• Film

    Bitwa warszawska, czyli o krytyce filmowej

    Szedłem na ten filmy z obawami i to dwojakiego rodzaju. Po pierwsze, zarówno recenzje jak i opinie moich znajomych były niepochlebne, po wtóre, troszeczkę znam losy wojny polsko-bolszewickiej 1920 i spodziewałem się, jak to w filmach, co najmniej uproszczeń i przekłamań.

    Bitwa warszawska, recenzjaZaskoczenie było pełne. Realia historyczne oddane zostały bardzo dobrze, z dokładnością do szczegółów umundurowania (drobiazgi typu pojawiające się samochody pancerne wz. 1930, pomijam, bo skąd niby filmowcy mieliby wziąć oryginały, chyba musieliby zrekonstruować je od zera). Piłsudski przedstawiony bardzo realistycznie, uwarunkowania jego decyzji o wyprawie na Kijów i kontrataku znad Wieprza nie budzą najmniejszych zastrzeżeń. Kontekst OK. Nawet Hoffman uwzględnił stosunkowo świeżej daty ustalenia dotyczące polskiego radiowywiadu, który przechwytywał sowieckie depesze i łamał kolejne szyfry w nich używane. Po kilkudziesięciu latach milczenia szacunek został oddany por. Kowalewskiemu, twórcy sukcesów w tej dziedzinie. Szacunek. Pewnie warto byłoby powiedzieć jeszcze o kilku szczegółach, ale rozumiem, że wtedy powstałby kilkugodzinny dokument, a nie zwarty film fabularny.

    Zupełnie nie rozumiem zarzutu mało finezyjnej opowieści o rodzącym się na ekranie związku. Po pierwsze nie był wcale tak źle opowiedziany, ale nawet jakby… Hoffman zrobił doskonały fresk historyczny, jak ktoś chce obejrzeć film o miłości to ma kolosalny wybór od Bergmana po Przeminęło z wiatrem. Zarzut, że tygrys nie umie śpiewać jak kanarek, jest zupełnie bez sensu.

    Bitwa warszawska, recenzja

    Myślę, że w tym przypadku ukazuje się typowa cecha polskiej krytyki filmowej. Pozując na światowość wybrzydza się bezbrzeżnie nad polską produkcją filmową, a zwłaszcza tą poruszającą tematy historyczne. A to że zaścianek, a to że bogoojczyźniane, a to że poziom artystyczny żenujący. Przypominam, jak schlastano Katyń Wajdy. Doprawdy zawstydzające, że film lepiej był przyjęty poza granicami, niż w kraju. Tymczasem we wszystkich znaczących kinematografiach (ze skrajnie skomercjalizowanym Hollywood na czele) robi się filmy historyczne o dużej dawce patriotycznej i od nich nikt nie oczekuje nowatorstwa artystycznego, tylko sprawnej akcji, dobrych kostiumów, rzetelnie odtworzonych realiów historycznych, wciągającej fabuły. Czy ktoś z polskich krytyków wcześniej wspomniane zarzuty stawiał Szeregowcowi Ryanowi, O jeden most za daleko albo Cienkiej czerwonej linii? Czy ktoś stawiał Elżbiecie zarzut angielskiej wersji bogoojczyźnianości (a było by o czym porozmawiać)? I kto tu naprawdę tkwi w polskim zakompleksionym zaścianku?

    Amerykanie, Anglicy, nawet Niemcy, robią filmy o swoich chłopcach ginących za ojczyznę i to polskim krytykom nie przeszkadza, ale z jakiegoś tajemniczego powodu ukształtowała się opinia, że Polacy takich filmów nie powinni robić, bo to obciach. Nie pamiętam, kiedy powstał ostatni film o AK czy Państwie Podziemnym.[1] Uchodzi kręcić filmy o Holocauście (zgodnie z poprawnościowym mainstreamem), ale o Powstaniu Warszawskim już nie. I wcale się nie dziwię reżyserom, że nie chcą się narażać na pewny zarzut „zaściankowego patriotyzmu podlanego dydaktycznym sosem”.

    Na szczęście powstało trochę spektakli teatralnych (bodaj Sceny faktu). Wildsten błyskawicznie uruchomił ich produkcję, słusznie przewidując, że czasu ma mało. Inaczej od Anglików dowiadywalibyśmy się o rotmistrzu Pileckim. Pośpiech i ograniczone budżety nie pozostały bez wpływu na jakość, ale i tak dobrze, że zrobiono cokolwiek, bo za prezesury Brauna już nic takiego na pewno się nie wytworzy.

    Wracając do Bitwy warszawskiej, trzeba wspomnieć o doskonałym pomyśle zdjęć robionych w 3D. Sceny batalistyczne wyglądają w tej technice bardzo realistycznie i naprawdę są przejmujące i wkręcające. Moja żona długo po wyjściu z kina była ciągle ich uczestnikiem.

    Bitwa warszawska, recenzja

    Hoffmanowi udało się także udanie przejść przez pułapki kontrowersji historycznych, a dokładniej historiograficznych związanych z autorstwem planu kontrataku znad Wieprza i „cudu” w obronie Warszawy. Swoje miejsce ma ks. Skorupka, swoje miejsce ma Piłsudski, a swoje inni generałowie. Dobrze przestawiono panikę, jaka ogarnęła polską klasę polityczną spodziewającą się ostatecznej klęski. Miałbym tylko jedną uwagę, że co prawda na krótko, ale Piłsudski też tej panice uległ. I nie dowodził wtedy armią znad stawianych pasjansów. Poza tym wszystko zostało pokazane zgodnie z realiami.

    Zupełnie poza głównym nurtem: z zazdrością patrzyłem, jakie luksusowe restauracje, z jakim poziom artystycznym miała Warszawa w 1920 roku. Łza się w oku kręci, a mówią, że niby cywilizacja się rozwija…

    Bitwa warszawska, recenzja

    Bardzo zachęcam do obejrzenia. Film robi wrażenie, nie pozostawia obojętnym. Moja ocena 9/10.



    [1] Po napisaniu notki przypomniałem sobie Generała Nila, a co poza tym. Film o Powstaniu Warszawskim planowany jest od lat, ale jak nie było, tak nie ma.

    

  • Książki

    Egzekutor. Wspomnienia Stefana Dąmbskiego

    Najbardziej dziwi wrzawa wokół tej książki. Wszyscy są zaskoczeni, oburzeni, poruszeni, niektórzy do żywego dotknięci. Dlaczego?

    Stefan Dąmbski Egzekutor recenzjaAutor jako nastolatek był członkiem zespołu likwidacyjnego rzeszowskiego okręgu AK. Po wykonaniu kolejnych wyroków śmierci okazało się, że stał się zawodowcem od zabijania i przychodziło mu ono coraz łatwiej. Bez przemilczeń opisuje zarówno wykonywanie kolejnych wyroków śmierci jak i swój stan ducha towarzyszący tym akcjom, dodajmy dość lekko traktując życie ludzkie.

    Rwetes wokół tej książki świadczy o kompletnej utracie jakiegokolwiek związku psychologicznego i kulturowego z realiami okupacji. A im ten związek mniejszy, tym mitologia wkradająca się na jego miejsce większa. Dla mnie demoralizacja związana z wykonywaniem wyroków Państwa Podziemnego jest oczywista, tak samo jak była oczywista dla ówczesnych dowódców AK. W Warszawie kierowane tą świadomością dowództwo AK do akcji likwidacyjnych i bieżącej dywersji starało się wykorzystywać harcerzy z Szarych Szeregów słusznie domniemując, że ich podatność na wykrzywienia psychologiczne związane z tą robotą będzie najmniejsza. Świadomi tych zagrożeń byli również dowódcy zgrupowań partyzanckich, którzy bezwzględnie zwalczali akty samowoli w likwidacji prawdziwych czy domniemanych zdrajców i wszelkie inne przejawy zachowań o charakterze kryminalnym.

    Stefan Dąmbski, Egzekutor, fot. powojennaDla dokonania pełnej oceny książki dodajmy też, że różne wynurzenia Dąmbskiego nie zawsze są wiarygodne – wynika to z zamieszczonych w książce polemicznych uwag świadków wydarzeń, wskazujących na wyraźne nadeksponowanie roli autora w różnych akcjach. Dokładna lektura tych wspomnień również pozwala dostrzec zrozumiałe zjawisko psychologiczne – tak byłem zimny drań, bo takie miałem życie; dzisiaj jest mi z tego powodu przykro, ale byłem w swojej robocie najlepszy. Różne opisy zostały z tego powodu wyostrzone. Cóż można bowiem sądzić o takim cytacie: Strzelałem do ludzi jak do tarczy na ćwiczeniach. Lubiłem patrzeć na przerażone twarze przed likwidacją. Lubiłem patrzeć na krew tryskająca z rozwalonej głowy.

    Dobrze, że te wspomnienia się ukazały, bo pokazują, że wojna, obok czynów bohaterskich, niesie za sobą również wykoślawienie charakterów i to na skalę dużo powszechniejszą, niż się to nie –  historykom zwykle wydaje. I nie była to żadna polska specyfika – ci wszyscy którzy doświadczyli ciemnych stron okupacji, partyzantki, ale też i bezwzględnej walki na froncie (zwłaszcza wschodnim) nie wychodzili z tego doświadczenia nieskalani. Życie ludzkie ważyło po wojnie znacznie mniej niż w normalnych czasach, łatwość użycia broni też robiła swoje, zwłaszcza, że łatwo było do tego dorobić jakąś ideologię. Celowali w tym zwłaszcza komuniści i ich poputczycy, co widać wyraźnie na przykładzie prawdziwej historii rabunkowej stanowiącej podstawę Popiołu i diamentu.[1]

    Powyższe uwagi poddaję pod rozwagę protagonistom Grossa, bo nie tylko Żydzi ponosili skutki tej demoralizacji i nie tylko żydowskie prochy były przedmiotem grabieży. Ludność wiejska była systematycznie łupiona przez bandy podszywające się pod zbrojne podziemie, a spory sąsiedzkie były często rozstrzygane przy pomocy obżyna, który każdy trzymał „w razie co”.

    Wspomnienia Dąmbskiego są lekturą bardzo cenną i pouczającą. Pokazują walkę Państwa Podziemnego od mniej chwalebnej strony, ale chyba prawdziwszej niż utarte stereotypy. Dobrze by jednak było, żeby nie stały się przyczynkiem do odbrązawiania historii, ale do uświadomienia sobie, że w życiu za wszystko płacimy jakąś cenę…

    Stefan Dąmbski, Egzekutor, Ośrodek Karta 2010.



    [1] Krzysztof Kąkolewski, Diament odnaleziony w popiele, Warszawa 2007.

    

  • Książki

    Doczekaj nowiu, Archiwista z Łubianki i Na grobli

    Piotr Wojciechowski, Doczekaj nowiu, recenzjaHistorical fiction. Amerykańskie i polskie służby specjalne przygotowują scenariusz objęcia władzy w Rosji przez spadkobiercę praw dynastycznych Romanowów, Wielkiego księcia Dymitra. Jego żoną ma zostać Ludmiła Sobieska, która nazwisko ma po matce, ale jej ojcem był potomek książęcego rodu Godunowych. Ją właśnie przygotowują do nowej roli polskie służby. Przywrócenie w Rosji caratu ma wprowadzić w tym kraju stabilizację i obliczalność tak pożądaną przez kraje Zachodu. Przygotowania idą pełną parą, Ludmiła już teraz Godunow jest oficjalną narzeczoną Dymitra.

    Pomysł fabularny doskonały, przeprowadzony z troską o szczegóły. Uwikłanie człowieka w rozległy plan służb specjalnych, oplecenie go pajęczyną zależności zostało ukazane w sposób godny Le Carrego. Na nieszczęście autor wprowadził jeszcze drugi, równoległy wątek, też – w bliżej nieokreślony sposób – służący realizacji planu przywrócenia caratu. Jakiś żaglowiec naszpikowany elektroniką płynie na Daleką Północ, bada anomalie magnetyczne, zimuje na Czukotce, ale nie wiadomo po co, sensy gdzieś się pogubiły. Na dodatek owa eskapada dzieje się w bliżej nieokreślonym świecie alternatywnym. Piotr Wojciechowski w jednej książce chciał pogodzić dwa różne gatunki: historical fiction i fantastykę. Niestety mu się to nie udało. Wydaje się, że na dobre by wyszło książce, gdyby zostawić tylko część narracji poświęconą Ludmile Godunow i jej przejściom z polskim wywiadem, a resztę usunąć. Powstałaby dużo lepsza całość. A tak tylko 6/10, ale przeczytać warto, zwłaszcza, że Piotr Wojciechowski jest twórcą niedocenionym.

    Piotr Wojciechowski, Doczekaj nowiu, Świat Książki 2007 

    Travis Holland, Archiwista z Łubianki, recenzja, okładkaUsunięty z uczelni wykładowca literatury rosyjskiej został zatrudniony w archiwum więzienia śledczego na Łubiance. Do jego obowiązków należy porządkowanie spuścizny literackiej uwięzionych pisarzy. Podczas swoich rutynowych obowiązków trafia na niepublikowane opowiadania Izaaka Babla. Musi go przesłuchać, aby potwierdzić ich autorstwo. Przede wszystkim jednak, aby uratować te opowiadania, wykrada je z archiwum. Równolegle, w normalnym życiu, terror stalinowski nie daje o sobie zapomnieć. Kolejni znajomi albo są aresztowani, albo aresztowania się spodziewają. Dookoła naszego archiwisty też zaciska się pętla.

    Autorowi udało się oddać duszną atmosferę zagrożenia, niepewności. Opresyjny system nikogo nie pozostawia samego sobie. Rodziny i znajomi aresztowanych czują, że mogą być następni w kolejce na Łubiankę. Każdy rozważa, czy po niego też przyjdą, a jeżeli tak, to jak się wtedy zachowa, co zrobi, aby uchronić swoja rodzinę.

    Archiwista z Łubianki nie jest być może arcydziełem literackim, ale ma niezaprzeczalne zalety, które powodują, że warto po niego sięgnąć, zwłaszcza tym, którzy interesują się literaturą rosyjską. Powieść bowiem w udany sposób przedstawia kontekst, w jakim ta literatura powstawała i pod jaką presją znajdowali się pisarze, zresztą tak jak wszyscy ludzie sowieccy. Być może książce wyszłoby na zdrowie rozbudowanie opowieści o Izaaku Bablu i jego więzienno-obozowym perypetiach, przy jednoczesnym zredukowaniu niektórych wątków pobocznych, które dobrze budują atmosferę, ale jednocześnie rozbijają strukturę i są nieco nużące. Moja ocena 7/10.

    Travis Holand, Archiwista z Łubianki, Muza 2009

    Eustachy Rylski, Na grobli, recenzja, okładkaJest rok 1980, znany i ceniony w kręgach władzy literat, Sewerynowicz, ma otrzymać w Związku Sowieckim nagrodę Fiedina. Z przecieków wiadomo, że ma on szansę zostać laureatem literackiego Nobla. Partyjni aparatczycy podpowiadają, że odrzucenie rosyjskiej nagrody może zwiększyć szansę na otrzymanie dużo ważniejszego wyróżnienia. Sewerynowicz godzi się z tymi sugestiami.

    W postaci Sewerynowicza łatwo rozpoznajemy rysy Jarosława Iwaszkiewicza, a tytułowy dworek Na Grobli żywcem przypomina Stawisko.

    Na grobli ma strukturę polifoniczną. W dwudziestu rozdziałach zawsze słyszymy głos jednej osoby, za każdym razem innej. Raz jest to rozmowa telefoniczna, raz wspomnienie, kiedy indziej pogawędka twarzą w twarz, a na końcu list. Do tej pory powieści Rylskiego miały formę dość konserwatywną, narracja była linearna, bez żadnych udziwnień i sztuczek. Zwolennicy prozy Rylskiego mogą się poczuć zaskoczeni, ale mi się przynajmniej wydaje, że pozytywnie. Za nową formą poszła nowa dla Rylskiego treść. Jego poprzednie książki były wyważone, chłodne, konsekwentne. Tutaj poruszane są tematy znacznie cieplejsze, w niektórych przypadkach całkiem gorące, ale o tym potem.

    Powieść przedstawia uwikłanie pisarza we flirt z władzą, w politykę, w tle grasują służby specjalne i nasyłani przez nie agenci. Literaturze i jej twórcy na dobre to nie wychodzi. Można powiedzieć, że jest on pionkiem w grach politycznych, a na końcu ich ofiarą. To smutne. Mam nadzieję, że te czasy należą już do historii, ale czy na pewno? Gdy patrzę na metody działania salonu i antysalonu to wydaje mi się, że dekoracje się zmieniły, reguły również, ale duch uwikłania gdzieś pozostał.

    Generalnie rzecz biorąc odbieram najnowszą książkę Rylskiego bardzo pozytywnie, inaczej niż instytucjonalni krytycy literaccy. Ciekawy pomysł narracyjny, niebanalna forma, kilka celnych obserwacji. Jedna rzecz jednak zniesmaczyła mnie maksymalnie. Pojawia się bowiem postać córki Sewerynowicza, która została zakonnicą. Pomijam, że z Iwaszkiewiczem realnym nie ma to nic wspólnego i jest to czysta kreacja Rylskiego umieszczona tylko po to, aby zamanifestować jakieś poglądy autora. Postać owa została obdarzona niebudującymi cechami charakteru, posługuje się dziwacznym językiem, jak to niby każda zakonnica tchnąca zamierzchłą przeszłością, ale to pół biedy. Gorsze są takie oto pomysły autora: zwykła zakonnica jest bogatsza od uznanego pisarza (swojego ojca, s. 28), spowiednik nakazał jej, a ona realizuje „cotygodniowe godzinne samobiczowanie” (s. 177), jej przełożoną jest złowroga przeorysza contessa Lubraniecka. Już samo użycie w tym kontekście słowa contessa dużo mówi o poglądach autora, bo w rzeczywistości pozapowieściowej taki termin nigdzie nie występuje. Można powiedzieć, że w tej sprawie opis Rylskiego ma się tak do realiów, jak w swoim czasie konferencje prasowe niezapomnianego Jerzego Urbana – dużo jadu, mało przyzwoitości, żadnego związku z prawdą. Genezę takich poglądów Rylskiego upatruję w jego poparciu dla Janusza Palikota. Smuci mnie, że pisarz, którego dotychczasową postawę można by scharakteryzować tytułem jednego z jego utworów Tylko chłód, daje się ponosić tak niskim emocjom.

    Ogólna ocena, nawet po uwzględnieniu powyższego zastrzeżenia, 7/10.

    Eustachy Rylski, Na grobli, Świat Książki 2010

    Na koniec podsumowanie: we wszystkich trzech recenzowanych książkach występuje wątek rosyjski. Czy to symptom czasów, czy tylko echo moich podświadomych wyborów? Również we wszystkich trzech powieściach istotną rolę odgrywają tajne służby będące często czynnikiem sprawczym w opisywanych wydarzeniach. To na pewno coś mówi o współczesnej literaturze, bo wybierając te książki nic nie wiedziałem o tym aspekcie, zatem to nie moje preferencje czytelnicze odbijają się w tej konstatacji. Wreszcie uświadomiłem sobie, że we wszystkich trzech publikacjach coś bym poprawił… i to zawsze przez usunięcie nietrafionych wątków. Może to reakcja na nadmiar słów, pomysłów, brak selekcji i umiejętności oddzielania przez autorów pomysłów dobrych od tych grafomańskich?

  • Książki

    Jadwigi Staniszkis życie uczuciowe i umysłowe

    Jadwiga Staniszkis, Życie umysłowe i uczuciowe, recenzja, okładkaJadwiga Staniszkis jest znana szerokiej publiczności głównie ze swojego zaangażowania w ostatnie kampanie wyborcze Jarosława Kaczyńskiego. Mniej osób wie, że jest jednocześnie wybitną socjolożką o nadzwyczajnym darze do syntezy, do tworzenia teorii, publikującą często w renomowanych zachodnich wydawnictwach. Powoduje to, nota bene, że jej prace są dobrze znane w Polsce jedynie wąskiej grupie specjalistów czytających dobrze po angielsku (a nie wszyscy czytają…)

    W Życiu umysłowym i uczuciowym Jadwiga Staniszkis opowiada przede wszystkim o swojej biografii: o rodzinie, o romansach, o środowisku naukowym i o działalności opozycyjnej. Bodaj po raz pierwszy odsłania kulisy swojego życia prywatnego, mówi o rozwodach, aborcjach, o trudnym, burzliwym związku z Ireneuszem Iredyńskim. Trochę jest zaskakujące, że opowiada o tych wszystkich rzeczach bez przemilczeń, ujawnia krępujące szczegóły, o których inni intelektualiści na pewno by nawet nie wspomnieli. W moich oczach wzmacnia to sympatię do osoby, która jest przecież postacią publiczną, dla wielu osób autorytetem, a temu pomaga wiarygodność budowana przez szczerość. Każdy lubi wiedzieć, kim jest osoba, która mówi nam o skomplikowaniu współczesnego świata, o wyzwaniach przed którymi stoi nasz kraj, a niekiedy nawet próbuje suflować naszym politycznym wyborom.

    Rodzina Jadwigi Staniszkis ma korzenie endeckie – dziadek był wybitnym politykiem Stronnictwa Narodowego, ojciec spędził w peerelowskim więzieniu sześć lat za działalność w ruchu narodowym. Ona natomiast, jako natura przekorna, odżegnywała się od sympatii endeckich. I to jej do dziś pozostało. Swoją drogą jest znamienne, że jej rodzina po wojnie postrzegała endeckość jako uczciwość, solidność i odpowiedzialność – w opozycji do socjalistycznej bylejakości. Więzienne doświadczenia ojca bardzo się przydały córce, kiedy sama wylądowała na siedem miesięcy w więzieniu po wydarzeniach marcowych. Codziennie się gimnastykowała, napisała pierwszy rozdział pracy doktorskiej, ale nauczyła się też grypsować i kwieciście przeklinać.

    Jej związek z Ireneuszem Iredyńskim był bardzo burzliwy. Dochodziło do rękoczynów, a Iredyński pozwalał sobie na bicie swojej partnerki smyczą czy kluczami.  Ona był na tyle sterroryzowana, że biegała po melinach, aby kupić flaszkę dla Irka i jego kompanów. Prace naukowe pisała w kuchni. Wspominam o takich pikantnych szczegółach nie dla sensacji, ale dlatego, że najbardziej zaskoczył mnie komentarz Staniszkis do tej sytuacji – spuentowała ją mianowicie, że to były tylko takie gry psychologiczne i to na dodatek wzajemne. Trzeba trochę klasy, aby tak podsumować ten związek. Może dzieje się tak dlatego, że Staniszkis jest przeciwko przedstawianiu się w roli ofiary. Z tego powodu jest przeciwko feminizmowi, który właśnie ustawia kobiety w tej roli, wmawiając, jak są poniżane w rodzinie i niedoceniane w działalności zawodowej.

    Jadwiga StaniszkisJadwiga Staniszkis przedstawia siebie jako inteligentną autystkę, przekomarzając się przy tej okazji z Cezarym Michalskim, który wątpi w tę jej autorefleksję. Ten rodzaj autyzmu polega według autorki na braku emocjonalnej empatii z innymi ludźmi. Dobrze rozumiem prof. Staniszkis, też mam z tym kłopot i z trudnością nadążam za życiem emocjonalnym moich bliźnich.

    Rozumiem również, że różnie można oceniać wsparcie, jakiego w kampaniach wyborczych udzielała prof. Staniszkis Jarosławowi Kaczyńskiemu. Jedno jest pewne, wymagało to dużej odwagi, bo wiązało się z płynięciem pod prąd mainstreamowej opinii panującej w środowisku intelektualistów. Godziła w się ten sposób na pewną izolację. Być może jej autyzm jej w tym pomagał?

    Książka zawiera też mnóstwo ciekawych przyczynków do kluczowych wydarzeń z najnowszej historii Polski, w których udział brała autorka. Pierwsza to rewolta studentów i młodych intelektualistów w 1968 roku, a zwłaszcza udział Staniszkis w środowisku komandosów, z którymi ówcześnie była blisko związana. Druga to strajk w Stoczni Gdańskiej, gdzie była jednym z doradców. Jej spostrzeżenia i opinie są bardzo ciekawe, wręcz fascynujące, bo Jadwiga Staniszkis jest zaprzeczeniem poprawnościowego postrzegania historii, mówi bez ogródek i zwraca uwagę na szczegóły, o których inni uczestnicy tych wydarzeń milczą. To jedna z zasadniczych wartości tej książki.

    Na koniec należy się skierować zarzut pod adresem Cezarego Michalskiego, że tak mało uwagi poświęcono intelektualnemu dorobkowi rozmówczyni. Po jego tekstach w Europie (dodatku do starego „Dziennika”) można było oczekiwać pysznych polemik, zwischenrufów, kłopotliwych pytań. Niestety nic takiego nie ma tu miejsca i rozmowa kręci się na okrągło wokół spraw życiowych interlokutorki. Ciekawych, to prawda, ale niedosyt pozostaje. Może ktoś poważy się na powtórkę i stworzy intelektualna biografię Staniszkis. Wiele jej poglądów jest fenomenalnie ciekawych, wartych dyskusji, może niekiedy polemiki, ale zawsze przemyślenia. Mimo tego zastrzeżenia ocena 9/10.

    Książkę wydało nowe wydawnictwo Czerwone i czarne, na które zwracam baczną uwagę po takim debiucie, tym bardziej, ze na biurku czeka na recenzję kolejna ich publikacja SB wobec Tygodnika Powszechnego.

    Jadwiga Staniszkis, Życie umysłowe i uczuciowe, rozmawiał Cezary Michalski, Czerwone i Czarne, Warszawa 2010

  • Film

    Niepokonani Petera Weira

    Czekałem na ten film niecierpliwie i to z wielu powodów. Po pierwsze, filmów na tematy łagrowe praktycznie się nie produkuje. O ile Holocaust jest bardzo dobrze sfilmowany, to ludobójstwo sowieckie było w praktyce poza zainteresowaniem filmowców (zaniechanie nota bene ciekawe, zainteresowanych odsyłam do książki Dariusza Tołczyka Gułag w oczach Zachodu). Po drugie, bardzo lubię książkę Długi marsz Rawicza, która była podstawą dla scenariusza tego filmu i wreszcie po trzecie, pobudziło moją ciekawość zainteresowanie Petera Weira determinacją Polaków w dążeniu ku wolności.

    Film właściwie spełnił pokładane w nim oczekiwania. Nie jest to może arcydzieło, ale zrobiony został całkiem solidnie. Być może na niezbyt entuzjastyczny odbiór tego filmu w Polsce miały wpływ wielkie oczekiwania związane zarówno z tematem filmu jak i osobą bardzo znanego i cenionego reżysera. Gdy spojrzymy na rzecz bez dodatkowych emocji, to trzeba stwierdzić, że Weirowi udało się zrobić bardzo interesujący film i wprowadzić do międzynarodowego obiegu nieznaną tematykę.

    Niepokonani reż. Peter Weir, w baraku, recenzjaDo mocnych stron filmu należy bardzo realistyczne i przejmujące pokazanie rzeczywistości sowieckich łagrów na dalekiej północy. Natomiast słabiej wypadło pokazanie ucieczki. Przed pójściem do kina usiłowałem sobie wyobrazić, jak ja bym pokazał ten nie filmowy, bo przecież monotonny temat. Można było pokazać ten wielki marsz jako ekstremalny survival. To zresztą było najciekawsze w książce: jak przeszli przez Daleką Północ, jak udało im się pokonać pustynię. Skoncentrowanie fabuły na szczegółach umożliwiających przetrwanie na pewno filmowi wyszłoby na dobre.

    Z łatwych do zrozumienia powodów Weier w kilku miejscach odszedł od książkowego oryginału, ale w jednym przypadku stało to się z wyraźną krzywdą dla wiarygodności opowieści. Nie dałoby się uciec z Dalekiej Północy w taki sposób, jak pokazał to Weir. Uciekinierom w rzeczywistości pomogła żona komendanta obozu wyposażając ich w plecaki, siekierę i spory zapas kaszy. Poza tym więźniowie nie mieli w obozie prywatnych ubrań, tylko fufajki i uszanki, które były dość skutecznym zabezpieczeniem przed mrozem, na pewno lepszym niż miejskie jesioneczki, jakie widzimy w filmie. Ponadto uciekinierzy mieli futrzane kaptury, przedłużone w dół tak, aby można je było włożyć pod kołnierze fufajek, to stary sposób walki z zimnem tubylczej ludności Syberii; udało się je uszyć ze skórek zwierząt futerkowych, które były przedmiotem handlu w obozie.

    Niepokonani reż. Peter Weir, Syberia latem, recenzjaMimo drobnych zastrzeżeń jestem szczęśliwy, że taki film powstał i to zrobiony przez człowieka Zachodu, który z mniejszymi emocjami, ale za to bardziej wiarygodnie patrzy na rzeczywistość GUŁAGu. Natomiast bardzo żałuję, że film na ten temat nie został nakręcony w Polsce. Przy okazji okazuje się, że powszechne przekonanie o bogoojczyźnianym stosunku Polaków do swojej historii nie znajduje potwierdzenia w praktyce. Jakiż to normalny, pełnometrażowy film powstał w ostatnich latach opisujący w ten sposób polską historię? Może jeden Katyń Wajdy, a i to dużo lepiej przyjęty za granicą niż w Polsce. Od lat mówi się o potrzebie jakiegoś filmowego spuentowania Powstania Warszawskiego, sporo ludzi dopomina się o film o rotmistrzu Pileckim, o Dywizjonie 303 czy o polską wersję Enigmy. Ale jak nie było, tak nie ma. Anglicy o Bitwie o Anglię czy o D-Day nakręcili mnóstwo filmów, także o przegranej bitwie pod Arnhem, czy swoją wersję Enigmy (nasz udział oczywiście marginalizując), o Amerykanach już nie wspominam. Nawet Niemcy, którzy wydawałoby się, że nie mają powodów do dumy z najnowszej historii znaleźli mnóstwo tematów świadczących o czymś innym. Polacy natomiast są jedynym narodem, który uważa, że opowiadanie o polskiej historii należy do sfery obciachu, albo bogoojczyźnianego ględzenia. Na szczęście od czasu do czasu trafi się Peter Weir.

    Moja ocena 9/10 plus wdzięczność.

    PS Błysneła kancelaria Prezydenta RP, nadając Weirowi wysokie odznaczenie za promowanie w świecie polskiej historii. Szkoda, że z podobnych pobudek Clint Eastwood nie został uhonorowany za odkłamywanie wizerunku Polaka w Gran Torino. Może jeszcze nic straconego?

    Niepokonani, reż. Peter Weir, USA 2011

  • Książki

    Wieszanie Rymkiewicza

    Jarosław Marek Rymkiewicz Wieszanie, recenzja, okładkaW pewnym sensie to typowa popularyzacja historii. Autor próbuje opisać w niej, tak szczegółowo, jak się da, pewien epizod z początków Powstania Kościuszkowskiego, polegający na spontanicznym powieszeniu przez pospólstwo czterech zdrajców, jurgieltników Moskwy. Po ujawnieniu przez powstańców archiwalnych dokumentów z rosyjskiej ambasady, stało się jasne, że wielu wysoko postawionych polityków, biskupów i dowódców wojskowych Rzeczypospolitej było na regularnej carskiej pensji. Tak na marginesie – przeżyłem zdumienie, kiedy się dowiedziałem, za jak relatywnie małe pieniądze sprzedawali się ówcześnie najbogatsi arystokraci Rzeczypospolitej.

    Rymkiewicz precyzyjnie opisuje, gdzie i kiedy stawiano szubienice, jak byli ubrani i jak się zachowywali wieszani zdrajcy, co stało z ich ciałami po egzekucji. Uznanie budzi sumienność autora, który posiłkował się wieloma źródłami z epoki, zapomnianymi opracowaniami, pamiętnikami. Rzecz sama w sobie jest warta uwagi, bo był to epizod znany tyleż powszechnie, co jedynie powierzchownie. Przy okazji Rymkiewicz snuje opowieści o różnych smaczkach ówczesnej Warszawy: a to o katach, o gabinecie osobliwości, a to o systemie wywożenia śmieci, o szczegółach architektury obiektów, które do dziś już nie dotrwały.

    Nic w tym nie byłoby dziwnego ani wykraczającego poza zwykłą popularyzację historii, gdyby nie mały szczegół. Autor na pewno nie potępia wieszania zdrajców przez pospólstwo, a można chyba nawet wnosić, że je akceptuje, żeby nie powiedzieć pochwala. Nie jest to do końca jasne, bo Rymkiewicz jest wybitnym poetą i subtelnie dzieli się z czytelnikami swoimi opiniami, ale wszyscy czytający odnoszą dziwnie to samo wrażenie. Zwłaszcza, że snuje on rozważania nad przyczynami i skutkami zaniechania królobójstwa, a Stanisław August był wprost na utrzymaniu Moskwy i tylko cudem uniknął szubienicy. Jak śpiewał Jacek Kaczmarski w Wieszaniu zdrajców:

    Król za oknem stoi pono,
    nic dziwnego, że się kryje,
    różnie może być z koroną,
    gdy hetmańskie cierpną szyje.

    Skierowanie refleksji na ten epizod Kościuszkowskiej Insurekcji prowadzi nieuchronnie do innych, szerszych rozważań. Czyżby Rymkiewicz sugerował, że po odzyskaniu niepodległości w 1989 roku przydałyby się w Polsce szubienice? Na pewno zmusza do zastanowienia, jakie skutki spowodował fakt, że bezkrwawo i wręcz delikatnie przeszliśmy przemianę ustrojową. Jaki to miało wpływ na zaniechanie rozliczeń poprzedniego ustroju i ludzi, którzy go tworzyli.

    W Powstaniu Kościuszkowskim plebs uliczny znał jurgieltników Moskwy, bo przejęto i ujawniono zasób archiwalny (mówiąc dzisiejszym językiem) ambasady rosyjskiej w Warszawie. Po 1989 roku nic takie się nie przytrafiło. Dokumenty rosyjskie pozostają tajne, polskie zostały częściowo zniszczone, a to, co pozostało, napotyka poważne bariery utrudniające ujawnienie. Wtedy pospólstwo po paru dniach wiedziało, kto jest kim, a dzisiaj po dwudziestu latach nasza wiedza jest niepełna i bez przerwy słyszymy protesty przeciwko ujawnieniu tej podstawowej prawdy. Rozliczenie z przeszłością jest niemożliwe nawet w warstwie poznawczej, symbolicznej przecież. Nie ma co zatem mówić o jakichkolwiek innych.

    Co mają do tego szubienice z ulic warszawskich postawione ponad dwieście lat temu? Rodzą pytanie, a co by było, gdyby dwadzieścia lat temu też się pojawiły na ulicach Warszawy i czy ostatecznie dobrze się stało, że ich uniknięto. Wydaje się, że mimo wszystko dobrze. Z drugiej jednak strony fatalnie się stało, że nikt nie poniósł odpowiedzialności za ponad czterdzieści lat zniewolenia narodu, dziesiątki tysięcy więźniów politycznych, zepchnięcie kraju do ubogiego i zapóźnionego kąta Europy. A może te dwie wymiary rozrachunków są nierozdzielne i występują albo razem na „tak” albo razem na „nie”. To już pozostawiam moim czytelnikom do własnej refleksji. A Rymkiewiczowi dziękuję, że nas do niej podprowadził, 9/10

    Jarosław Marek Rymkiewicz, Wieszanie, Wydawnictwo Sic! 2007

  • Książki

    Kawa u Doroty Wojciecha Chmielewskiego

    Kawa u Doroty, okładka, recenzjaDla mnie to książka po prostu banalna, choć z dobrymi recenzjami. Przeciętna historia, przeciętnego człowieka, z której nic nie wynika. Nad kolejnymi kawami snuje wspomnienia czterdziestolatek, który utracił sens życia. Nawet nie próbuje go odnaleźć. Siedzi i duma, wraca myślami do chwil minionych, więcej w nich porażek niż wzlotów. Kiedyś malował, podobno nawet dobrze, ale przestał. Z kobietami też nie układało mu się za dobrze.

    I co z tego? Co w jego życiu wydarzyło się takiego, żeby zawracać nim czytelnikowi głowę przez kilka godzin? Przykro mi, ale myślę, że nic.

    Bezpretensjonalna narracja i wyważony styl podwyższają opinie o tej powieści, ale i tak to tylko 5/10.

    W Polsce panuje moda na smędzenie i różni twórcy z podziwu godną determinacją eksploatują watek inteligentów w średnim wieku, którym się nie udało i mają poczucie przegranego życia. W produkcji filmowej ten temat zdominował wszystkie inne. Problem w tym, że najczęściej stoi za tymi dziełami filozofia za 5 groszy i dramatyczny brak oryginalności. Nie będę chyba czytał tego typu książek, nie pójdę do kina ani na Senność, ani na Erratum. Mam dość.

    Wojciech Chmielewski, Kawa u Doroty, Czytelnik 2010

  • Książki

    Rawicza Długi marsz

    Sławomir Rawicz, Długi marsz, recenzja, prawda historycznaDoskonała książka, przeczytałem jednym tchem, a ponieważ czytałem w pociągu, to przejechałem stację, na której powinienem wysiąść, co nie zdarzyło mi się od wielu lat. To jedne z bardziej wciągających wspomnień, jakie kiedykolwiek czytałem. Są doskonale napisane, ale też opowieść o brawurowej ucieczce jest bardzo wciągająca i myślę, że nikt z czytelników nie pozostanie obojętny.

    Treść jest dobrze znana z wielu recenzji i ograniczę się tylko do przypomnienia, że jest to opowieść o ucieczce z sowieckiego łagru na Syberii. Więźniowie pieszo przeszli z Jakucji do Mongolii, pokonali pustynię Gobi, Tybet, podnóża Himalajów i wylądowali w północno-wschodnich Indiach. Pokonali między 6,5 a 8 tys. kilometrów pieszo.

    Równie ciekawe, jak sama ucieczka, są losy tej książki. Zaczęło się od tego, że do Rawicza w latach 50. zgłosił się dziennikarz brytyjski, Ronald Downing, który po rozmowach z nim, jak klasyczny ghostwriter, napisał tę książkę. Opowieść była super ciekawa, dobrze napisana, bo przez zawodowca, zatem odniosła kolosalny sukces wydawniczy (i finansowy pewnie też). Została przetłumaczona na 25 języków i osiągnęła nakład ponad dwudziestu milionów egzemplarzy. Mnóstwo osób na świecie właśnie z niej dowiadywało o GUŁAGu długo przed Archipelagiem Sołżenicyna. Ucieczka Rawicza i przyjaciół stała się wręcz mityczna. Moje zdziwienie – najmniej znana była chyba w Polsce, a i wśród emigracji też niespecjalnie popularna. Mimo iż w swoim czasie interesowałem się tym tematem, to – wstyd przyznać – nawet nie trafiłem na jej ślad. Jak mogło się to stać w przypadku tak fascynującej książki, które na świecie mogła ścigać się z Ludlumem czy Foletem? Myślę, że zadziałało tu po trosze polskie piekiełko, po trosze brak patriotycznych tonów w treści, a być może i podejrzenie o konfabulację, bo komu innemu udało się coś takiego?

    Cztery lata temu, już po śmierci Rawicza, historii jego ucieczki przyjrzeli się dziennikarze BBC (m.in. Hugh Levinson) oraz amerykańska historyczka dr Linda Willis i ogłosili wszem i wobec, że mamy do czynienia z totalną mistyfikacją. Rawicz nigdy nie uciekł z obozu, tylko został z niego zwolniony na mocy amnestii po pakcie Sikorski-Majski, a w czasie rzekomej ucieczki, przebywał już spokojnie w armii Andersa. Wydawało się, że mit został obalony. Ale w tym miejscu rozpoczyna się inna opowieść.

    Okazało się, że Rawicz ukradł cudzą historię. On sam zapewne nigdzie nie uciekał, ale poznał historię prawdziwej ucieczki Witolda Glińskiego. Dotarł do niego John Dyson, dziennikarz Reader’s Digest, któremu Gliński opowiedział swoją historię. Z wyjątkiem kilku detali, pokrywa się ona z Długim marszem. Rawicz zapewne poznał jej szczegóły z dokładnej relacji, którą na piśmie złożył Gliński w polskiej ambasadzie w Londynie. Później jego relacje zweryfikowali dziennikarze Newsweeka. Ono również potwierdzili wiarygodność opowieści już wówczas 87-letniego Witolda Glińskiego.

    Ekipa BBC ponownie ruszyła na poszukiwania, także w posowieckich archiwach, ale tym razem nie udało się znaleźć czegokolwiek, co by podważyło relacje Glińskiego. Odwrotnie, znalazły się pośrednie co prawda dowody ją potwierdzające. Dotarli bowiem do relacji Ruperta Mayne’a – oficera brytyjskiego wywiadu, który w 1942 roku rezydował w Kalkucie. Przypomniał sobie, jak przyprowadzono do niego trzech mężczyzn, których polecono mu przesłuchać. Właśnie od nich usłyszał historię identyczną z tą, którą później przeczytał w Długim marszu. Nie zapamiętał nazwisk tych ludzi, ale był przekonany, że autor tej książki opisał właśnie to, co on usłyszał wtedy w Kalkucie.

    Znaleziono również rachunki polskiej ambasady w Indiach, która w tym właśnie czasie pokryła koszty leczenia kilku wycieńczonych mężczyzn w szpitalu w Kalkucie.

    Wśród innych ciekawostek wykopanych przy okazji powtórnego zainteresowania opinii publicznej historią Slava Rawicza jest i ta, że pierwotnie wcale nie nazywał się Rawicz, tylko Rościsław Rusiecki, nie był aresztowany przez Sowietów za sfingowane zarzutu szpiegostwa tylko za zamordowanie oficera NKWD (prawdziwe?), ale przede wszystkim, że jego ojcem nie był polski ziemianin i patriota, tylko rosyjski pop prawosławny. Wcześniej przyznawał się tylko do matki Rosjanki. Okazało się, że Rawicz-Rusiecki to bardzo niejednoznaczna postać, której motywy działania są nieznane. Dla książki ma to znaczenie drugoplanowe, ale myślę, że o Rawiczu dowiemy się jeszcze paru zdumiewających rzeczy.

    Wydawałby się, że na tym historia dociekań o prawdziwości Długiego marszu się kończy. Ale gdzie tam!

    Objawił się mianowicie Rafał Zasuń z Gazety Wyborczej, który twierdzi, że cała ta opowieść to majestatyczne bzdury, bo taka ucieczka nie była w ogóle możliwa, bo nie da się przejść takiego dystansu, w takim czasie, bo w warunkach zimy syberyjskiej nie da się tak po prostu chodzić na Syberii, bo szczegóły etnograficzne z Azji Środkowej się nie zgadzają itd., a wybitna znawczyni GUŁAGu Anne Applebaum, twierdzi, że to tylko powieść przygodowa itd.

    Zacznijmy od rzeczy najprostszych: w sprawie Anne Applebaum Zasuń dokonuje po prostu przekłamania. Sądząc z jego wypowiedzi chodziło o ten wywiad i w nim, jeżeli doczytać go do końca, Applebaum mówi coś innego, niż Zasuń cytuje. Podobnie bez sensu jest powoływać się na argumenty dotyczące szczegółów etnograficznych – przecież wiemy, że Rawicza tam nie było, on wie tyle, ile przeczytał z relacji Glińskiego, pisał tekst finalnie jeszcze kto inny i to jest bezsporne, w związku z czym detale mogły się dowolnie pogubić i pomieszać. Istota dyskusji nie dotyczy przecież szczegółów, tylko pytania czy w ogóle taka ucieczka się odbyła.

    Najpoważniej wygląda argument, że na dalekiej północy w Jakucji są ogromne mrozy i w takich warunkach nie da się maszerować, bo mróz i odmrożenia, bo śnieg kopny, bo nie ma pożywienia, bo nie ma gdzie się wysuszyć i ukryć przed zimnem, a w ogóle to „gdyby było inaczej, Robert Scott umarłby we własnym łóżku, a nie na antarktycznym pustkowiu”. Brzmi mocno, tyle, że kompletnie bez sensu, bo wydaje się, że Zasuń ogarnięty niechęcią do książki wcale jej nie przeczytał. Bo gdyby przeczytał, to by wiedział, że najtrudniejszy północny odcinek, wszyscy więźniowie pokonali w drodze do obozu na własnych nogach (ok. 1200 km w sześć tygodni), za schronienie przed mrozem i zadymką mieli tylko gałęzie i mur ulepiony ze śniegu. Kto przeżył, ten doszedł. Tyle tylko, że szli w kajdanach, a za okrycie mieli fufajki i uszanki, natomiast w czasie ucieczki byli wolni i posiadali części futrzanego okrycia zrobionego ze skórek zorganizowanych w obozie. Jedyne co było łatwiejsze w drodze do obozu to fakt, że lepsze czy gorsze, ale otrzymywali wyżywienie. Natomiast w czasie ucieczki w tym najtrudniejszym północnym odcinku żywili się tym, co wynieśli z obozu. Pierwsze pożywienie, poza zapasami, to nie była kora, jak sugeruje Zasuń, tylko mięso jelenia zabitego po tym, jak rogami zaplątał się w gałęzie.

    Zresztą problem jest ogólniejszej natury, czy możliwe były ucieczki z obozów na dalekiej północy? Zasuń twierdzi, że nie. Oddajmy głos wspomnianej już Anne Applebaum: „Jednym z największych mitów Gułagu jest przekonanie o niemożliwości ucieczki z obozu”[1] i dalej „w 1933 roku z obozów zbiegło 45 755 więźniów. Ujęto 28 370 – mniej niż dwie trzecie.”[2] Applebaum nie podaje danych w rozbiciu na krainy geograficzne, ale można założyć, że znaczna część tych ucieczek przypadała na tereny północne, gdzie znajdowało się najwięcej obozów. Do najtrudniejszych ucieczkowo obozów należała Kołyma (daleko dalej na północ niż obóz 303, z którego uciekł Rawicz/Gliński), a mimo to „w latach trzydziestych wciąż często zdarzały się na Kołymie przypadki zbiorowych ucieczek z łagrów. Ukrywający się po lasach kryminaliści tworzyli zorganizowane bandy, kradli broń i napadali na okolicznych mieszkańców, ekspedycje geologiczne i osady tubylców. Po dwudziestym drugim tego rodzaju incydencie w 1936 władze utworzyły specjalny podobóz dla więźniów uznanych za potencjalnych uciekinierów.”[3] Myślę, że te źródłowe informacje czynią obiekcje Zasunia całkowicie bezprzedmiotowymi.

    Pozostaje jeszcze zarzut, że takiego dystansu w ogóle nie da się przejść. Całkiem współcześnie okazuje się, że jednak jest to możliwe, a nawet istnieją biura podróży oferujące usługę turystyki ekstremalnej polegającej na przejściu szlaku wielkiej ucieczki Rawicza. Więcej, czytałem wypowiedź Polaków, którzy całkiem niedawno ten dystans przeszli. Oczywiście mając współczesne wyposażenie i żelazne racje żywnościowe w plecaku. Przez całą drogę zadawali sobie pytanie, czy było możliwe przejście tej trasy bez takich zabezpieczeń, jakie oni mieli. I twierdzą, że było możliwe w przypadku ludzi silnie zmotywowanych walką o życie.

    W innych recenzjach Gazety Wyborczej, tym razem z filmu, systematycznie przewija się wątek, że cała ta historia jest niepewna, bo Gliński nie przedstawia żadnych dowodów potwierdzających swoją opowieść. Takie stanowisko wynika albo z zaślepienia, albo z chęci manipulacji. To nie człowiek piszący lub opowiadający swoje wspomnienia ma dowodzić ich prawdziwości, tylko historycy, a w tym przypadku też i dziennikarze, mają dowieść ewentualnej nieprawdy zawartej w tych wspomnieniach. Dokąd tego nie zrobią, powinni przyjąć domniemanie prawdziwości danych wspomnień. Zakładamy, że Irena Krzywicka czy Monika Żeromska nie kłamią w swoich wspomnieniach i czynimy tak aż do czasu, kiedy ewentualnie udowodnimy, że jest inaczej. Dlaczego niektórzy dziennikarze uporczywie tę zasadę łamią? Nie próbuję nawet tego wyjaśniać i czynię to w trosce o ich dobre imię.

    Podsumowując: historia jest, biorąc pod uwagę aktualny stan wiedzy, jak najbardziej prawdziwa, niezależnie od tego, co niektórzy twierdzą. Ponadto książka jest doskonale napisana, a opowieść wciągająca. Bez wahań oceniam na 9/10.

    PS O filmie nakręconym na podstawie książki będzie innym razem; mam nadzieję, że uda się względnie szybko coś napisać.

    PS2 Właśnie obejrzałem film Niepokonani i zrozumiałem, dlaczego Zasuń napisał tyle głupstw. On po prostu nie przeczytał książki i oparł swoje wnioski wyłącznie na filmie, który nie jest wiernym odwzorowaniem książki. W taki sposób, jak pokazano w filmie, rzeczywiście było by trudno uciec z Dalekiej Północy. O poziomie takiego dziennikarstwa nie będę się wypowiadał.

    Sławomir Rawicz, Długi marsz, Wydawnictwo Gord, Wydanie piąte, Gdańsk 2011.


    [1] Anne Applebaum, Gułag, Świat Książki 2005, s. 366.

    [2] Ibidem, s. 369.

    [3] Ibidem, s. 370.

  • Książki

    Bobkowski, chuligan wolności

    Bobkowski, Tobie zapisuję Europę. Listy do Iwaszkiewicza, okładka

    Zaciekawił mnie Bobkowski, facet całkowicie niezależny i wolny, swojego rodzaju chuligan wolności. Opuścił Francję i udał się w nieznane, do Gwatemali, chcąc opuścić intelektualny grajdołek pogrążony w koteryjności i intelektualnej pozorności. Jak napisał w jednym z listów:

    Co do tzw. kultury, którą opuszczam, to ostatnio tak zacząłem ją mieć gdzieś, że nie ma we mnie żadnego żalu. Może to coś w rodzaju uczucia, a raczej potrzeby, jaką odczuwa panna ze starej, arystokratycznej rodziny, do puszczenia się z jurnym, dołkowatym szoferem. Obawiam się jednak, czy nie pochlebiam sobie zanadto tym porównaniem.[1]

    Za wolność płaci się cenę – żył w Gwatemali z produkcji modeli latających, pisał niewiele odcięty od swojego naturalnego środowiska. Pozostał jednak wierny sobie i całkowicie osobny, ale wart czytania. Jego twórczość przezywa swoisty renesans, są wznawiane najlepsze Szkice piórkiem, ukazało się kilka tomów listów i mniejszych utworów. Najlepsze prace powstały jednak w Europie, czy za wolność nie zapłacił za wysokiej ceny?

    Wracając do tomu listów, dużą przyjemność sprawił mi przedstawiając fatalną opinię o wydrukowanym pierwszym fragmencie Popiołu i diamentu.

    Przerażony byłem fragmentem jakiejś nowej powieści Andrzejewskiego. Potworne. Co to się wyprawia, jak można w ogóle tak pisać, jeżeli ma się ambicje bycia czymś więcej niż Norden. Smutne. Ponure.[2]

    On to widział już w 1948, a w Polsce Popiół i diament był na liście lektur szkolnych jeszcze w latach dziewięćdziesiątych, a film Andrzeja Wajdy dziś nawet uchodzi za arcydzieło, skrzętnie powtarzane w TV. Nie przeszkadza tej dziwnej legendzie nawet wiedza, w jaki sposób owa potwornie stronnicza książka powstała, a powstała na zamówienie Urzędu Bezpieczeństwa na podstawie materiałów dostarczonych autorowi z tej ponurej instytucji, nie świadczącej zwykle byle komu usług mecenatu literackiego.

    Dlaczego on to widział od razu, a profesorowie od literatury nie zauważyli tego nawet po kilkudziesięciu latach? Bo był niezależny, poza koteriami, nie musiał liczyć się z opiniami środowiska, od którego nie był uzależniony, ani finansowo, ani opiniotwórczo. I dlatego warto go czytać. 7/10.

    Andrzej Bobkowski, Tobie zapisuję Europę. Listy do Jarosława Iwaszkiewicza, Biblioteka „Więzi” 2009.


    [1] s. 84.

    [2] s. 70.

  • Książki

    Bambino i Ku słońcu Ingi Iwasiów

    Inga Iwasiów, Bambino, Świat Książki, 2008; Ku słońcu, Świat Książki, 2010

    Są ludzie, których lubimy, są ludzie, których cenimy. Najczęściej te uczucia chodzą ze sobą w parze, ale bywa też inaczej. Kogoś lubimy, ale nie cenimy lub na odwrót, cenimy, ale nie lubimy. Wśród moich znajomych łatwo mogę wskazać pojedyncze osoby, które bardzo szanuję, ale nie specjalnie lubię i takie, które bardzo lubię, choć wiem, że wielkich zalet nie mają. Z panią Ingą Iwasiów jest podobnie, a dokładniej z jej książkami. Bardzo je szanuję, ale nie specjalnie lubię.

    Krytycy literaccy narzekają, że nasza literatura współczesna nie daje syntezy ostatnich doświadczeń polskiego społeczeństwa, nie rysuje szerokiej perspektywy, nie ma cech epopei, brak jej chęci do bardziej całościowego podsumowania wydarzeń lat ostatnich. Zamiast tego twórcy szukają ujęć psychologicznych, koncentrują się na losach jednostek, czasem dobrze prześwietlonych i zarazem fascynujących, ale szerokości spojrzenia – brak. Na tym tle Inga Iwasiów wyrasta na wielką damę literatury polskiej. Postacie w jej książkach są psychologicznie pogłębione, przemyślane i oryginalne, ale jednocześnie w pewnym sensie typowe. Czytamy o nich, przejmujemy się ich losami, ale widzimy w nich odbicie całego społeczeństwa, zwłaszcza tej części z Ziem Odzyskanych, gdzie powstał specyficzny mikrokosmos składający się z ludzi z różnych stron, różnych kultur i narodowości. Czy uda im się stworzyć normalne więzi międzyludzkie, zasiedzieć swoje miejsce, odnaleźć swoje własne „ja”, poczuć, że są na właściwym miejscu i to jest ich prawdziwe, docelowe życie? Fenomenalny jest w tym kontekście związek Urszuli i Stefana. Niby wszystko jest w porządku, ale kiedy się okazuje, że ona jest Polką niemieckiego pochodzenia, a on Polakiem, ale o żydowskich korzeniach, to „Historia się o nich upomni” i pomimo, że tak po ludzku nie ma żadnego powodu, aby dopasowani do siebie ludzie musieli się rozstać, to jednak ich związek się rozpada, a żadne z nich własnego szczęścia zbudować już nie potrafi. Walec rozjechał ich życie. Już ten jeden przykład pokazuje, jaką przestrzeń tworzy Iwasiów, jak dużo mówi nam o uwikłaniu w historię, o niemożności oderwania się od korzeni, nawet gdy tak bardzo chciałoby się od nich oderwać. A takich portretów jest w Bambino więcej…

    Drugą cechą, która wzbudza mój szacunek do obu książek Iwasiów jest jej osobność, niezależność od mód. Nie ma tu tych wszystkich wątków, które przelewają się przez literaturę ostatnich lat, tej namolnej poprawności, że jak kobieta – to maltretowana, jak rodzina – to opresyjna, jak homoseksualiści – to łagodni i prześladowani, a najlepiej to wszystko zmieścić w jednej powieści jako danie obowiązkowe i nic to, że czytamy to po raz tysiąc pięćset sześćdziesiąty drugi. W jej powieściach każda osoba ma swoje własne, niepowtarzalne życie, własne troski i porażki, własne niemożności. W jakimś sensie są to ludzie całkiem normalni, ale w jakimś kompletnie specyficzni, inni od innych. Kobiety kochają swoje dzieci, choć nie zawsze umieją, dzieci są dopieszczone, ale często niezrozumiane, mężczyźni to nie tylko brutalni buhaje, choć rzeczywiście mają kłopoty z empatią wobec swoich partnerek. Życie im wszystkim układa się źle, ale nie według powszechnie obowiązującej jedynie słusznej kliszy. To wystarcza, abym zaliczył Ingę Iwasiów do grupy pisarzy najwybitniejszych. Istotą literatury jest jej niezależność, zamiast przyłączania się do tabunu biegnącego w tym samym kierunku.

    W Ku słońcu już tak dobrze nie jest. Jeden wątek łączący się z poprawnością polityczną brzmi fałszywie. Pojawia się w tej książce kilka osób zaangażowanych w badanie historii najnowszej łącznie z występującym w niej aspektem agenturalnym. Nieustannie czytamy przy tej okazji o manii prześladowczej, ferowaniu wyroków, a nawet o tym, że młodzi naukowcy, którzy sami nie dostali się w tryby systemu nie mają prawa do samodzielnych ocen. To już jest absurd ewidentny z poziomu telewizyjnych połajanek polityków. O powstaniu warszawskim mogą się wypowiadać tylko uczestnicy, o łagrach tylko mogą pisać tylko więźniowie, a o współpracy z SB tylko prześladowani, to wydaje się sugerować Iwasiów. To są poglądy niegodne intelektualistki i samodzielnej badaczki, zwłaszcza że wyraźnie w tym przypadku pachnie przyłączeniem się do stada hulającego w masmediach, tyle że ci harcownicy najczęściej mają w tym interes polityczny lub biznesowy. Ale traktuję tę jedną wpadkę jako wyjątek od reguły niezależności w sądach, rozważania racji, a nie szermowania osądami.

    Jak jest tak dobrze, a nawet genialnie, to dlaczego napisałem, że nie bardzo te książki lubię, skoro powinienem? Pani Iwasiów jest pisarką wybitną i wymyśliła sobie, że jako taka musi mieć swój specyficzny styl i oczywiście jej się to udało. Pisze krótkim zdaniami, nie zawsze układającymi się w logiczny ciąg, raczej to odbiorca musi te punktowe, pojedyncze sygnały scalić i zbudować z nich samemu narrację. Nietrudno zrozumieć, że łatwo się tego nie czyta. Na dodatek obie książki bardzo powoli nabierają rozpędu i dopiero w okolicach 150. strony robi się ciekawie i losy bohaterów zaczynają nas przejmować, ale do tego czasu pozostaje trwać w nadziei i czekać aż coś się zacznie w końcu dziać. Kto wykaże się cierpliwością i przebrnie przez wstępy i zawiązanie akcji, ten dostanie nagrodę. Powstaje tylko pytanie, czemu ma służyć ten tor przeszkód.

    Ja osobiście proszę Panią Ingę Iwasiów, aby następne książki były tworzone z myślą o komforcie czytelników, a nie tylko o teoriach literackich. To, co autorka ma do powiedzenia, jest na tyle ciekawe i inspirujące, że warto, aby było opakowane w znacznie lepszą formę. Na pewno pomoże to tym książkom i poszerzy krąg ich odbiorców.

    Ocena nie może być jednoznaczna. Za wizję świata, za diagnozę społeczną, za empatię wobec swoich bohaterów 10/10, za formułę i kształt literacki 7/10, co daje w sumie 9/10.

    Na koniec jednak się przyznam, że książki i autorkę mimo wszystko polubiłem.