• Książki

    Parowski – Burza, Carofiglio – Z zamkniętymi oczami i McGilloway – Aleja Szubienic

    Na biurku piętrzy się stos książek przeczytanych. Nie daje spokoju. Przypomina, ale także ocenia –  zaniechania, zapomnienia, zamyślenia i porzucenia. Wzbudza wyrzuty sumienia. Przed odesłaniem na półkę, o każdej coś spróbuję napisać.

    okładka Maciej Parowski, BurzaMaciej Parowski, Burza. Ucieczka z Warszawy ’40, Narodowe Centrum Kultury, Warszawa 2009. Wielki plus za rozmach i wyobraźnię. Korzystając z możliwości gatunku historical fiction Parowski wymyślił, co by się stało, gdyby we wrześniu 1939 roku spadły wielodniowe deszcze, które unieruchomiłyby niemieckie lotnictwo i utrudniło posuwanie się wojsk pancernych. Ano mianowicie, stałoby się to, że polska obrona by okrzepła, a nasi dzielni żołnierze zmusiliby Niemców do odwrotu, co z kolei spowodowałoby aktywniejsze włącznie się do wojny zachodnich sojuszników i ostateczną klęskę Trzeciej Rzeszy. Oczywiście cały pomysł obudowany jest masą zaskakujących szczegółów z wykorzystaniem Enigmy włącznie. Z przyjemnością czyta się o powojennej konferencji na Uniwersytecie Warszawskim, w której udział biorą zaprzyjaźnieni między sobą młodzi Kamil Baczyński, Tadeusz Borowski i Karol Wojtyła. Jak pięknie mogło by być. Łza się w oku kręci. A zamach na niemieckiego gestapowca Kutscherę jest tylko przedmiotem właśnie kręconego przez Lejtesa filmu science fiction z Marleną Dietrich w roli głównej. Pojawia się także Camus, który dyskutuje z Orwellem, Chwistek tłumaczący Hitchcockowi założenia teorii wielości rzeczywistości, Koestler rugający Erenburga i cała masa innych równie ciekawych postaci. Za rozmach epicki i ferie pomysłów 10/10, za wykonanie, za rzemiosło literackie 6/10, co daje sprawiedliwą ocenę ostateczną w postaci 8/10, z uzupełnieniem, że jest to książka wagi rozrywkowej i w tej kategorii jest oceniana.

    okładka Carofiglio, Z zamkniętymi oczamiGianrico Carofiglio, Z zamkniętymi oczami, WAB Warszawa 2009 To po prostu dobra literatura, mimo iż klasyfikowana jako kryminał. Z sensacji mamy tu niewiele: nie ma zagadki, nie jest prowadzone żadne śledztwo, aurę niepewności buduje jedynie toczący się właśnie proces sądowy, którego wyrok jest nieprzewidywalny. Mecenas Guerrieri, główna postać książki, występuje na nim jako oskarżyciel posiłkowy reprezentujący kobietę nękaną przez swojego byłego męża. Wydaje się, że nie ma tu nic fascynującego, a jednak okazuje się, że jest. Życie kobiety dręczonej w małżeństwie, a później nachodzonej przez tego samego mężczyznę, zamieniło się w piekło. Pikanterii całej sprawie dodaje fakt, że ciemiężyciel ów jest powszechnie szanowanym lekarzem i synem sędziego, szefa wydziału karnego lokalnego sądu. Łatwo sobie wyobrazić, dlaczego żaden adwokat nie chce podjąć się tej sprawy – połowa ich spraw apelacyjnych będzie rozpatrywana właśnie przez tego sędziego. Guerrieri sprawy się podejmuje ze straceńczą determinacją, i książka powoli zamienia się w thriller sądowy, gatunek tak rzadko obecny na polskim rynku. Kryminał to nietypowy, bo ważniejsze są w nim ludzkie sprawy, niż sensacyjna intryga, pochylenie się nad nieszczęściem, niż zwroty akcji. A swoją drogą pomysł Guerriego, jak wygrać proces jest całkowicie niebanalny. Zasłużone 8/10.

    Brian McGilloway, Aleja szubienic, Amber 2009. Inspektor Benedict Devlin jest słusznie reklamowany jako irlandzki Wallander. Też jest na swój sposób przeciętnym gliną, ale systematycznym i zaciętym, nie pozbawionym wad, ale dzięki temu sympatycznym. Od innych tego typu bohaterów odróżnia go jednak to, że nie chłonie alkoholu, jak gąbka i nie spędza poranków na trzeźwieniu i walce z kacem. Ma także normalną rodzinę i realizuje się jako ojciec trójki małych dzieci znajdując czas, aby jednemu z nich kupić chomika („jak małym kosztem można kogoś uczynić szczęśliwym”). Od razu lubię go bardziej. Devlin poza tym potwierdza, że wobec prawdziwych poważnych problemów człowiek zwykle zostaje sam, nawet jak jest otoczony życzliwymi osobami. Prawdziwe. O fabule nie ma co specjalnie pisać – jest wystarczająca skomplikowana, aby trzymać w napięciu czytelnika, a finał jest wystarczająco zaskakujący, aby uczynić zadość najlepszym wymogom stawianym literaturze sensacyjnej. Jakość tej książki polega jednak na czymś innym. Jej bohaterowie mierzą się bowiem z problemami zgoła nie sensacyjnymi, takimi jak wybaczenie, czy nawrócenie kryminalisty, w które trudno uwierzyć postronnym. Warto czytać McGillowaya zwracając uwagę na wartości, imponderabilia, dając sobie czas na zadumę, a nie tylko gnać do finału, aby poznać rozwiązanie zagadki. To coś znacznie więcej niż tylko kryminał. Za całokształt należy się nota 9/10. Gorzkie słowa należą się Wydawnictwu Amber. Brzydka okładka, papier toaletowy, niechlujna korekta, kiepska typografia – wszystko to razem powoduje, że błędna polityka skąpego i niekompetentnego wydawcy może zatłuc dobrą książkę, której należy się dużo lepszy los, niż ten zgotowany przez wydawcę.

    Przy okazji warto zauważyć, że pojawia się coraz więcej książek, które w kostiumie powieści kryminalnej okazują się być całkiem interesującą literaturą tout court – zarówno Carofiglio jak i McGilloway należą, mimo wszystkich odmienności, do tej właśnie grupy. 

  • Książki

    Parowski – Burza, Carofiglio – Z zamkniętymi oczami i McGilloway – Aleja Szubienic

    Na biurku piętrzy się stos książek przeczytanych. Nie daje spokoju. Przypomina, ale także ocenia –  zaniechania, zapomnienia, zamyślenia i porzucenia. Wzbudza wyrzuty sumienia. Przed odesłaniem na półkę, o każdej coś spróbuję napisać.

    okładka Maciej Parowski, BurzaMaciej Parowski, Burza. Ucieczka z Warszawy ’40, Narodowe Centrum Kultury, Warszawa 2009. Wielki plus za rozmach i wyobraźnię. Korzystając z możliwości gatunku historical fiction Parowski wymyślił, co by się stało, gdyby we wrześniu 1939 roku spadły wielodniowe deszcze, które unieruchomiłyby niemieckie lotnictwo i utrudniło posuwanie się wojsk pancernych. Ano mianowicie, stałoby się to, że polska obrona by okrzepła, a nasi dzielni żołnierze zmusiliby Niemców do odwrotu, co z kolei spowodowałoby aktywniejsze włącznie się do wojny zachodnich sojuszników i ostateczną klęskę Trzeciej Rzeszy. Oczywiście cały pomysł obudowany jest masą zaskakujących szczegółów z wykorzystaniem Enigmy włącznie. Z przyjemnością czyta się o powojennej konferencji na Uniwersytecie Warszawskim, w której udział biorą zaprzyjaźnieni między sobą młodzi Kamil Baczyński, Tadeusz Borowski i Karol Wojtyła. Jak pięknie mogło by być. Łza się w oku kręci. A zamach na niemieckiego gestapowca Kutscherę jest tylko przedmiotem właśnie kręconego przez Lejtesa filmu science fiction z Marleną Dietrich w roli głównej. Pojawia się także Camus, który dyskutuje z Orwellem, Chwistek tłumaczący Hitchcockowi założenia teorii wielości rzeczywistości, Koestler rugający Erenburga i cała masa innych równie ciekawych postaci. Za rozmach epicki i ferie pomysłów 10/10, za wykonanie, za rzemiosło literackie 6/10, co daje sprawiedliwą ocenę ostateczną w postaci 8/10, z uzupełnieniem, że jest to książka wagi rozrywkowej i w tej kategorii jest oceniana.

    okładka Carofiglio, Z zamkniętymi oczamiGianrico Carofiglio, Z zamkniętymi oczami, WAB Warszawa 2009 To po prostu dobra literatura, mimo iż klasyfikowana jako kryminał. Z sensacji mamy tu niewiele: nie ma zagadki, nie jest prowadzone żadne śledztwo, aurę niepewności buduje jedynie toczący się właśnie proces sądowy, którego wyrok jest nieprzewidywalny. Mecenas Guerrieri, główna postać książki, występuje na nim jako oskarżyciel posiłkowy reprezentujący kobietę nękaną przez swojego byłego męża. Wydaje się, że nie ma tu nic fascynującego, a jednak okazuje się, że jest. Życie kobiety dręczonej w małżeństwie, a później nachodzonej przez tego samego mężczyznę, zamieniło się w piekło. Pikanterii całej sprawie dodaje fakt, że ciemiężyciel ów jest powszechnie szanowanym lekarzem i synem sędziego, szefa wydziału karnego lokalnego sądu. Łatwo sobie wyobrazić, dlaczego żaden adwokat nie chce podjąć się tej sprawy – połowa ich spraw apelacyjnych będzie rozpatrywana właśnie przez tego sędziego. Guerrieri sprawy się podejmuje ze straceńczą determinacją, i książka powoli zamienia się w thriller sądowy, gatunek tak rzadko obecny na polskim rynku. Kryminał to nietypowy, bo ważniejsze są w nim ludzkie sprawy, niż sensacyjna intryga, pochylenie się nad nieszczęściem, niż zwroty akcji. A swoją drogą pomysł Guerriego, jak wygrać proces jest całkowicie niebanalny. Zasłużone 8/10.

    Brian McGilloway, Aleja szubienic, Amber 2009. Inspektor Benedict Devlin jest słusznie reklamowany jako irlandzki Wallander. Też jest na swój sposób przeciętnym gliną, ale systematycznym i zaciętym, nie pozbawionym wad, ale dzięki temu sympatycznym. Od innych tego typu bohaterów odróżnia go jednak to, że nie chłonie alkoholu, jak gąbka i nie spędza poranków na trzeźwieniu i walce z kacem. Ma także normalną rodzinę i realizuje się jako ojciec trójki małych dzieci znajdując czas, aby jednemu z nich kupić chomika („jak małym kosztem można kogoś uczynić szczęśliwym”). Od razu lubię go bardziej. Devlin poza tym potwierdza, że wobec prawdziwych poważnych problemów człowiek zwykle zostaje sam, nawet jak jest otoczony życzliwymi osobami. Prawdziwe. O fabule nie ma co specjalnie pisać – jest wystarczająca skomplikowana, aby trzymać w napięciu czytelnika, a finał jest wystarczająco zaskakujący, aby uczynić zadość najlepszym wymogom stawianym literaturze sensacyjnej. Jakość tej książki polega jednak na czymś innym. Jej bohaterowie mierzą się bowiem z problemami zgoła nie sensacyjnymi, takimi jak wybaczenie, czy nawrócenie kryminalisty, w które trudno uwierzyć postronnym. Warto czytać McGillowaya zwracając uwagę na wartości, imponderabilia, dając sobie czas na zadumę, a nie tylko gnać do finału, aby poznać rozwiązanie zagadki. To coś znacznie więcej niż tylko kryminał. Za całokształt należy się nota 9/10. Gorzkie słowa należą się Wydawnictwu Amber. Brzydka okładka, papier toaletowy, niechlujna korekta, kiepska typografia – wszystko to razem powoduje, że błędna polityka skąpego i niekompetentnego wydawcy może zatłuc dobrą książkę, której należy się dużo lepszy los, niż ten zgotowany przez wydawcę.

    Przy okazji warto zauważyć, że pojawia się coraz więcej książek, które w kostiumie powieści kryminalnej okazują się być całkiem interesującą literaturą tout court – zarówno Carofiglio jak i McGilloway należą, mimo wszystkich odmienności, do tej właśnie grupy. 

  • Książki

    Kapuściński naprawdę non-fiction

    Kapuściński non-fiction okładkaPrzy pisaniu o historii prawda jest wartością centralną. Wydawało się to oczywiste, ale po polemikach wokół książki Wałęsa a Służba Bezpieczeństwa, a teraz wokół biografii Kapuścińskiego nic już oczywiste nie jest. Zatem będę odważny i postawie tę jakże kontrowersyjną i ryzykowną dla autora tezę: prawda jest najważniejsza. Osobną kwestią jest pytanie „co to jest prawda?” lub bardziej zrozumiałe „o którą prawdę chodzi?” (definicja) lub jak ją mierzyć, weryfikować (kryteria) – do tych zagadnień przyjdzie jeszcze powrócić.

    Kapuściński był dla Domosławskiego nauczycielem zawodu, autorytetem, Mistrzem. Towarzyszyła mu atmosfera polskiego kandydata do literackiej Nagrody Nobla. Przypuszczam, że sam Domosławski, kiedy rozpoczął zbieranie materiałów do biografii i natknął się na szczegóły rzucające ciemne światło na Mistrza musiał się poczuć zawiedziony w swoich uczuciach szacunku i uznania, tak przecież powszechnych w środowisku „Gazety Wyborczej”. Mógł wtedy zarzucić rozpoczętą pracę, mógł przemilczeć lub zbagatelizować niewygodne informacje, tym bardziej, że było prawdopodobne, że jego rewelacje nie spotkają się z dobrym przyjęciem we wspólnym, jego i Kapuścińskiego, środowisku. Na szczęście dla polskiego życia intelektualnego, Domosławski żadnej z tych możliwości nie wybrał i kontynuował badania zdumiewające rozległością, ilością przepytanych osób i precyzyjnie zweryfikowanych szczegółów z książek swojego bohatera. W moich oczach Arturowi Domosławskiemu należy się za to kolosalne uznanie.

    Kontrowersje wokół książki można podzielić na dwie grupy (zastrzeżenia obyczajowe dotyczące ujawniania związków pozamałżeńskich zaliczam do zupełnie niepoważnych i pomijam). Jedna dotyczy wyczerpującego punktowania tych wszystkim miejsc, gdzie Kapuściński się pomylił, nie sprawdził plotek, podkoloryzował swoje doświadczenia przydając im dramatyzmu, sugerował znajomość z ważnymi postaciami itd. Druga kwestia to współpraca Kapuścińskiego z wywiadem PRL i – jak się wydaje – to ona właśnie była pierwszą przyczyną łagodnej nagonki przez środowisko „Gazety Wyborczej”, jeszcze przed ukazaniem się książki (np. przecieki, że „Znak” odmówił jej publikacji). Warto mieć tu w pamięci analogie ze wspomnianą książką o Wałęsie zjechaną zanim ukazała się drukiem i ktokolwiek ją przeczytał. Tutaj zaważył fakt, że Domosławski też przynależał do tego środowiska, podzielał jego pogląd na lustrację, ale przede wszystkim, miał w nim przyjaciół, którzy zaryzykowali jego obronę. Spirala emocji jednak się rozpoczęła i zataczała coraz szersze kręgi…

    W obu obszarach dyskusji Domosławski zachował się rzetelnie. W największym skrócie mówiąc niedociągnięcia faktograficzne zostały spuentowane jako wyraz tendencji w kierunku „nowego dziennikarstwa”, gdzie dużo ważniejsze jest zrozumienie i przekonujące przedstawienie istoty wydarzeń niż drobiazgowość faktograficzna. Taki kierunek jest coraz częściej uprawiony na Zachodzie, znaleziono nawet dla niego symboliczną nazwę gatunkową „faction”, coś pomiędzy „fiction” i „non-fictction”, czyli opis rzeczywistości, ale literacki, zostawiający dużą swobodę autorowi.

    Z kolei w zakresie współpracy ze służbami PRL autor biografii przedstawił ją wyczerpująco i okazuje się, że była ona dość powierzchowna i raporty Kapuścińskiego niewiele odbiegały od korespondencji oficjalnych przesyłanych do Biuletunu Specjalnego PAP (przygotowywanego tylko do wiadomości kierownictwa partii i rządu). Ponadto wykorzystywanie korespondentów w krajach trzeciego świata przez służby specjalne swojego państwa było praktyką dość powszechną, jak wskazują dobrze udokumentowane przykłady z najnowszej historii CIA. Ponadto Kapuściński identyfikował się z ówczesnymi władzami komunistycznymi, zatem taka współpraca miała z jego strony charakter naturalny. Wywikłał się z niej zapewne z powodu braku czasu, którego deficyt zawsze odczuwał, szczególnie boleśnie, kiedy miał on wpływ na odstąpienie od planów napisania kolejnej książki.

    W czym więc problem, skąd krytyka książki? No przecież nie z powodu prawdziwości przedstawionych faktów. Oponenci zdają się mówić tak: prawdziwa prawda jest taka, że Kapuściński był wielkim pisarzem i wyciąganie takich szczegółów zaburza tylko obraz tego, co najważniejsze, utrudnia recepcję jego bardzo ciekawego dorobku literackiego. I wracamy w ten sposób do początku tej notki, bowiem kontrowersja dotyczy przecież tego, co to jest prawda. Intuicyjnie opowiadamy się za klasyczna definicją prawdy – przymiot prawdziwości ma to twierdzenie, które jest zgodne z rzeczywistością weryfikowalną. Ale oponenci Domosławskiego hołdują innej definicji, a mianowicie koherencyjnej: prawdą jest to, co zgadza się z innymi wcześniej przyjętymi twierdzeniami, co pasuje, uzupełnia naszą już posiadaną wiedzę/przekonania.(1) Skoro wiemy, że Kapuściński był wybitnym pisarzem i doświadczamy tego czytając jego książki, to tylko te twierdzenia zasługują na miano prawdziwych, które są niesprzeczne z tym przekonaniem, a nawet jeszcze dalej, które owo przekonanie uzupełniają. Na odrzucenie zaś zasługują te, które mu przeczą lub je podważają.

    Nie zamierzam tu wdawać się w rozstrzyganie tego sporu i pogłębioną dyskusję. Bliższa mi jest klasyczna definicja prawdy i wynika z niej, że: fakty to fakty, literatura to literatura, moralność to moralność, oceny to oceny. I każdy może sam rozstrzygać, jak komponują się one w całość.

    Powiedziawszy wszystko, co powyżej i oddawszy hołd Domosławskiemu za jakość jego prac badawczych i odwagę środowiskową muszę jednak powiedzieć, że jego książka budzi jednak pewne wątpliwości. Ale nie co do faktów – te są w moim mniemaniu bezdyskusyjne, ani nie co do ocen – te są aż za bardzo wyważone i zniuansowane, ale co do nastroju, pewnej tendencji, smaku. W wielu miejscach miałem bowiem wrażenie, że Domosławski zachowuje się jak śledczy, który czyha, aby człowieka na czymś złapać. Dam tylko jeden przykład (ale można by ich znaleźć więcej) – autor pokazuje, jak zawsze wnikliwie, że Kapuściński miał tendencje do „załatwiania”, szukania poparcia, budowania związków koleżeńskich z oficjelami. Więcej, system się zmienił, mamy już normalne demokratyczne procedury, a on dalej próbuje coś „załatwić”. No niewątpliwie nie rzuca to na niego dobrego światła. Problem jednak w tym, że kilka stron dalej, Domosławski przyznaje, że bez wsparcia ze strony decydentów Kapuściński nie mógłby tak często wojażować, a po powrocie mieć komfort niezbędny do pisania książek. No to jak jest naprawdę? Mi się wydaje, że po prostu tak grał, jak musiał w danych warunkach. Jak się wyjeżdża na lodowisko grać w hokeja, to nie zakłada się spodenek piłkarskich, tylko watowane majtasy, i Kapuściński to właśnie robił. A przekonanie, że po roku 1989 nie trzeba było mieć poparcia, aby coś załatwić można włożyć między naiwne bajki. Zatem po co tworzyć atmosferę jakby ktoś był cwaniakiem, podczas gdy był jedynie skuteczny? Przypuszczam, że zadziałał tu syndrom zawiedzionej miłości do Mistrza, który nie okazał się tak kryształowy i bezbłędny, jak się wydawało. A zawiedziona miłość potrafi płatać różne figle…

    Na koniec pretensja do Wydawcy. W książce wybrano fatalny system identyfikowania cytatów, trudny w użytkowaniu, nieprzejrzysty, a przede wszystkim uniemożliwiający w wielu przypadkach ustalenie miejsca pochodzenia cytatu. Ja rozumiem, że w książce dla masowego odbiorcy rezygnuje się w przypisów, ale jednoznaczna lokalizacja przytoczeń jest poziomem nieprzekraczalnego minimum. I nawet to minium zostało tak odchudzone, że nic z niego nie wynika. Nie przynosi to chwały ani Wydawcy, ani autorowi, któro się zgodził na taki zabieg.

    Mimo tych zastrzeżeń, mam głębokie przekonanie, że Artur Domosławski wyznaczył pewien standard w biografistyce i niejednokrotnie inne prace będziemy porównywać do Kapuściński non fiction, jak do wzorca najlepszych praktyk. Bez wahania 10/10, a ponadto zaliczam do „sił sensu” za nie uleganie środowiskowym szablonom.

    (1) B. Chwedeńczuk, Z dziejów pojęcia prawdy

  • Książki

    Orłoś opowiadania

    okładkaKazimierz Orłoś, Bez ciebie nie mogę żyć, Wydawnictwo Literackie 2010 

    Nie miałem ostatnio szczęścia do lektur fascynujących, a zarazem dających do myślenia. Najlepsze książki (jeśli nie liczyć Le Carrego) trafiały się z działu non fiction. I oto trend się przełamał za sprawą wyboru opowiadań Kazimierza Orłosia. Z każdej strony sama przyjemność.

    Wszystkie opowiadania składające się na ten zbiór dotyczą ludzi żyjących wiele kilometrów w bok „od szosy głównej”. To tak zwani prości, biedni ludzie, a ich historię opowiedziane są też po prostu, bez fajerwerków, ale przez to są chyba jeszcze bardziej wzruszające. Orłoś ma szacunek do tych ludzi, nawet jeżeli robią rzeczy głupie. Obdarza ich sympatią i zrozumieniem.

     Nastrój obecny w całej książce wprowadza już pierwsze opowiadanie. Jego bohater jest umysłowo spóźniony, a może tylko niedostosowany do oczekiwań świata zewnętrznego. Żyje na uboczu, mieszka w piwnicy przy szkole, żyje z dorywczych prac, chodzi w niedbałym przyodziewku. Nad rzeką, na łące, pod niebieskim niebem poznaje Zenię, bliźniaczą duszą, też z głową nie bardzo, z widocznym kalectwem, tak jak Józek życzliwą ludziom. Wybucha miłość radośnie skonsumowana. Mimo łatwych do wyobrażenia trudności dochodzi do małżeństwa. Niestety to nie koniec odpowiadania. Zenia spada z drabiny tak nieszczęśliwie, że umiera. Życie Józka wraca do starych kolein, tylko że gorszych, bez nadziei i oczekiwań.

    W tym opowiadaniu można się zakochać i wszystkie pozostałe czytać już w stanie lekkiego zauroczenia. Co mi się właśnie zdarzyło. U Orłosia czuć empatię do swoich bohaterów-nieszczęśników, czuć solidarność z tymi, którym się nie udaje, choć niczym przecież nie zawinili. Ot taki ślepy los. W jego opowiadaniach nie ma zwykle puenty, przedstawiają fragment życia z zawieszonym zakończeniem. Zmuszają do zadumy, ale wniosków na tacy nie dają.

    Chyba dlatego lubię Orłosia, że jest on z jednej strony życzliwy dla opisywanych ludzi, ale jednocześnie nie nachalny wobec czytelników. Wprowadza nas w życie swoich bohaterów, ale później zostawia nas tam samych. I rozumiej z tego co chcesz (lub – jak myślę – na ile cię stać).

    Język tych opowiadań jest powściągliwy, skupiony, chciało by się rzec prosty. Ale jaka piękna i wzruszająca to prostota. Dla mnie 10/10

    Bez ciebie nie mogę żyć, to podsumowanie całej drogi literackiej Kazimierza Orłosia. Są tu opowiadania ze wszystkich etapów jego twórczości, także te najnowsze; publikowane w oficjalnym obiegu w latach gomułkowskich i w podziemiu dwadzieścia lat później. Uruchomiły one dawnych wspomnień czar, bo jedno z nich przypomniało mi pierwsze spotkanie z tym autorem na łamach podziemnego „Zapisu”. Przypomniały mi też Cudowną melinę, która przede wszystkim jest cudowną książką. Gdzie te książki tak dobrze przylegające do rzeczywistości, gdzie te czasy czytelniczych zachłyśnięć?

  • Film

    Rewers, Generał Nil, Dzieci Sedlerowej i Persepolis, czyli filmowe remanenty

    Nie czuję determinacji, aby tym filmom poświęcić osobne recenzje, ale warto chyba kilka słów napisać, tym bardziej, że często będą one szły pod prąd powszechnej opinii.

    Zacznijmy od Rewersu. Odebrałem ten film, jako lekką opowiastkę, ale mówiącą o najmroczniejszym okresie w naszych dziejach. Dla mnie był to poważny dysonans poznawczy. Tytuł wydaje się sugerować, że przedstawia, jakąś inną stronę stalinizmu w Polsce, problem w tym, że jest to optyka fałszywa i – mówiąc wprost – bełtająca ludziom w głowach. Sam pomysł fabularny jest kompletnie nieprawdopodobny. Zamordowanie ubeka, spowodowałoby rozległe śledztwo i zamkniecie całej rodziny na długie lata do więzienia, niezależnie od tego czy byłyby dowody, czy też nie. I w rzeczywistości nie byłaby to żadna lekka historyjka, tylko dramat pełną gębą. Nagroda w Gdyni i kandydowanie do Oscara, wydaje mi się w tym kontekście pomyłką, tym bardziej irytującą, że w tym samym roku powstał Dom zły, film o wiele lepszy i gatunkowo poważniejszy. Coś dobrego trzeba powiedzieć o aktorkach: Agata Buzek doskonała (cenię ją po tej roli jeszcze bardziej), a uzupełniające ją w drugim planie Krystyna Janda i Anna Polony też stworzyły postacie warte zapamiętania. I tyle tylko dobrego. 6/10

    Generał Nil i Dzieci Sendlerowej w jednym domu stali. Oba poruszają bardzo ważne tematy dla historii Polski, oba ogląda się z przyjemnością, po obu nic w pamięć nie zapada, bo oba nakręcone zostały bez lepszego, głębszego pomysłu dramaturgicznego. Bohaterowie tych filmów są jacyś papierowi, nieprzekonujący, odarci z osobistego dramatyzmu, a przecież podejmowali decyzje, za które płaci się głową (i gen. „Nil” Fieldorf głową zapłacił), które musiały wzbudzać wątpliwości, niepewność, strach…  Widzimy natomiast osoby pomnikowe bez wad i skaz, którym wahania i niepewność obce są. Choć z drugiej strony trzeba powiedzieć, że obie postacie rzeczywiście były bardzo wyraziste w swoich wyborach i trudno o nich nakręcić film w modnej dziś konwencji wielowymiarowej, gdzie nic nie jest jednoznaczne.

    Na minus Dzieci Sendlerowej zaliczam, że choć akcja dzieje się Warszawie, to kręcone one były w Rydze (6/10). Na plus Generałowi Nilowi zapiszmy, że rzeczywistość w tym filmie nie jest przypudrowana i tyle dobrego, że wprowadza on widza w dość prawdziwy kontekst wydarzeń, w tej materii dodatkowy plus za genialną rozmowę sowieckich doradców z płk. UB Różańskim. Poza tym uważam, że niezależnie od trochę lepszej czy gorszej jakości artystycznej, takie filmy powinny powstawać. Wolę jednowymiarowy film o Nilu (7/10) niż wodewil obyczajowo-polityczny typu Rewers.

    Na koniec Persepolis, jeden ze słabszych i bardziej irytujących filmów, jakie obejrzałem. Animacja prymitywna, jak z lat sześćdziesiątych, typu Bolek i Lolek, ale ostatecznie „co kto lubi”. Przede wszystkim jednak drażni, że film kłamliwie przedstawia historię Iraku. Za obaleniem szacha Rezy Pahlaviego stali islamscy fundamentaliści, a komuniści tylko ich wpierali. Natomiast komuniści z partii Tudeh, bynajmniej nie byli piewcami wolności i dobrotliwymi profesorami z uniwersytetu, ale sterowaną z Moskwy jaczejką, która chciała wprowadzić tam sowiecki socjalizm, a przy ich pomysłach szach jawił się jako gołąbek pokoju. W Iranie był to bodaj jedyny przypadek, gdzie to ich po przewrocie od władzy wyautowano. Z jakiego powodu film przedstawia to wszystko inaczej i jeszcze na dodatek manipuluje emocjami widzów? Jak widać Francuzi ciągle są pod wpływem sympatii prokomunistycznych, proarabskich i antyizraelskich, i taka postawa znajduje poklask na różnych festiwalach społecznie zaangażowanych. Co tu jest antyizraelskiego? A to mianowicie, że szach Reza Pahlavi był zwolennikiem pokojowego ułożenia stosunków z Izraelem, co było kamieniem obrazy tak dla islamskich fundamentalistów jak i lewaków all over the world, biegających w arafatkach i wspierających, co najmniej ideowo, słuszną walkę wszelkiego rodzaju terrorystów. I z tego kręgu kulturowego wywodzi się ten film. Autobiografia, jaką mieni się być Persepolis, powinna korespondować z faktami, a to nie jest żadna biografia, tylko klasyczna propaganda sprzedana pod płaszczykiem „widziane oczami dziecka”. Być może wzruszające, ale kompletnie nieprawdziwe. A pod ciężarem tych zastrzeżeń, ginie ciekawy wątek dorastającej młodej dziewczyny. Szkoda. 2/10, a i to tylko z powodu sympatii do buntowniczej nastolatki.

  • Film

    Różyczka i Ghostwriter, podbieństwa i różnice

    Różyczka, reż. Jan Kidawa-Błoński, Polska 2010, Autor widmo (Ghostwriter), reż. Roman Polański, USA 2010.

    Czekałem na ten film z utęsknieniem, bowiem – dzięki Obławie Joanny Siedleckiej – dość dobrze znałem dzieje inwigilacji Pawła Jasienicy przez jego żonę Nenę O’Bretenny. Film, jak się okazało, jedynie odlegle inspirowany był tą historią. Przede wszystkim finał był zupełnie inny w rzeczywistości, podły, a inny w filmie, względnie dobry. Tym bardziej dziwi, dlaczego różne szczegóły z biografii Pawła Jasienicy zostały do Różyczki włączone. Generalnie uznaję prawo do reżyserskiej licentia poetica, ale gdy zbyt dużo detali odnosi się do prawdziwych postaci, w sposób uzasadniony oczekuje się realnej pointy.

    Magdalena Boczarska TW Różyczka i Andzrej Seweryn - Warczewski

    Film jest życzliwy w oglądaniu i w fotelu przed ekranem czas spędzimy na pewno z przyjemnością. Mocną jego stroną jest aktorstwo: Magdalena Boczarska, tytułowa Różyczka (wcześniej mi nie znana) i Andrzej Seweryn, jako pisarz Warczewski (znany bardzo dobrze) stworzyli tandem uzupełniający się i posiadający niemałą klasę. Na dodatek Boczarska jest piękną kobietą i wykorzystuje na ekranie swoje atuty, co uprzyjemnia niewątpliwie czas spędzony z tym filmem.

    W warstwie wydarzeń Różyczka porusza tematy ważne, a nawet przejmujące: partnerka wybitnego pisarza zostaje zwerbowana przez Służbę Bezpieczeństwa i systematycznie na niego donosi, rodzi się myśl o małżeństwie, a donosy płyną nadal, kończą się jednak wraz z zawarciem małżeństwa. Trudno sobie wyobrazić bliski związek podszyty systematycznym szpiclowaniem. Jak można z tym żyć? Tu miłość, tu łóżko, tu donos i wszystko na przemian. Dylematy TW Różyczki nie budzą jednak współczucia. Wydaje się, że reżyser i jednocześnie scenarzysta, Jan Kidawa-Błoński, popełnił kilka kardynalnych błędów już na etapie scenariusza. Po pierwsze, zatarł granice pomiędzy główną osią filmu, a wątkami pobocznymi. Równie ważny jest motyw donosicielski, motyw romansu z oficerem SB, a na koniec – tło marcowej nagonki antysemickiej. Gdy wszystko jest równie ważne, to nic nie jest najważniejsze, a jak nie jest najważniejsze, to czym się przejąć? Po wtóre, rzeczywistość wyglądała dużo dramatyczniej niż film. Nena O’Bretenny donosiła na Jasienicę przed ślubem i później. Nie przeszkadzało jej, w karierze agentki, zawarcie małżeństwa z obiektem jej donosów. Jasienica umarł, a ona donosiła nadal obsmarowując środowisko literackie. Jaka musiała być psychika tej osoby, jej motywacje, jak głęboki immoralizm. Według tej osi zrobiony film, gdzie inne wydarzenia byłyby tylko tłem dla filmu psychologicznego, byłby dużo ciekawszy i przejmujący.

    Raziło mnie też nieprawdopodobieństwo wielu sytuacji. Różyczka była jedną z najcenniejszych dla komunistów agentek i nie było możliwe, aby jej oficer prowadzący nachodził ją, molestował, a na końcu zdekonspirował. Nad operacjami tego typy czuwał sztab oficerów i każdy szczegół kontaktów z agentem był szczegółowo analizowany. Choć trzeba przyznać, że w pewnym momencie SB straciła zaufanie do jakości pracy swojej donosicielki, to do takich wydarzeń, jak w filmie, nigdy by nie doszło. Samobójstwo Warczewskiego w wyniku „nagonki” też jest mało prawdopodobne – ktoś kto decydował się na współpracę z „wrogimi ośrodkami” na Zachodzie, musiał brać pod uwagę ryzyko wieloletniego więzienia, wobec czego trochę słownych połajanek wydaje się jednak „bułką z masłem”. [Po celnym komentarzu poniżej, myślę, że reżyser sugeruje, że to nie było samobójstwo, ale nieznani sprawcy. Jest tu pewne pole do indywidualnych interpretacji.]

    Podsumowując: ciekawy film, na ciekawy temat, nie najlepiej pomyślany, ale mimo to ogląda się go dobrze. Finalna ocena 7/10.

    Ghostwriter jest filmem – paradoksalnie – mającym wiele wspólnego z Różyczką. W obu przypadkach, żony głównych bohaterów odgrywają kluczową rolę w ich życiu, w obu przypadkach są zwerbowane przez służby. Poza tym w punkcie startu Polański miał poczytną książkę, a Kidawa-Błoński realną historię. Pierwszy jej zaufał i wygrał, drugi kombinował ze scenariuszem i przegrał. Film Polańskiego jest lepszy, ma wartką, spójną akcję, zaskakujące zakończenie i trzyma w napięciu, co w przypadku thrillera jest wartością decydującą. Kidawa-Błoński za to wykorzystał wdzięki Boczarskiej, a kobiety u Polańskiego są bardzo nie pociągające.

    Najbardziej irytuje u Ghostwriterze retoryka alterglobalistyczna, pacyfistyczna, umiejscawiająca wszelkie zło w CIA. To dość prymitywny zabieg i, co gorsza, robiony zdecydowanie „pod publiczkę”, ale w moich oczach wartość filmu zmniejsza. Ostateczna ocena 8/10.

  • Książki

    Tołczyk! Tołczyk! Tołczyk!

    Gułag w oczach Zachodu okładka recenzjaDariusz Tołczyk, Gułag w oczach Zachodu, Prószyński i S-ka, 2009

    Jak zgodnie zauważają blogersi, napisać recenzję pochwalną jest znacznie trudniej niż coś zjechać. No bo jak zręcznie zacząć tekst poświecony książce, która jest kongenialna? Nie tylko wzorowo wyczerpująca, co do treści, lecz także napisana pięknym, klarownym językiem.

    Od razu, od pierwszej strony Wstępu, autor daje sygnał, że mamy do czynienia z czymś niebanalnym, bowiem książkę, bądź co bądź historyczną, zaczyna od pytania, czy w ogóle warto jest dziś sięgać wstecz do minionych okropności totalitaryzmów XX wieku i przytacza wiele argumentów (od Cycerona do Szymborskiej), że nie warto, po drugiej stronie jest jeden argument, ale za to fundamentalny: wzgląd na pamięć o krzywdzie ofiar.

    A więc zapomnienie o ofiarach systemów totalitarnych można uznać – i często uznawano – za niedopuszczalny akt zdrady. Ci, którzy tak uważali, określali je jako przyznanie moralnej satysfakcji oprawcom, połączone z odmową udzielenia ofiarom jedynego zadośćuczynienia, na jakie stać społeczeństwo wolne od totalitaryzmu – zadośćuczynienia przez pamięć. Bruno Bettelheim, były więzień Dachau i Buchenwaldu, stwierdzał: „jeśli będziemy milczeć wówczas spełnimy dokładnie to, czego chcieli hitlerowcy: zachowamy się, jak gdyby nigdy nic się nie stało”. Autor wspomnień z Gułagu, Antoni Ekart , przytacza napis, który zobaczył kiedyś na ścianie łagrowego karceru: „niech będzie przeklęty ten, kto wyjdzie stąd i będzie milczał”.

    Rewolucja bolszewicka została przyjęta na zachodzie w kręgach postępowej inteligencji z entuzjazmem. Była zapowiedzią nowego, lepszego świata, ucieleśnieniem marzeń o zaprzeczeniu wartościom burżuazyjnym.

    Nie brakowało też osób o niesprecyzowanych dotąd poglądach, którzy w rewolucji bolszewickiej ujrzeli romantyczny zryw i drogę wyjścia ludzkości z burżuazyjnej matni oraz szansę na zbudowanie świata równości i wolności, w którym nie będzie już bezsensownych krwawych wojen. Oczywiście dodatkowo sprzyjał temu fakt, że rewolucja bolszewicka dokonała się właśnie w Rosji, która była w oczach Zachodu krajem szczególnym – na tyle dalekim i mało znanym, by nadmierna znajomość faktów z historii najnowszej oraz bieżących wydarzeń nie przeszkadzała w projekcji marzeń i mitów.

    Przy takim nastawieniu łatwo akceptowano, że rewolucja używa przemocy w walce z wrogami i musi sięgać niekiedy do działań bardzo zdecydowanych, a stąd już tylko jeden krok do akceptacji GUŁAGu, jako miejsca niezbędnego dla skutecznej walki klasowej.

    Sowieci bardzo dbali o zachodnią opinię publiczną: ściśle limitowali akredytację dziennikarzy i na długotrwały pobyt w Moskwie mieli szansę tylko ci, którzy pisali teksty zgodne z oczekiwaniami władz sowieckich, albo wprost poddawali cenzurze swoje korespondencje przed wysłaniem do macierzystych redakcji. Organizowano również pobyt w Związku Sowieckim znanym intelektualistom. Goście podlegali ścisłej, acz dyskretnej opiece rozmaitych przewodników, tłumaczy i innych osób specjalnie przygotowanych do tej roli. Do żelaznych punktów takiego pobytu, należała oczywiście wizyta w łagrze, która miała pokazać prawdę wobec pojawiających się niekiedy oskarżeń o nieludzkie traktowanie więźniów. Oczywiście komuniści przygotowywali takie potiomkinowskie łagry na potrzeby zachodnich turystów. Najwnikliwsze spostrzeżenia po takiej wizycie w więzieniu dla kobiet pozostawił Georg Bernard Shaw:

    żadna z tych kobiet nie byłaby w lepszej sytuacji, gdyby starała się zarobić na życie, pracując w angielskiej fabryce jako wolna osoba. (…) W Anglii przestępca wchodzi do więzienia jako zwykły człowiek, a wychodzi jako „kryminalista”, podczas gdy w Rosji wchodzi jako kryminalista i wyszedłby jako normalny człowiek, gdyby nie trudności z przekonaniem go, że trzeba już opuścić więzienie.

    Za twierdzenie, że ludzie nie chcą wychodzić z łagru, bo tak im tam dobrze oraz że w łagrze pracuje się jak w przeciętnej angielskiej fabryce, Shawa zaliczam do trójki najgłupszych adoratorów Stalina. Kolejnym kandydatem do miejsca na podium jest prezydent Roosevelt, który

    Słuchając opowieści o rozwoju państwowego przemysłu sowieckiego w czasie, gdy na Zachodzie szerzył się kryzys, pytał z zazdrością, jak Stalina stać było na to, aby wykupić te wszystkie fabryki.

    Za głębokie przekonanie, że komuniści fabryki kupowali nadaję Rooseveltowi drugie miejsce w wyścigu po palmę najgłupszego. Rozpacz ogarnia, że taki człowiek był prezydentem USA i miał stanowić przeciwwagę dla Stalina. Palma pierwszeństwa należy się jednak wiceprezydentowi przy Roosevelcie, Henry Wallace’owi, który w roku 1944 wybrał się w podróż po sowieckim Dalekim Wschodzie i odwiedził między innymi Kołymę. Sowieci mieli za mało czasu, aby wybudować obóz pokazowy, ograniczyli się tylko do podstawienia aktywistów komsomołu w miejsce więźniów i demontażu wieżyczek strażniczych. Nawet to wystarczyło, jeżeli ktoś miał głęboką motywację, aby nic nie zobaczyć i grać durnia do samego końca.

    Po powrocie do USA Wallace napisał książkę w której zapewniał o takich samych, jak w Stanach warunkach pracy na Kołymie. Wierzył w posiadanie przez sowieckich „wydobywców złota” związków zawodowych i przesyłał pozdrowienia od nich skierowane do amerykańskich odpowiedników. Był zafascynowany poziomem lokalnej orkiestry „nie wydaje mi się abym kiedykolwiek widział coś lepszego w wykonaniu talentów z jednego zaledwie miasta”. Oczywiście byli to muzycy więźniowie, przed aresztowaniem artyści najwybitniejszych teatrów, oper i filharmonii.

    Dariusz Tołczyk recenzjaPoza tymi już wskazanymi, najciekawsze wątki książki to przedstawienie: pozytywnej recepcji na Zachodzie procesów pokazowych (wraz z wyjaśnieniem dlaczego pozytywnej), meandrów sprawy Katynia (zwłaszcza bulwersującej na poziomie decyzji rządów Anglii i USA), budowania białej legendy Stalina przez władze Stanów Zjednoczonych, przymusowej repatriacji do Związku Sowieckiego własowców i Kozaków walczących przeciwko Stalinowi.

    Książka Tołczyka jest wybitna z kilku powodów: inteligentny autor przedstawia wydarzenia w ich, niekiedy dość skomplikowanym, ciągu przyczynowo skutkowym, imponuje bogatą erudycją (mamy przekonanie, że nic nie zostało pominięte), wreszcie wykład jest przejrzyście poprowadzony i doskonale napisany. Same superlatywy. Sumaryczna ocena 6/6 (jakby było możliwe to 7/6).

  • Książki

    Podyskutujmy z Rymkiewiczem

    Rymkiewicz, Kinderszenen, recenzja, okładkaJarosław Marek Rymkiewicz, Kinderszenen, Sic! 2008 

    Dyskusja na temat tej książki przewaliła się przez polską prasę jakiś czas temu i mimo że bynajmniej nie była wyczerpująca, a nawet w znacznej mierze była niejako obok książki, która stanowiła tylko pretekst do dyskusji o polskim patriotyzmie, zagrożeniach substancji narodowej, poprawności itd., to wyczerpująca recenzja byłaby chyba musztardą po obiedzie. Ograniczę się zatem do kilku, jak myślę, kluczowych uwag.

    1. Cieszę się bardzo, że Kinderszenen się ukazał, mimo, iż nie ze wszystkimi ideami w nim przedstawionymi jest mi po drodze, ale w normalnym społeczeństwie, powinno się o nich stale rozmawiać, szkoda tylko, że dzieje się to tak rzadko. Za normalne społeczeństwo mam takie, gdzie jedna najprawdziwsza prawda nie monopolizuje rynku idei, a autorów myśli nie powszechnych nie bierze się pod buty, jako oszołomów i nie niszczy medialną nagonką.

    2. Rymkiewicz napisał książkę o swoim dzieciństwie (stąd tytuł znaczący po polsku „kącik dziecinny”) naznaczonym wojną, a dokładnie brutalną niemiecką okupacją. Fragmenty autobiograficzne przetykane są scenami z Powstania warszawskiego i uwagami na temat istoty niemieckich podbojów na wschodzie. Szeroko rozlaną dyskusję budziło nie to, co jest istotą książki, ale pojedyncze uwagi podrzucane niejako przy okazji głównych nurtów narracyjnych, a to mianowicie przekonania: o szczególnym znaczeniu Powstania, jako najważniejszym wydarzeniu w historii Polski i fundamencie niepodległości, o niemieckim, a nie hitlerowskim czy nazistowskim charakterze zbrodni w Polsce, o wybitnie złych cechach „niemieckiego charakteru”, które się ujawniły w stosunku do Polaków podczas II Wojny Światowej.

    3. Najprościej jest odnieść się tematu Powstania warszawskiego. Niestety Rymkiewicz wypowiadał się tu z dużą emfazą, ale nic nie mówił dokładnie: w jaki to sposób Powstanie miało wpływać na kondycję polskiej świadomości narodowej, a w tym szczególnego umiłowania wolności. Coś tu jest na rzeczy, ale na poziomie tak ogólnikowym trudno rozmawiać, bo jest też sporo argumentów za tezą przeciwną, np. wzgląd na hekatombę powstańczą powodował niechęć do bardziej zdecydowanych wystapień w latach 70. i później w czasie Solidarności (mówił o tym wprost Prymas Wyszyński). Można tu powołać się na zasadę stanowiącą jeden z fundamentów europejskiej racjonalności „twierdzenie bez dowodu odrzucam bez powodu”. Natomiast na pewno warto rozmawiać na ten temat i to nie tylko przy okazji rocznicy wybuchu Powstania, kiedy opinie słusznie mają charakter pomnikowy nacechowany wdzięcznością i szacunkiem dla bohaterów.

    4. Zbrodnie hitlerowskie, nazistowskie czy niemieckie. Niewątpliwie Rymkiewicz ma rację, gdy mówi, że podczas wojny nikt nie mówił inaczej jak „zbrodniarze niemieccy” (a nie hitlerowscy), tym niemniej dzisiaj żyjemy w innej sytuacji, w innej logice kontaktów między narodami (współpraca zamiast konfrontacji). Ja chyba wolę mówić o zbrodniach hitlerowskich, ale nie razi mnie inne zdanie w tej sprawie, a już na pewno nie u ludzi, którzy przeżyli wojnę i owych zbrodni doświadczali osobiście.

    5. Najmniej podobają mi się bardzo zjadliwe uwagi dotyczące niemieckiego charakteru narodowego („skłonność niemieckiej psychiki” lub „skłoność Niemców do dominacji”), bowiem dzisiejsi Niemcy nie objawiają takich cech jak pokolenie zainfekowane Hitlerem, no więc jak to jest z ich przypadłościami narodowymi, raz są, a raz ich nie ma. Co to za charakter narodowy. Poza tym przypomina mi to mówienie o tym, że Polacy wysysają antysemityzm z mlekiem matki. Z drugiej strony Polacy często przesadzają w drugą stronę, np. często gloryfikowany jako uczciwy Niemiec, płk Stauffenberg, tak wypowidał się o mieszkańcach Generalnej Guberni „To niewyobrażalna hołota, bardzo dużo Żydów i bardzo dużo mieszańców. Ci ludzie będą posłuszni jedynie pod knutem. Tysiące jeńców wojennych wykorzysta się dla naszego rolnictwa. W Niemczech na pewno będą użyteczni. pracowici, posłuszni i skromni”.

    6. A niezależnie od polemiki z Rymkiewiczem, trzeba powiedzieć, że podczas okupacji Niemcy powszechnie (!) zachowywali się skandalicznie objawiając na każdym kroku przekonanie, że przynależymy do rasy podludzi i tak nas traktowali. Zasłużyli sobie z nawiązką na to, żeby suchej nitki na nich nie pozostawiać i był czas żeby wyciągać z tego wszelkie konsekwencje i zresztą to robiono: granica na Odrze i utrata przez Niemcy wszystkich wschodnich prowincji, masowe wysiedlenia, procesy i nie incydentalne wyroki śmierci. W zakresie oddziaływania Sowietów wszyscy jeńcy trafiali do łagrów, które przeżyło ok. 50% zesłanych i siedzieli w nich do połowy lat 50. – nie była to mała pokuta.

    7. Na pewno warto Kinderszenen przeczytać, tym bardziej, że jest napisany piękną polszczyzną i czyta się go z przyjemnością. Mimo iż się nie we wszystkim zgadzam z autorem to zaliczam książkę do „sił sensu” ze względu na samodzielność i niezależność myślenia, a także odwagę w płynięciu pod prąd opinii powszechnych. Wolę różnić się z Rymkiewiczem, niż zgadzać z jego oponentami.

  • Film

    Trzeci punkt widzenia

    Marek Cichocki, Dariusz Gawin i Dariusz KarłowiczTrzeci punkt widzenia to program telewizyjny absolutnie wyjątkowy. Trzech filozofów (Marek A. Cichocki, Dariusz Gawin i Dariusz Karłowicz) komentuje w nim bieżące wydarzenia kulturalne, ale też ze sfery klasycznie (grecko klasycznie) rozumianej polityki. Kluczowe jest to, że komentarze są inteligentne, docierające do pokładów powszechnie nie dostrzeganych, idące wbrew narzucanym poprawnościom, ale też dowcipne lub delikatnie ironiczne. 

    Swoją drogą pobudza do pewnej wyobraźni fakt, że taki program jest możliwy tylko w telewizji publicznej, a w ramach tej telewizji w niszowym kanale TVP Kultura. Rzuca to pewne światło na dyskusje o sensie istnienia telewizji publicznej, zwłaszcza wobec postulatów o jej częściowej lub całościowej prywatyzacji, a nawet likwidacji. Jak rozumiem jednym ze skutków takiej operacji byłoby zlikwidowanie takich wydarzeń medialnych, jak Trzeci punkt widzenia. Nie ma to zgody, a zdecydowany sprzeciw budzi już występujące ograniczanie częstotliwości emisji Trzeciego punku widzenia. Mamy już zatem pierwsze skutki zamachu na finansowe podstawy telewizji publicznej. Nawet nie zadam nie zadam pytania kto i jaki ma w tym interes.

    Nie będę się silił na całościową recenzję tego programu, podzielę się jedynie moim całkowicie subiektywnym odczuciem – jest to jedyny program, który oglądam z przyjemnością, identyfikuję się z treściami w nim wyrażanymi, a i forma ekspresji prowadzących jest mi bliska. Najbardziej mnie, krytykanta, zdumiewa, że od dłuższego czasu, żaden komentarz trójcy filozoficznej nie wzbudził we mnie chęci polemiki, intelektualnego oporu lub estetycznej niepewności. 

    Nie przypuszczałem, że taka równoległość poglądów, jest możliwa. A tu nagle się okazało, że w moim fotelu przy kominku nie siedzę sam. Nie muszę dodawać, że z najczystszym sumieniem zaliczam trójke Panów do „sił sensu”.

  • Film

    Dom zły

    Wybitny film, który przemawia prostym językiem, nieskomplikowaną fabułą, ale pisać o nim – jest bardzo trudno. Nie dlatego, aby był to film o nieuchwytności, jak twierdzi jeden z prasowych recenzentów, ale dlatego, że mówi o sprawach strasznie poważnych, a pisanie o nich w lekkiej formule kulturalnej recenzji lub notki na blogu, spłaszcza, banalizuje te tematy. Oduczyliśmy się mówić o kwestiach najważniejszych językiem poważnym, głębokim, bo ciągle w sposób właściwy kulturze masmediów czytamy i słyszmy strywializowane sądy, spory, polemiki, w których nikt nikogo nie słucha, ale manifestuje gromko jedyną słuszną rację.

    Dom zły

    Akcja filmu dzieje się w tym samym miejscu, ale w dwóch planach czasowych. Śnieżna biel ostrej zimy, stan wojenny, śledztwo prowadzone w ruinach spalonego domu, mające wyjaśnić zagadkę morderstwa z trzema trupami. I drugi plan pokazujący jak doszło do owych morderstw. Oba przeplatają się, uzupełniają, tłumaczą nawzajem w sposób mistrzowski. Prokurator jest w sztok pijany, towarzyszący mu milicjanci też zdrowo pociągają. I przeskok – do zwykłej rodziny trafia zabłąkany przybysz jadący właśnie do pracy w pobliskim pegieerze. Też piją, ale na wesoło, planują przyszłe interesy w oparciu o pędzony nieustannie bimber. Pani domu (fenomenalna Kinga Preis), pomiatana bezceremonialnie przez swojego męża, równie bezceremonialnie wchodzi do łóżka gościa. Prowadzone tymczasem przez milicję śledztwo wskazuje na rozliczne malwersacje elity lokalnej władzy. Jedyny przyzwoity w tym towarzystwie kapitan milicji (Bartłomiej Topa) nie chce sprawy schować pod sukno.

    Historia dziejąca się w obydwu przekrojach czasowych kończy się źle. Podłość, głupota i małość przeważa. Zagadkowo dopowiem, że główna oś wydarzeń jest zbieżna z zamysłem Niespodzianki Karola Huberta Rostworowskiego.

    Do oczywistych głupot interpretacyjnych zaliczam twierdzenie „Film Smarzowskiego, boleśnie przypomina, że każdy dom jest zły: to więzienie bez szansy na przedterminowe zwolnienie.” (Łukasz Maciejewski „Kultura/Dziennik”). Po pierwsze Dom zły w żadnym przypadku nie daje asumptu do takiego poglądu, wydaje się natomiast mówić: uważajcie, w pozornie normalnym domu mogą tkwić demony z pokładami zła, których sobie nawet nie uświadamiacie. Po drugie, nawet abstrahując od komentowania dzieła Smarzowskiego trudno się zgodzić z takim poglądem, jeżeli jest on opatrzony wielkim kwantyfikatorem. Za uzasadnienie niech wystarczą rozliczne działa odwołujące się do arkadii dzieciństwa (Miłosz, Konwicki czy z ostatnich Bogdana Loebla Piekło weszło do raju). W ogóle tego typu mądrości lokują się w nurcie krytyki rodziny jako miejsca opresji i zniewolenia. Autorowi opowiadającemu się za takim poglądem, polecem oddać swoje dziecko do sierocińca, bo tam będzie szczęśliwsze niż w rodzinie, przecież siedlisku zła wszelakiego.

    Dodam tylko, że nie jest to jedyny przypadek, kiedy w recenzjach publikowanych w dużych gazetach pojawiają się popisy niby to erudycyjne, niby filozoficzne, nie mające nic wspólnego z recenzowanym dziełem, a świadczące głównie o bezradności autora nie potrafiącego rzetelnie wywiązać się ze swoich obowiązków jako recenzenta. Użyłem słówka „niby” bo co to za popisy o objętości krótkiego akapitu wciśniętego pomiędzy opis fabuły a ocenę aktorów. Jeżeli taki autor ma coś naprawdę do powiedzenia, to niech popełni solidny esej na dany temat, a ja go chętnie przeczytam. Między innymi z tego powodu bardziej ufam anonimowym blogom niż recenzjom w zoficjonalizowanym obiegu.

    Dom zły to film bezwzględnie poważny, jeden z najważniejszych w ostatniej dekadzie, dający do myślenia. Nie jestem w tej opinii oryginalny, dodam tylko, że tytuł jest dwuznaczny, bo odnosi się zarówno do domu, w którym wydarzyły się dramatyczne morderstwa, ale również do naszego wspólnego domu, Polski, która jawi się poprzez swój prowincjonalny obraz zgoła fatalnie.

    Szkoda, że na ostatnim festiwalu w Gdyni, to nie Dom zły wziął główną nagrodę. Rewers jest niewątpliwie filmem dobrym, ale lekkim, momentami farsowym. Pechowo dla Kingi Preis Agata Buzek zagrała w nim bardzo dobrą rolę. Nagroda dla najlepszej aktorki należała się im obu i w trybie wyjątkowym trzeba było ją „po sprawiedliwości” w ten sposób przyznać. Bartomiej Topa po tym filmie powinien rozpocząć karierę w roli policjanta, detektywa, prokuratora. Twardy, ale czujący, uczciwy, ale nie ckliwy – robi wrażenie.

    Mimo iż film jest przygnębiający, to jednak trzeba go zobaczyć, bo tak samo jak Wesele zapada w pamięć, ale zmusza też do przemyśleń. Coś więcej wiemy o Polsce i Polakach, nawet jeżeli tylko tych historycznych, bo z nich przecież wyrośliśmy. Taki to był nasz dom.