalurgiczny na Mazowszu (Brwinów-Błonie-Pruszków) przy którym mieszkam, stworzyli Wandalowie. Rozkręcili produkcję do tego poziomu ilościowego, że jedynym wytłumaczeniem tego faktu, jest tworzenie tutaj zaplecza zbrojeniowego (miecze, groty) dla ludów atakujących rzymski limes (I w. p.n.e.-III w. n.e.).

    Później przeczytałem, że my, Polacy, mamy pewną domieszkę krwi i kultury Longobardów, którzy z naszych ziem (Mazowsze i Małopolska, VI w.) rozpoczęli swoją łupieską wędrówkę na południe, aż do Rzymu, ale pewna ich grupa pozostała na „pozycjach wyjściowych” i zintegrowała się z napływającymi właśnie na te tereny Słowianami, pełniąc wśród nich funkcje grupy przywódczej i jednocześnie przekazując swoje osiągnięcia cywilizacyjne na przykład w dziedzinie metalurgii, produkcji uzbrojenia, organizacji.

    W XIX wieku historycy obśmiali głębokie przekonanie polskiej szlachty o jej pochodzeniu od Sarmatów, niejako w przeciwieństwie do chłopów Słowian. I tu niespodzianka, bo okazało się, że nasi szlacheccy antenaci mieli rację do szczegółów włącznie, bo z Sarmatami było tak samo, jak Longobardami. W efekcie w pewnym zaokrągleniu możemy powiedzieć, że warstwa rządząca wśród Słowian miała istotną komponentę sarmacką.

    Wskazane powyżej ustalenia nie budzą wątpliwości w świetle danych pochodzących z wykopalisk uzupełnionych o śladowe przekazy pisane. Na koniec jednak Zdzisław Skrok zafundował czytelnikom bombę, która już taka prosta do przyjęcia nie jest. Mianowicie twierdzi on, że proces państwotwórczy Polan przeprowadzony został przez Wikingów, czyli że Mieszko i jego następcy byli po prostu Wikingami. Swoje rozumowanie opiera na trzech przesłankach: wykopaliska na Ostrowiu Lednickim potwierdzające występowanie tam wyłącznie uzbrojenia wikińskiego, analogii z powstaniem Rusi, gdzie bezdyskusyjnie do powstania państwa przyczynili się normańscy Waregowie dając początek dynastii Rurykowiczów oraz interpretacja dokumentu Dagome iudex.

    Najmniej przekonujący jest wywód dotyczący Dagome iudex, upatrujący w zaskakującym dla wszystkich mediewistów imieniu Dagome pochodzenia skandynawskiego, podczas gdy imię Mieszko, miało być imieniem chrzcielnym przyjętym na potrzeby słowiańskich poddanych. Słabą stroną tej interpretacji, jest pytanie: a po co w korespondencji z Watykanem miało by się używać imienia pogańskiego, a nie chrześcijańskiego? W tak poważnym dokumencie o pomyłce nie może być mowy.

    Z kolei najbardziej przekonujące są argumenty archeologiczne. Znane są one od kilkudziesięciu lat, ale w okresie socjalistycznym było embargo na pisanie o jakiejkolwiek roli Wikingów przy narodzinach Polski. Znalezione w wodach Jeziora Lednickiego miecze, topory czy hełmy są pochodzenia wikińskiego, zatem jest pewne że stacjonowała na Ostrowiu Lednickim drużyna Wikingów lub nawet był to gród przez Wikingów wybudowany i stanowiący ośrodek ich władzy. Z drugiej strony poza wszelką wątpliwością ów Ostrów był jednym z najważniejszych ośrodków państwa wczesnopiastowskiego obok Gniezna i Poznania. Groby wojów wikińskich odkryto także w Małopolsce w pobliżu ogromnych grodów wybudowanych na przełomie X i XI wieku (po podboju przez Polan) i na północnym Mazowszu (pogranicze z Prusami). Czy zatem jest możliwe, że książę był słowiański, a jego ciężkozbrojna drużyna wikińska, czyli militarnie słabszy wynajmował znacznie silniejszych rycerzy/rabusiów? Bardzo mało prawdopodobne. W takim przypadku rabusie wzięliby, co ich, razem z władzą i całym skarbcem, bo kto mógłby ich przed tym powstrzymać? To bardzo silne argumenty.

    Z drugiej strony, niemożliwe, aby po czymś takim, jak stworzenie bardzo dużego państwa przez Wikingów (lub innych Normanów), nie pozostały żadne źródła pisane z epoki, a sporo ich jednak się do dzisiaj przechowało. Tym bardziej, że miałoby to charakter podboju i to u granic Cesarstwa. Trudno to wyjaśnić. Kiedy w Irlandii powstało państwo zorganizowano przez najeźdźców Wikingów, to fakt ów jest bezapelacyjnie potwierdzany przez źródła pisane. A tu obyło bez żadnego echa? A przecież półtora wieku po tych wydarzeniach powstaje kronika Galla Anonima, która rysuje całkowicie inny obraz wydarzeń.

    Jakby nie było, to jedno jest pewne – udział Wikingów przy powstaniu państwa polskiego był bardzo duży i chwała Skrokowi za powiedzenie tego wprost w bardzo dobrej książce popularyzującej najnowsze osiągnięcia naukowe. Moja ocena to 9/10 i zaliczenie do elitarnej kategorii „siły sensu” za odwagę w głoszeniu tez nowatorskich.

    Recenzja: Zdzisław Skrok, Słowiańska moc, czyli o niezwykłym wkroczeniu naszych przodków na europejską arenę, Iskry 2006.

  • Książki

    Grzegorz Motyka o konflikcie polsko-ukraińskim

    Motyka, Od rzezi wołyńskiej do Akcji Wisła recenzjaAby uświadomić sobie, jak bardzo kontrowersyjnym tematem zajął się Grzegorz Motyka, wystarczy przypomnieć sobie, co całkiem niedawno mówił o UPA ks. Isakowicz-Zaleski (bandyci, ludobójcy), a co mają do powiedzenia na ten temat władze samorządowe Lwowa i innych miejscowości Galicji Wschodniej odsłaniający kolejne pomniki bohaterów z UPA.

    Wobec tych zapiekłych sporów Motyka zajmuje stanowisko neutralne, interesują go przede wszystkim naukowo potwierdzone fakty, niezależnie od tego, czy się one komuś podobają, czy nie. A tak się składa, że zawsze komuś się nie będą podobały, albo Ukraińcom, albo Polakom. Dialog wśród tych wszystkich zapiekłości nie jest prosty, ale jestem przekonany, że może być prowadzony tylko na fundamencie prawdy i, co warte podkreślenia, całej prawdy, bez taktycznych, politycznych przemilczeń.

    Grzegorz Motyka dysponuje nieprawdopodobna erudycją. Sprawia wrażenie, jakby bez wysiłku panował nad wszystkim szczegółowymi zagadnieniami znając w całości zarówno ukraińską, jak i polską literaturę przedmiotu. W kilku kwestiach mogłem go sprawdzić i zawsze z kontroli wychodził bez szwanku, co zbudowało moje zaufanie do pozostałych jego ustaleń, jako najaktualniejszego głosu nauki w poszczególnych sprawach. Dwie spośród nich wydają się najciekawsze.

    Geneza ludobójstwa na Wołyniu

    Motyka opierając się o źródła archiwalne ustalił, że rzeź ludności polskiej na Wołyniu miała charakter skoordynowanej akcji UPA, czyli działania na rozkaz. To bardzo ważna konstatacja, bo wynika z niej, że wiele dotychczasowych rozważań, poszukujących genezy wydarzeń w strefie wcześniejszych stosunków społecznych w tym regionie, jest dość jałowa. Dobrze to rozumiem, bo sam się takim dywagacjom w swoim czasie oddawałem. Było bowiem coś zdumiewającego w fakcie, że rozpasana akcja ludobójcza wybuchła na terenie wcześniej bardzo spokojnym, objętym przez wiele lat eksperymentem wojewody Józewskiego ułożenia stosunków z poszanowaniem praw mniejszości ukraińskiej. Wszystkie opowieści, jak to polska brutalność mogła spowodować tego typu reakcję są zupełnie z innej bajki. Nikt nikogo nie pytał w 1943 o nastroje. Były najpierw ustalenia na szczeblu dowództwa UPA, a potem rozkazy „Kłym Sawura” (dowódcy UPA na Wołyniu) i zdarzało się, że ukraińskich chłopów trzeba było do udziału w mordach przymuszać groźbą rozstrzelania – albo mordujesz, albo jesteś mordowany. A i tak zdarzały się odruchy pomocy polskim sąsiadom.

    Nacjonalizm żywi się konfliktem

    Oczywiście warto wiedzieć, jak w dwudziestoleciu układały się stosunki polsko-ukraińskie i na ile polska polityka czyniła sobie wrogów ze współobywateli pochodzenia ukraińskiego, tylko że nic to nie miało do późniejszego ludobójstwa. Akty terroru bojówek OUN (Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów) skierowane były przed wojną przeciwko politykom umiarkowanym po obu stronach barykady (własnych ugodowców też chętnie mordowali), bo zależało im na podgrzewaniu konfliktu i wytwarzaniu atmosfery nienawiści. Paradoksalnie ich sojusznikami byli polscy narodowcy, którzy domagali się maksymalnie twardego kursu wobec nich. Wojna wewnętrzna, to było coś, o czym marzyła OUN, a później też UPA, na tym zamierzali zbudować ukraińską świadomość narodową, patriotyzm, gotowość oddania życia za ojczyznę. Rzeczywiście, w oparciu o te ideały zbudowali podczas wojny bardzo sprawną podziemną organizację wojskową (UPA), która niestety splamiła się ludobójstwem, ale przyznajmy, że później bardzo dzielnie walczyła przeciwko Sowietom.

    Kadrowy trzon UPA wraz z nacjonalistyczną młodzieżą, był w stanie narzucić najpierw logikę konfrontacji, a później przeprowadzić czystkę etniczną na Wołyniu i w Galicji Wschodniej.

    Ukraińcy a UPA

    Czym dla Polaków była Armia Krajowa, tym dla Ukraińców była UPA. Ludzie ją tworzący byli na swój sposób romantykami: w 1944 roku walczyli za wolną Ukrainę ze wszystkim: z Sowietami (przed wszystkim), z Polakami i z Niemcami. Innej podziemnej armii Ukraińcy nie mieli. Fatalnie, że obciąża ich ludobójstwo na Polakach, ale jeśliby UPA z Banderą na czele uznać  za organizację przestępczą, to co im zostanie? Nie dziwię się, że jest to dla nich bardzo trudne, o ile w ogóle możliwe. Na marginesie dodajmy, że OUN-B (podległy Banderze) był przeciwko formowaniu Dywizji SS „Galizien”, stąd obciążanie ich tym zarzutem nie wytrzymuje konfrontacji z faktami.

    Akcja „Wisła” – zbędne barbarzyństwo

    Motyka analizując okoliczności przeprowadzenia Akcji „Wisła” opowiada się za tezą o jej zbędności z punktu widzenia walki z UPA. Podjęcie normalnych działań przeciwpartyzanckich było wystarczające, tak jak w przypadku likwidacji polskiego poakowskiego podziemia antykomunistycznego. Zapewne jednak chodziło o coś więcej, o asymilację ludności ukraińskiej i łemkowskiej, czyli inaczej mówiąc o likwidację mniejszości ukraińskiej poprzez wynarodowienie – nie przypadkiem wysiedleńców lokowane w małych grupach rozrzuconych po bardzo dużym obszarze, niejako roztapiając ich pośród rdzennie polskiej ludności. Możemy mieć tu do czynienia z etnobójstwem – „termin ten odnosi się do tych przypadków, gdy jakaś grupa znika kulturowo i językowo, bez zaistnienia masowej zagłady, a jedynie wskutek «barbarzyństwa cywilizacyjnego»” (s. 461).

    Występujące dość często w polskiej opinii publicznej usprawiedliwienia dla Akcji „Wisła” ma także aspekt relatywizowania zbrodni komunistycznych, na co celnie zwraca uwagę Motyka. Zastosowano masowe represje, zbiorową odpowiedzialność (szczególnie absurdalną w stosunku do Łemków), co ma wszelkie cechy zbrodni komunistycznych, tak chętnie piętnowanych, gdy nakierowane były na obywateli polskiego pochodzenia.

    Ukraińcy tłumili Powstanie Warszawskie

    W powszechnej świadomości w tłumieniu Powstania Warszawskiego brali udział Ukraińcy. Mój ojciec, uczestnik Powstania od pierwszego do ostatniego dnia, dałby sobie za to rękę obciąć. Motyka potwierdził w dość wnikliwym studium wcześniejszą wiedzę (niestety tylko naukową), że w tej obrzydliwej akcji brały udział bodaj wszystkie większe nacje sowieckiego imperium, ale Ukraińcy występowali tu jedynie śladowo i to w rolach pomocniczych.

    O klasie edytorskiej

    Na końcu recenzji czasem pojawiają się u mnie zastrzeżenia do wydawców. W tym przypadku będzie odwrotnie. Wydawnictwo Literackie zapewniło książce wzorcową oprawę edytorską. Nie oszczędzano na indeksach – jest zarówno nazwisk, jak miejscowości, są przypisy (co prawda na końcu książki, ale trudno). Bardzo dobra redakcja, korekta, okładka, ale przede wszystkim piękny układ typograficzny, z dużymi marginesami, prawidłową interlinią i żywą paginą (bez przygłupiego powtarzania w niej tytułu całości, jak w większości książek). Na dodatek całość wydrukowana została na kremowym papierze i w ogóle przypomina zapomniane już dzisiaj klasyczne wzory elegancji typograficznej. Szacunek. 10/10.

    Grzegorz Motyka, Od rzezi wołyńskiej do Akcji „Wisła”. Konflikt polsko-ukraiński 1943-1947, Wydawnictwo Literackie 2011

    

  • Książki

    Sklep Potrzeb Kulturalnych Antoniego Kroha

    Antoni Kroh Sklep potrzeb kulturalnych recenzjaO bardzo dobrych książkach jest trudno pisać, bo katalog pochwał jest zamknięty. A książka Kroha należy właśnie do grupy bardzo dobrych. Czytałem ją z ogromnym zainteresowaniem. Na przemian wzbudzała śmiech, refleksję, czasem zgrozę.

    Ogólnie Sklep Potrzeb Kulturalnych porusza problemy związane z góralami: ich tożsamością, językiem, obyczajami, historią. Kroh pisał tę książkę w absolutnej wolności formalnej, czasem posługiwał się wspomnieniami, czasem anegdotą, a jeszcze kiedy indziej odwoływał się do studiów naukowych. Odnoszę wrażenie, że jedynym kryterium było napisać coś odkrywczego, ale w taki sposób, aby czytelnika nie zanudzić. Taka operacja rzadko kiedy się udaję, bo najczęściej za popularną formą idzie spłycenie treści, a czasem karmienie czytelników zwykłymi banałami. W tym przypadku nic takiego nie zachodzi. Nieustannie Kroh mnie czymś zaskakiwał, w dziedzinie etnograficznej to nic dziwnego, ale w zakresie historii nie jest to łatwe.

    Jedną historyjkę muszę opowiedzieć. Wszyscy znają opowieść, jak to w czasie wojny Marusarz, ówcześnie kurier tatrzański, wskoczył w czasie jazdy z kolejki na Kasprowy widząc czekające na niego Gestapo. Opowiadają o tym przewodnicy, powstał nawet film inspirowany tym wydarzeniem. A jak rzeczywistość wyglądała w istocie. Ano mianowicie na Kasprowym, przez który przebiegała granica był posterunek Grenzschutzu. Jego komendant miał urodziwą córkę, a ona spotykała się z owym Józkiem Marusarzem. Ojciec nie był za szczęśliwy, bo za takie coś dziewczynie groził Oświęcim z tytułu zhańbienia rasy, a ojcu front wschodni. Zatem ów Austriak z Tyrolu, zresztą pozytywnie nastawiony do górali, spotkał się z Marusarzem i poprosił o zaprzestanie amorów, jak wojna się skończy do sprawy można wrócić. Ale gadaj zdrów, od kiedy młodzież specjalnie się przejmuje konsekwencjami wedle tego, co i owszem. Żeby niepoprawnemu absztyfikantowi dać nauczkę, zaczaił się na niego z kilkoma strażnikami. Dojeżdżając do ostatniej stacji kolejki Józek zauważył co się święci, wyszedł z wagoniku przez okno, nigdzie nie skakał, tylko wysiadł z nietypowej strony. Zanim Niemcy przebiegli dookoła, on już spokojnie szusował w dół.

    A skąd legenda. Mianowicie po wojnie, Zakopane odwiedziła grupa Francuzów z tamtejszego ruchu oporu. Marusarza coś podkusiło, aby historię podkolorować i zamiast dziewczyny było AK, zamiast zdenerwowanego tatusia Gestapo, a zamiast odwrotnego peronu skok z nartami do północnego żlebu Kasprowego. Wydawało się, że nic z tego nie będzie, ot opowieść z typu „co to w czasie wojny nie robiliśmy”. Francuzi jednak tak się opowieścią przejęli, że po powrocie opublikowali artykuł na ten temat, sprawa zrobiła się głośna, a ichni rząd nadał Marusarzowi wojenny order. Echa dotarły do Polski, objawił się nowy bohater, nakręcono film i jak tu było prostować owo niewinne podkolorowanie. Do dziś przewodnicy (a zwłaszcza przewodniczki) wierzą w ten super skok i opowiadają o nim w czasie jazdy na Kasprowy.

    Taka to jest książka Kroha. I dlatego czytać ją trzeba. 10/10

    Antoni Kroh, Sklep Potrzeb Kulturalnych, Prószyński i S-ka, 1999 i inne wydania.

    PS W przepastnej bibliotece rodzinnej odnalazłem broszurę (32 strony) Skok, który uratował mi życie autorstwa Stanisława Marusarza. Pomyliłby się ktoś, kto pomyślałby, że chodzi o skok z kolejki na Kasprowy. Chodzi o coś zupełnie innego, o skok w czasie ucieczki z krakowskiego więzienia na Montelupich. Myślę, że tytuł jest celowo mylący. Poza tym Kroh nic nie wspomina o nazwisku Marusarz – to mój domysł, a imię podaje inne. Co jest uzasadnione, bowiem Stanisław Marusarz w owym czasie miał żonę… A może nie chodziło o Marusarza tylko o Józefa Uznańskiego, który do dziś opowiada o swoim skoku do żlebu pod Kasprowym. Może wyjaśni to sam Kroh?

  • Książki

    Pochówek dla rezuna Pawła Smoleńskiego

    Paweł Smoleński, Pochówek dla rezuna, recenzjaMamy do czynienia ze zbiorem reportaży poświęconych zawęźleniom polsko-ukraińskim. Są teksty poświęcone masakrom wsi ukraińskich: Pawłokomy i Zawadki Morochowskiej, próbom pochowania i upamiętnienia zamordowanych cywili, ale i bojowców UPA, sytuacji przesiedlonych Łemków, jest nawet relacja ze zjazdu polskich kresowiaków.

    Reportaże te składają się na pewną panoramę zapiekłości i nieprzezwyciężalnej wrogości, która mimo upływu lat nie gaśnie. Pokazanie tej sytuacji z perspektywy konkretnych ludzi, społeczności czy spraw (jak tytułowy pochówek dla rezuna, czyli upowca poległego w ataku na polską wieś Bircza) powoduje, że obraz przez naszymi oczami robi się plastyczny i dobrze zrozumiały. Mimo, iż trochę znam tę problematykę, to byłem pod wrażeniem jak głęboko sięgają resentymenty, skoro upływ ok. pięćdziesięciu lat nie spowodował zabliźnienia ran i przyznania Ukraińcom oraz Łemkom prawa do powrotu i chociaż symbolicznego upamiętnienia poległych.

    Walory książki, nawet po tych kilku początkowych zdaniach, są jasne, warto jednak przyjrzeć się kwestiom dyskusyjnym.

    Fałszywa pedagogika

    Pisząc o sprawach trudnych, wzbudzających emocje, zwłaszcza negatywne, warto bezstronnie, bez żadnych wstępnych założeń, pochylić się życzliwie nad racjami stron, zrozumieć ich uwarunkowania, wykazać się pewną empatią. Niestety tego warunku Smoleński nie spełnia, a dokładnie biorąc spełnia go tylko częściowo, bo łatwo przychodzi mu rozumieć i propagować racje Ukraińców, zupełnie nie ma jednak ucha dla racji Polaków. Biorąc pod uwagę wnikliwość tych reportaży, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że autor z premedytacją nie chce tego ucha mieć. Stoi za tym specyficzna pedagogika społeczna, polegająca na przeświadczeniu, że warto bić się w swoje narodowe piersi, a nie w cudze, że warto podkreślać własne ułomności, bo ich uwypuklanie i nagłaśnianie powinno prowadzić do ich eliminacji i oczyszczenia polskiego narodowego ducha z wszelakiej ksenofobii i nienawiści.

    O budowaniu na lodzie i nagannych praktykach reportażystów

    Takie przekonanie, jakkolwiek ma cechy pewnej szlachetności, to jednak jest głęboko ułomne. Po pierwsze, budować pozytywne relacje można tylko na prawdzie i to całej prawdzie, jako że półprawdy zmieniają się szybko w karykaturę wiarygodności. Po drugie, dobre stosunki miedzy zwaśnionymi społecznościami można odtwarzać długofalowo tylko na fundamencie uwzględniania racji wszystkich stron konfliktu. Oczywiście można presją społeczną czy medialną zmusić kogoś do przejścia do porządku nad swoimi motywacjami, krzywdami czy nawet resentymentami, ale czy budowanie porozumienia w ten sposób będzie skuteczne? Śmiem wątpić. Zamiecione pod dywan emocje wcześniej czy później się ujawnią niszcząc konstrukcje wznoszone na lodzie. Po trzecie wreszcie, poniżanie kogokolwiek poprzez przedstawianie jego racji w krzywym zwierciadle jest moralnie wątpliwe (u reportażysty naganne), a pragmatycznie nieskuteczne, bo buduje nowe resentymenty.

    Dlaczego źle pisać o kresowiakach?

    W większym lub mniejszym stopniu wszystkie powyższe uwagi odnoszą się do książki Smoleńskiego. Otwiera ja reportaż ze Światowego Kongresu Kresowian. Owi kresowiacy przedstawieni są jako towarzystwo dość prymitywne, ksenofobiczne, zanurzone wyłącznie w przeszłych i teraźniejszych krzywdach, żyjące wyłącznie chęcią odwetu, a co najmniej walki o pognębienie odwiecznych wrogów: Ukraińców. Przedstawianie ich w taki sposób  urąga (lub urągało, bo Kongres odbył się w 1998 r.) przyzwoitości  dziennikarskiej. Nawet jeżeli takie nuty, jak w reportażu Smoleńskiego, miały miejsce, a może nawet dominowały, to nie były to tony jedyne. Mnóstwo czasu i wysiłku jest poświęcane na takich imprezach wysiłkom w celu ratowania zabytków, pielęgnowania grobów (w tym wypadku ich utworzenia), stanowienia miejsc i symboli pamięci, ale tego Smoleński nie zauważa, bo burzyłoby to założoną z góry wizję. Ponadto warto przypomnieć sobie, co kilka akapitów wcześniej pisałem o empatii. Nie do końca rozumiem, dlaczego zabrakło jej Smoleńskiemu. Czy tak trudno zrozumieć starszych ludzi, którzy zostali wyzuci ze swojej ojcowizny, pozbawieni wszystkiego, nawet możliwości odwiedzin rodzinnych stron? Na dodatek większość ich rodzin zamordowano, oni sami byli obiektem prześladowań, na końcu zaś w komunistycznej propagandzie zostali skazani na niepamięć. Czy Smoleński musi dokładać swoje 5 groszy w kampanii defamacji, której obiektem są od dziesięcioleci? Moim zdaniem nie jest to ładne, nawet jeśli można by im zarzucić wiele dziwactw i nadmierną monotematyczność. Raczej oczekiwałbym od mediów wsparcia w ratowaniu śladów polskiej kultury na kresach, śladów częściowo murszejących pod wpływem czasu, a częściowo celowo zacieranych (wykonałem objazd od Lwowa po Kamieniec Podolski, wiem, że jest co robić).

    Nieprzypadkowo ten właśnie tekst otwiera książkę, bowiem od początku ustawia sposób patrzenia czytelnika na omawiane problemy. Od pierwszych stron wiemy już, że Polacy z kresów są ksenofobiczni, jednostronni i mają antyukraińską manię prześladowczą. Znam tamte strony i wiem, że nie jest to nieprawda, ale prawdą to również nie jest, co najmniej z tego powodu, że Smoleński gubi lub przekręca kontekst i uwarunkowania takiego stanowiska.

    Ludobójstwo na Wołyniu

    O rzezi na Wołyniu wspomina tylko raz i to w sposób wart zacytowania „Odbywało się to według schematu przypominającego pacyfikacje hitlerowskie – nakaz opuszczenia wsi, po którym jeśli nie skutkował, następowała akcja wojskowa: podpalenie zabudowań, grabieże, mordy.”[i] Jedno zdanie, a kłamstw i przekłamań całe mrowie, pokazujących zresztą intencje autora. Nie było mowy o żadnym nakazie opuszczenia wsi, wręcz przeciwnie, uciekających wyłapywano i zabijano, jak wszystkich innych; nie była to żadna akcja wojskowa – od kiedy grabieże i mordy przynależą do rzemiosła wojskowego, poza tym samo to zestawienie może sugerować, że odbywały się albo grabieże, albo podpalanie zabudowań, albo mordy, w istocie celem nadrzędnym była zagłada ludności polskiej, wszystkie pozostałe wydarzenia miały charakter towarzyszący i raz się odbywały, a raz nie, np. w miejscowościach o ludności mieszanej nie palono chałup, tylko zajmowali je ukraińscy sąsiedzi, grabieże zawsze miały miejsce, ale nie zawsze były robione rękami UPA (czas i logistyka stały na przeszkodzie np. na Wołyniu zachodnim, w lipcu 1943). Czy akcje UPA przypominały hitlerowskie pacyfikacje? W opinii Grzegorza Motyki niektóre z nich wzorowane były na Holocauście – chodziło o to, aby w jak najkrótszym czasie, maksymalnie efektywnie zgładzić jak najwięcej ludzi i w tym celu stosowano wiele zabiegów socjotechnicznych, np. dzieciom rozdawano cukierki, aby uspokoić mieszkańców, obiecywano, że ci, którzy dobrowolnie zgromadzą się w kościele, uratują życie.[ii] Oczywiście i tak byli mordowani jak wszyscy pozostali.

    Dla mniej wprowadzonych w temat dodajmy, że Grzegorz Motyka jest bodaj najwybitniejszym historykiem od stosunków polsko-ukraińskich okresu burzy i naporu, a przynależy do grupy „centrowej” uwzględniającej wyniki badań historyków zarówno polskich jak ukraińskich (w obu przypadkach nie bezkrytycznie). Ma odwagę pisać prawdę, niezależnie od panujących po obu stronach tendencji. Tak, dożyliśmy takich czasów, że pisanie prawdy, niezależnie od wszelkich poprawności, wymaga odwagi.

    Pawłokoma – zbrodnia na ludności ukraińskiej

    Wracając do książki Smoleńskiego – zastrzeżenia faktograficzne można mnożyć, np. wątpliwości budzi przedstawienie genezy mordu na ludności ukraińskiej w Pawłokomie. Smoleński daje wiarę stanowisku ukraińskiemu, według którego nie jest możliwe, aby 7 Polaków uprowadzili i zamordowali upowcy (a to było przyczyną krwawej zemsty), bo nie było wtedy na tamtym terenie większych oddziałów UPA. Problem w tym, że do takiego mordu wystarcza mała bojówka UPA, a taka funkcjonowała w samej Pawłokomie. Dzisiaj odtworzenie tego rodzaju szczegółów może nie być możliwe, ale zdrowy rozsądek podpowiada, że lokalne struktury AK, wiedziały do kogo skierować żądanie uwolnienia uprowadzonych lub choćby tylko wydania ich ciał, a żądanie takie skierowano właśnie do lokalnego UPA.

    Nie mam pretensji do Smoleńskiego o ewentualne pomyłki, bo w takich sprawach o nie łatwo, a nic nie jest 100-procentowo pewne. Chodzi tylko o to, że ewentualne pomyłki są u niego zawsze jednokierunkowe i autor lekko przechodzi nad takimi kwestiami, nie zadając sobie specjalnie trudu pogrzebania w bibliotece i sprawdzenia różnych źródeł. Poza tym myślę, że Wydawnictwo Czarne i autor popełnili błąd wznawiając reportaże sprzed wielu lat, nie aktualizując zawartych w nich treści o najnowszą literaturę przedmiotu.

    Nie ma przyszłości bez przeszłości

    Paweł Smoleński porusza się współczesnymi tropami, a dzisiaj chodzi o głównie o godne pochówki, zadbane cmentarze, tablice pamiątkowe. To wszystko, co składa się na wzajemny szacunek, zrozumienie, poprawę relacji między dwoma narodami. Porozumienie, a nawet sojusz z Ukrainą ma dla Polski znaczenie strategiczne. Stąd waga, jaką obie strony przykładają do tych symboli pamięci. Bo z fatalną historią musimy się zmierzyć (nawet gdybyśmy nie chcieli). Jakby jednak nie patrzeć, przeszłość nas dopada i także Smoleński sporo uwagi poświęca historii, wspomnieniom, obrazom z dzieciństwa. Zatem niezależnie od przyjętej perspektywy (nawet jeśli jest to opcja ku przyszłości) ciągle ważkie pozostaje pytanie jak o historii pisać. Ja zdecydowanie opowiadam się za wariantem: zgodnie z prawdą i bez przemilczeń, nie kombinować z jakąś pedagogiką społeczną, z przymykaniem oczu na grzechy cudze, czy uwypuklaniem win własnych. Budować dobre relacje można tylko na prawdzie i to całej prawdzie.

    Paweł Smoleński, Pochówek dla rezuna, Wydawnictwo Czarne 2011



    [i] P. Smoleński, Pochówek dla rezuna, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2011, s. 94.

    [ii] G. Motyka, Od rzezi wołyńskiej do akcji „Wisła”. Konflikt polsko-ukraiński 1943-1947, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2011, s. 147, 149

    

  • Książki

    Na stracenie

    Ubek skierował światło lampy w oczy przesłuchiwanego. Oślepiony nim młody chłopak i bez tego wyglądał na zgnębionego.

    Podpisz w końcu te zeznania.

    Przecież nie byłem amerykańskim szpiegiem!

    Byłeś, byłeś. Jak się będziesz rzucał, nie będziemy mogli pomóc twojej dziewczynie.

    Zostaw ją w spokoju, słyszysz.

    Ubek widział, ze trafił w czuły punkt.

    Jak się przyznasz, będzie to okoliczność łagodząca. Biorąc pod uwagę wasz młody wiek, sąd wymierzy wam niskie wyroki. Parę lat i po krzyku. Jak nie będziesz grzeczny, przyciśniemy ją i jej matkę, wiesz przecież, że już u nas siedzą. Przyznają się za siebie i za ciebie.

    Piotr czuł, że doszedł do kresu. Każde wyjście było złe. Pogrążał albo siebie, albo innych. Nie wiedział, co powinien zrobić.

    Wszystko zaczęło się w 1947 roku, kiedy Piotr Bolesta, wówczas 19-latek, zapragnął mimo ostrzeżeń, wrócić do Polski, do rodzinnej Warszawy. Decyzja była trudna. Nikogo tu nie miał. Ojciec zmarł przed wojną, matka została zagazowana w Auschwitz, dokąd trafiła po Powstaniu Warszawskim, on sam wylądował w Dachau, a potem w amerykańskiej strefie okupacyjnej. Nie liczył, że spotka w Warszawie kogokolwiek znajomego. A jednak szczęście mu sprzyjało. Odnalazł swoją przedwojenną miłość, Krystynę. Na nowo między nimi zaiskrzyło. Jej matka też mu sprzyjała. Pomogli mu się urządzić, a spodziewając się trudnych czasów, dali mu kontakt do starego znajomego, fotografa na Wybrzeżu. Tutaj też wydawało się, że wszystko idzie dobrze, miał gdzie mieszkać, spodziewał się pracy w marynarce i studiów w szkole morskiej.

    Idylla nagle skończyła się aresztowaniem przez UB. Fotograf okazał się prowokatorem, a jednym z głównych dowodów na rzecz szpiegostwa Piotra Bolesty były zdjęcia z Krystyną, na tle Wisły. W odległym planie był na nich most i to wystarczyło, aby aresztować ją,  a na dodatek jej matkę. Wszyscy zostali poddani brutalnemu śledztwu, a młodego Piotra na dodatek szantażowano losem swojej dziewczyny, za której aresztowanie naiwnie czuł się odpowiedzialny, jakby miał wpływ na cokolwiek.

    Jest to fabuła powieści Na stracenie Janusz Krasińskiego. Dodajmy, że losy Piotra Bolesty pokrywają się we wszystkich szczegółach z biografią autora, co powoduje, że książkę możemy uznać za lekko fabularyzowaną autobiografię. Dalsze dzieje Piotra Bolesty przedstawione są w książkach Twarzą do ściany, Niemoc i Przed agonią, razem tworząc tetralogię, która pokazuje epopeję polskich losów w najnowszej historii Polski (po 1945 r.) i która uwieńczona została nagrodą polskiego Pen Clubu i nagroda im. Józefa Mackiewicza.

    Janusz Krasiński, Na stracenie, recenzja, okładkaZa autobiograficznym kluczem przemawiają również jak najbardziej autentyczne postaci, które spotkał w więzieniu mokotowskim. A pojawił się tutaj kpt. Ryszard Krzywicki-Jamont adiutant kolejnych dowódców AK, Kazimierz Gorzkowski, dowódca wywiadu więziennego AK, Kazimierz Pużak, przywódca okupacyjnego PPS i redaktor przedwojennego „Robotnika”, płk Wacław Lipiński wybitny historyk wojskowości czy ks. prof. Jan Stepień, biblista, rektor ATK. Równocześnie w celi przebywali niemieccy zbrodniarze. Skądinąd wiadomo, że był to ulubiony chwyt UB: akowców trzymać w jednej celi z hitlerowcami i wspólnie przedstawiać ich jako zbrodniarzy faszystowskich lub kolaborantów.

    Książka stanowi zapis misternie tkanej prowokacji, później bezwzględnego śledztwa, perfidii ubeków, ohydnego aresztu śledczego, a na końcu komedii procesu. To jeden z nielicznych literackich zapisów na ten temat. Niezależnie od tego, że porusza specyficzną problematykę, to jest to doskonała literatura pokazująca człowieka w sytuacji krytycznej, zmuszonego do wyborów przekraczających miarę zwykłej ludzkiej moralności. Widzimy interesująco pokazane portrety psychologiczne, także różnych postaci drugoplanowych, niejednokrotnie naprawdę fascynujące. Niezależnie od głównego wątku opowieści czytamy również, w postaci różnych reminiscencji mistrzowsko wplecionych w tekst, historie dwóch rodzin z całym bogactwem wydarzeń, przypadki młodzieńczej miłości fatalnie przypadającej na czas wojny. W efekcie otrzymujemy obraz pokolenia, któremu przyszło zmagać się z historią niestety z dramatycznymi skutkami. Rodziny są poharatane, a życiorysy przetrącone. A jednak książkę czyta się łatwo i chyba bez przygnębienia, częściowo dlatego, że jest doskonale napisana, a częściowo dlatego, że pomimo wszystkich nieprzyjemnych wydarzeń, czujemy gdzieś na dnie świadomości, że światło ktoś jednak przechowuje i historia nie zamyka się tylko w kłamstwie i podłości.

    Najbardziej mną wstrząsnęło, że jest to książka zapomniana, pomijana przez większość krytyków, bytująca gdzieś uboczu, poza literackim mainstreamem (mimo nielicznych nagród). Nawet nie chcę dochodzić dlaczego tak się dzieje, bo mam obawę, że wnioski nie byłyby przyjemne. Ograniczę się zatem tylko do polecenia tej książki – po pierwsze z powodu rzadkiej maestrii literackiej, a po drugie z racji na tematykę ogólnie mało znaną i kompletnie pominiętą przez literaturę piękną. Moja ocena, bez wahań, 10/10.

    Janusz Krasiński, Na stracenie, Versus Białystok 1992, Arcana Kraków 2006

    PS Nowa forma recenzji wynika z inspiracji wspaniałym blogiem Zapiski z Granitowego Miasta. Mam nadzieję, że nie naruszam niczyjego copyrightu.

  • Książki,  Militaria

    A jednak istniała

    Strzembosz, Czerwone bagno, recenzjaKsiążka to niebywała. Autorzy podjęli się opisu swoistej Atlantydy. Na początku pracy nie można było nawet stwierdzić, czy przedmiot badań w ogóle istniał, a jeżeli tak, to gdzie, kiedy, w jakim rozmiarze – jak lokalna pamięć (legenda) ma się do rzeczywistości. To dla historyka rzadko występujące wyzwanie.

    Tomasz Strzembosz uprawiał wędrówki piesze po Puszczy Augustowskiej i po okolicznych bagnach, spotykał ludzi, zbierał relację, szukał po archiwach, analizował okruchy z wcześniej publikowanych książek. I udało mu się odtworzyć kompletnie zapoznany, a dla wielu mało prawdopodobny fragment historii. Niestety zmarł, zanim dokończył to dziełko, ale jego prace twórczo kontynuował Rafał Wnuk.

    Obu historykom udało się odtworzyć dzieje polskiej partyzantki (a przy okazji całego ruchu oporu) w Augustowskiem, ze szczególnym uwzględnieniem ogromnego obszaru Czerwonego Bagna leżącego na południe od Puszczy Augustowskiej. Partyzantka zaczęła się tam jeszcze we wrześniu 1939 roku – i tu ciekawostka – wywodziła się ona ze 110 pułku ułanów, tego samego, z którego pochodził się „Hubal”. Z filmu pamiętamy, że dowódca ów pułk rozwiązał i wtedy mjr Dobrzański „Hubal” przeszedł do partyzantki, nie godząc się na zakończenie walki. W rzeczywistości było nieco inaczej. Płk Dąbrowski zdecydował się na pozostanie w Augustowskiem, co oznaczało prowadzenie partyzantki antysowieckiej (co nie przeszło ówcześnie przez cenzurę) a „Hubal” zdecydował się przejść przez pół Polski i zaszyć się w lasach kieleckich, aby prowadzić walkę z Niemcami.

    Co zaczął płk Dąbrowski, inni aż do wybuchu wojny sowiecko-niemieckiej kontynuowali. Główną przyczyną ucieczki na bagna była chęć uniknięcia wywózki na Syberię – wszyscy zagrożeni uciekali w niedostępne miejsca i prowadzili partyzantkę o zdecydowanie obronnym charakterze. Główne ich akcje polegały na likwidacji konfidentów i sowieckich urzędników, którzy stanowili dla nich (i dla całej polskiej ludności) bezpośrednie zagrożenie. A ponieważ mogli liczyć na wsparcie okolicznych mieszkańców mieli bardzo duży wpływ, na to, co działo się w tym regionie. Jak donosił lokalny komitet kompartii pod koniec roku 1940:

    Rozmowy o zabójstwach aktywistów, głównie osób miejscowych są tu wręcz normalne. Prawdopodobnie znany jest Wam przypadek napadu na sklep w sztabińskiej radzie wiejskiej, obrzucenie granatami młodzieży żydowskiej i żołnierzy RKKA w Domu Kultury w Rajgrodzie i duże straty w ludziach. Zabójstwa kilku oficerów RKKA [Armia Czerwona], przewodniczących rad wiejskich i kołchozów, pożary w kołchozach. Nad strażą leśną wprost się pastwią: najpierw uprzedzają, żeby porzucił służbę, a gdy to nie pomaga, przychodzą w nocy, walą w drzwi i okna, grożą rozprawa z nieuzbrojonymi leśnikami. (…) Straż leśna jest sterroryzowana do tego stopnia, że w ciągu dwóch miesięcy nikt nie mógł pójść do lasu.[1]

    Dodajmy, że raport ów skierowany na ręce I sekretarza białoruskiej kompartii przedstawia warunki, jakie się wytworzyły po trzech falach wywózek, podczas których z Augustowskiego wywieziono ponad dwa tysiące najaktywniejszych ludzi. Zaś w stolicy regionu sytuacja członków zbrojnego podziemia wyglądała tak:

    Chodzili z bronią po ulicach Augustowa, nie chcą oddać życia za darmo. Wykonywali różne akcje (…). Partyzantka działała aż do wkroczenia Niemców. „Las” chodził po mieście z bronią. Sowieci nie zaczepiali ich, bowiem wiedzieli, że są uzbrojeni.[2]

    Kompletna nowość ustaleń Strzembosza i Wnuka polega na tym, że zarówno w powszechnej świadomości, jak i w pracach historyków, panowało przekonanie o efemeryczności konspiracji wojskowej na ziemiach okupowanych przez Sowietów. Sprawność NKWD powodowała masowe aresztowania i rozbijanie dopiero co zawiązanych siatek. Efektywność Rosjan była nieporównanie większa niż Niemców. A tymczasem okazało się, że od tej zasady były regionalne wyjątki i należy do nich partyzantka na Czerwonym Bagnie.

    Najbardziej żałuję, że zajrzałem do tej książki tak późno. Ponad rok leżała ona na moim biurku czekając na swoja kolejkę, a ja czytałem rzeczy dużo mniejszej wagi. Wysoką ocenę podnosi wnikliwość źródłowa i bardzo ciekawa Przedmowa. Polecam 10/10.

    Tomasz Strzembosz, Rafał Wnuk, Czerwone Bagno. Konspiracja i partyzantka antysowiecka w Augustowskiem, wrzesień 1939 – czerwiec 1941, Wydawnictwo Naukowe Scholar 2009.

    [1] T. Strzembosz, R. Wnuk, Czerwone Bagno, s.133

    [2] Ibidem, s. 106.

    

  • Książki

    Jul Goźlińskiego

    Jul, Gożliński, recenzjaMam ciepły stosunek do polskiej literatury. Wolę czytać utwory, powstałe w znanym mi kręgu kulturowym, operujące odniesieniami, które są dla mnie klarowne i które mogę dalej sam rozsnuwać. Zatem na Jula staram się patrzeć przez różowe okulary.

    Przede wszystkim sam pomysł umieszczenia akcji kryminału w środowisku polskich emigrantów w Paryżu w połowie XIX wieku, wśród wszystkim znanych poetów romantycznych zasługuje na uznanie. Jest to tak dobry pomysł, że zastanawiam się, dlaczego nikt wcześniej na niego wpadł (oczywiście poza György Spiró i jego Mesjaszami). Miałem sporo frajdy czytając o zauroczeniu Mickiewicza i Słowackiego sektą Towiańskiego, ale przede wszystkim o reperkusjach ich zachowań wśród paryskiej Polonii.

    Watek kryminalny, który dominuje w powieści, jest nieźle pomyślany, a chwilami wręcz fascynujący. Opiera się na starym pomyśle dość wymyślnych zbrodni, do których kluczem są sceny z dzieł literackich. Lepiej opierać na starym, sprawdzonym pomyśle niż tworzyć własne zakalce, tym bardziej, że idea została twórczo zaadaptowana i odniesienia dotyczą ówcześnie tworzonych dzieł polskich romantyków.

    Niestety książka ma również negatywy. Wszyscy bohaterowie książki, a nawet postaci drugoplanowe, są wycięte z jednego szablonu. To ludzi podławi, mali, zawistni, kierujący się niskimi pobudkami, chętnie współpracujący z Ochraną lub służbami francuskimi (zresztą ciekawe skąd u redaktora GW taka inklinacja do tropienia agentów). Dodajmy, że dotyczy to również Francuzów. Jakby ktoś nie wiedział, to z tej książki by się dowiedział, że Polacy z Wielkiej Emigracji czas spędzali głównie w szulerniach, a jakieś sprzysiężenia patriotyczne to robota groźnych szaleńców lub wprost agentów. Powiem uczciwie – taką wizję człowieka i stosunków międzyludzkich mam za objaw psychopatologii.

    W didaskaliach scenograficznych – dla równowagi – dominuje błoto i brud. Sądząc z recenzji, wielu krytyków nastrajało to bardzo pozytywnie do życia.

    Wszystko to powodowało, że książkę, mimo jej pozytywnych elementów, czytałem bez przyjemności. Nie porzuciłem jej po kilkudziesięciu stronach tylko dlatego, że z zasady tego robię. Nie polecam. Sumaryczna ocena 3/10.

    Goźliński Paweł, Jul, Czarne 2010

  • Książki

    Niewybaczalne sentymenty Tomasza Burka

    Niewybaczalne sentymenty, Tomasz Burek, recenzja, okładkaTomasza Burka pamiętam jeszcze z bardzo starych czasów, kiedy był znamienitym krytykiem literackim publikującym w drugim, podziemnym obiegu. Jak przez mgłę przypominam sobie jego fenomenalne szkice publikowane w „Pulsie”, które naonczas wyznaczały kierunki refleksji, a ich autor był dość powszechnie uznawanym autorytetem. Później, po odzyskaniu niepodległości, był coraz bardziej niezależny i coraz mniej widoczny. Nie tylko wykluczył się z salonu, ale nawet parę lat temu został „wzięty pod obcasy” przez GW, która wykorzystała do tego Janusza A. (nazwisko nie zasługuje na przytoczenie). Tak na marginesie: jest rzeczą wstrząsającą, że wystarczy, aby wybitny intelektualista miał poglądy niezależne i nie chciał zaciągnąć się do batalionu funkcjonariuszy frontu ideologicznego głoszącego jedynie słuszne idee, aby został zmarginalizowany i sflekowany.

    Jeśli miałbym określić, jakie są główne cechy charakteryzujące twórczość Burka, to wskazałbym przede wszystkim osobność w poglądach, pamięć i poszukiwanie w literaturze kwestii zasadniczych.

    Osobność. Oceny Burka chodzą swoimi własnymi drogami. O wielu autorach, którym Burek poświecił osobne, bardzo pozytywne recenzje mało kto słyszał; ograniczając się tyko do prozy chodzi tu o takie nazwiska jak: Kazimierz Kummer, Stanisław Czycz, Dawid Bieńkowski, Władysław Zambrzycki. Z drugiej strony o wielu literackich celebrytach Burek nie pisze nic.

    Tomasz Burek, recenzjaPamięć. Książkę otwiera doskonały esej 1863 w 1905 poświęcony przełamywaniu się w polskiej literaturze traumy, która stała się udziałem polskiego społeczeństwa po Powstaniu Styczniowym. Głównie jednak w tej kategorii chodzi o to, że Burek nie zapomina o fatalnym doświadczeniu PRL, które milionom ludzi zrujnowało życie, połamało kręgosłupy, stłamsiło ambicje. Symbolem tej pamięci niech będzie dowartościowanie Janusza Krasińskiego, autora cyklu powieściowego przedstawiającego losy pisarza w okresie real socjalizmu, rozpoczynające się od dłuższego uwięzienia pod absurdalnymi zarzutami. Krasiński to pisarz mało znany, przez literackich luminarzy celowo pomijany zgodnie z filozofią grubej kreski i objęciu milczeniem nie tylko ran, ale i ofiar PRL. Tym bardziej warte podkreślenia, że zwróciła na niego uwagę książkowiec> w blogu Dom z papieru.

    Kwestie zasadnicze. Burek pisze językiem pięknym i precyzyjnym. Z tego powodu streszczanie jego poglądów może oznaczać ich dewaluację i wykrzywienie, lepsza będzie osobista wypowiedź.

    Sam dawniej skłonny do pochopnych generalizacji i nadinterpretacji, zmieniłem dzisiaj front całkowicie. Stać się tak musiało wobec rozpowszechnionego (o)błędu moich współczesnych, przedkładających grę koncepcjami teoretycznymi i samym językiem ponad obcowania z substancjalną zawartością dzieł literackich. Tedy pociąga mnie czytanie empiryczne, mikroskopowe, dokładne, nacelowane na mnogość tropów oraz sygnałów sensu (…).[1]

    I dodaje w recenzji Urbanowskiego Dezerterów i żołnierzy

    Wraz z nadejściem lat 90. Rządy nad kulturą objął duch empiryzmu. Objawił się, jak wiadomo, nobilitacją rzeczowości, skupieniem uwagi na konkrecie, obniżeniem zainteresowań, przyziemnością, żeby nie rzec, świniowatością ideału, obojętnością aksjologiczną, zastąpieniem tragicznego poczucia życia poczuciem cynicznym, ludycznym banalistycznym. Wszystko to stanowiło zrozumiałą, acz przesadna reakcję na styl, ton i gest dekady poprzedniej, z jej etycyzmem, heroizmem, perswazyjnością i mentorstwem, odrywającym się stopniowo od realiów, przeradzającym się w ogólnikowość. (…) W reakcji na chichotliwy postmodernizm Pilcha, Gretkowskiej i tylu innych, w odpowiedzi na krytykę bez zasad, anarchiczną i dekonstrukcjonistyczną, i tę, która stawała się segmentem wszechobecnego rynku reklamy – igraszka komercyjnego dowcipu, Urbanowski występował z żądaniem powrotu do zasadniczości.[2]

    A w laudacji książki Karłowicza Koniec snu Konstantyna pisze tak:

    Nie zdołał odstraszyć Karłowicza nieprzychylny martyrologii, kultowi bohaterów i samemu pojęciu ofiary życia klimat liberalnego społeczeństwa, indywidualistyczny, hedonistyczny, kosmopolityczny. Ten filozof poszedł na wspak antymartyrologicznej modzie i ogólnemu stylowi kultury niepamięci wspomagającej, nolens volens, wczorajszych oprawców w ich dziele fałszowania i ukrywania wiedzy o „stuleciu wielkich prześladowań”, jak Karłowicz nazywa XX wiek. Poszedł pod prąd tak zwanej politycznej poprawności tym śmielej, że przyświecała mu nauka Jana Pawła II.[3]

    Jak można zorientować się z powyższych cytatów Burkowi zawsze o coś chodzi: odkrywa ukryte sensy, przywraca pamięci zaniechane znaczenia, przypomina skazanych na zapomnienie autorów. Na dodatek pisze ładnym, ale oryginalnym, esencjonalnym językiem. Oceniam 9/10.

    Tomasz Burek, Niewybaczalne sentymenty, Iskry 2011.



    [1] W eseju o Dżumie Camusa (s. 245-246)

    [2] W recenzji Urbanowskiego Dezerterów i żołnierzy. Szkice o literaturze polskiej 1991-2006, Krytyka literatury a sprawa polska (s. 286, 287)

    [3] O książce Karłowicza Koniec snu Konstantyna. Szkice z życia codziennego idei (s. 301)