• Teatr

    Stachuro, Stachuro, ty już idziesz górą…

    Anna Chodakowska śpiewa StachuręEdward Stachura, Msza wędrującego, Teatr Kamienica, śpiewa Anna Chodakowska, muz. Andrzej Ziemlański

    Wybierając się na Mszę wędrującego, byłem przekonany, że będzie to podróż sentymentalna do czasów młodości, kiedy powszechnie nucono piosenki Stachury, a Całą jaskrawość czy Siekierezadę czytano, jak literaturę pisaną przez mędrca, guru owego pokolenia. Naraz się pomyliłem i nie pomyliłem. Rzeczywiście wspomnienia i różne odwołania do przeszłości odżyły, ale szybko okazało się, że to nie one dominują i spotkanie z tekstami Stachury ma walor aktualności i jest tak samo przejmujące jak dwadzieścia lat temu.

    Spektakl składa się ze śpiewanego poematu Missa pagana i recytowanych fragmentów Fabula rasa. Słuchając tej poezji miałem poczucie, że autor stara się mówić o sprawach najważniejszych, fundamentalnych dla człowieka, dzięki którym może  żyć całą pełnią, całą jaskrawością

    Byli tacy, co się rodzili,
    byli tacy, co umierali
    i byli tacy, którym to nie wystarczało.

    Stachura jest uczciwy w tym co pisze, nie przemilcza spraw trudnych, ma odwagę powiedzieć „jesteś bestią”, ale mówi to życzliwie i ze zrozumieniem, dopowiadając, że jeżeli sobie to uświadomisz i nabierzesz pokory widząc kim naprawdę jesteś, to tak, jakbyś sam siebie zwyciężył i poszedł kilka kroków dalej. Mówi też takie piękne słowa:

    Święte krople potu
    Święte wędrowanie
    Święty kamień w polu
    Przysiądź na nim Panie.

    Święty chleb – chleba łamanie
    Święta sól – solą witanie.

    Pomimo, że Stachura jest antykościelny, to tak blisko mi do niego, że piszę o nim w czasie teraźniejszym, mimo iż nie żyje od 30 lat, bo jak może być inaczej, kiedy się słyszy takie słowa, jak zacytowane. Na papierze brzmi to znacznie słabiej, niż zaśpiewane przez Annę Chodakowską.

    W swoim pisarstwie był przede wszystkim szczery, a więc ciągle szukający, ciągle w drodze. Jego utwory, w tym również Missa Pagana, to raporty z aktualnego stanu poszukiwań – tyle już wiem i tyle zapisuję. Chciał żyć poezją, chciał by życie było poezją. To, co napisane, jest wtórne wobec tego, co przeżyte.

    Zupełnie osobna kwestią jest sposób, w jaki Msza wędrującego została zaprezentowana. Anna Chodakowska okazała się tu mistrzem nad mistrzami. Upływ lat (pierwszy raz Chodakowska zaśpiewała ten poemat około 25 lat temu) nie tylko, że nie zaszkodził przedstawieniu, ale zdecydowanie mu pomógł, spowodował, że wszystko jest dojrzalsze, lepiej przemyślane, nie ma zbędnych gestów, a właśnie gestami Anna Chodakowska podbiła mnie bez reszty. W momentach, kiedy tekst kieruje się wprost do słuchaczy frazą „ty jesteś bestią”, (żeby pozostać przy już przywołanym przykładzie) aktorka dyskretnie wskazuje na siebie, jakby chciała powiedzieć „ja też”. Duża kultura. Po raz pierwszy coś takiego widziałem w teatrze i nie zapomnę. W efekcie najbardziej żałowałem, że spektakl już się skończył, a tak chętnie posłuchałbym także piosenek Stachury w tak doskonałym wykonaniu. Poza tym muzyka napisana przez Andrzeja Ziemlańskiego dobrze pasuje do klimatu tej poezji, a kompozytor sam akompaniuje aktorce, dając czasem popisy wirtuozerii w partiach solowych.

    Annę Chodakowską pamiętam z wielu ról, ale pod powiekami chyba na zawsze pozostanie mi jej obraz śpiewającej Missę paganę i recytującej Fabulę rasę.

  • Teatr

    Stachuro, Stachuro, ty już idziesz górą…

    Anna Chodakowska śpiewa StachuręEdward Stachura, Msza wędrującego, Teatr Kamienica, śpiewa Anna Chodakowska, muz. Andrzej Ziemlański

    Wybierając się na Mszę wędrującego, byłem przekonany, że będzie to podróż sentymentalna do czasów młodości, kiedy powszechnie nucono piosenki Stachury, a Całą jaskrawość czy Siekierezadę czytano, jak literaturę pisaną przez mędrca, guru owego pokolenia. Naraz się pomyliłem i nie pomyliłem. Rzeczywiście wspomnienia i różne odwołania do przeszłości odżyły, ale szybko okazało się, że to nie one dominują i spotkanie z tekstami Stachury ma walor aktualności i jest tak samo przejmujące jak dwadzieścia lat temu.

    Spektakl składa się ze śpiewanego poematu Missa pagana i recytowanych fragmentów Fabula rasa. Słuchając tej poezji miałem poczucie, że autor stara się mówić o sprawach najważniejszych, fundamentalnych dla człowieka, dzięki którym może  żyć całą pełnią, całą jaskrawością

    Byli tacy, co się rodzili,
    byli tacy, co umierali
    i byli tacy, którym to nie wystarczało.

    Stachura jest uczciwy w tym co pisze, nie przemilcza spraw trudnych, ma odwagę powiedzieć „jesteś bestią”, ale mówi to życzliwie i ze zrozumieniem, dopowiadając, że jeżeli sobie to uświadomisz i nabierzesz pokory widząc kim naprawdę jesteś, to tak, jakbyś sam siebie zwyciężył i poszedł kilka kroków dalej. Mówi też takie piękne słowa:

    Święte krople potu
    Święte wędrowanie
    Święty kamień w polu
    Przysiądź na nim Panie.

    Święty chleb – chleba łamanie
    Święta sól – solą witanie.

    Pomimo, że Stachura jest antykościelny, to tak blisko mi do niego, że piszę o nim w czasie teraźniejszym, mimo iż nie żyje od 30 lat, bo jak może być inaczej, kiedy się słyszy takie słowa, jak zacytowane. Na papierze brzmi to znacznie słabiej, niż zaśpiewane przez Annę Chodakowską.

    W swoim pisarstwie był przede wszystkim szczery, a więc ciągle szukający, ciągle w drodze. Jego utwory, w tym również Missa Pagana, to raporty z aktualnego stanu poszukiwań – tyle już wiem i tyle zapisuję. Chciał żyć poezją, chciał by życie było poezją. To, co napisane, jest wtórne wobec tego, co przeżyte.

    Zupełnie osobna kwestią jest sposób, w jaki Msza wędrującego została zaprezentowana. Anna Chodakowska okazała się tu mistrzem nad mistrzami. Upływ lat (pierwszy raz Chodakowska zaśpiewała ten poemat około 25 lat temu) nie tylko, że nie zaszkodził przedstawieniu, ale zdecydowanie mu pomógł, spowodował, że wszystko jest dojrzalsze, lepiej przemyślane, nie ma zbędnych gestów, a właśnie gestami Anna Chodakowska podbiła mnie bez reszty. W momentach, kiedy tekst kieruje się wprost do słuchaczy frazą „ty jesteś bestią”, (żeby pozostać przy już przywołanym przykładzie) aktorka dyskretnie wskazuje na siebie, jakby chciała powiedzieć „ja też”. Duża kultura. Po raz pierwszy coś takiego widziałem w teatrze i nie zapomnę. W efekcie najbardziej żałowałem, że spektakl już się skończył, a tak chętnie posłuchałbym także piosenek Stachury w tak doskonałym wykonaniu. Poza tym muzyka napisana przez Andrzeja Ziemlańskiego dobrze pasuje do klimatu tej poezji, a kompozytor sam akompaniuje aktorce, dając czasem popisy wirtuozerii w partiach solowych.

    Annę Chodakowską pamiętam z wielu ról, ale pod powiekami chyba na zawsze pozostanie mi jej obraz śpiewającej Missę paganę i recytującej Fabulę rasę.

  • Książki

    Głowa Minotaura

    okładkaMarek Krajewski jest ciekawym fenomenem polskiej literatury kryminalnej. Cykl książek o komisarzu Eberhardzie Mocku odniósł tak duży sukces, że uruchomił lawinę retro kryminałów, których akcja osadzona była chyba we wszystkich większych miastach Polski. Nic w tym dziwnego, bo Eberhard Mock to udane połączenie Brudnego Harry’ego z Arsenem Lupin. Od pierwszego wziął determinację w walce z kryminalistami, posuniętą aż do używania przemocy i samosądów, od drugiego zaś nienaganne maniery i elegancki wygląd. Na dodatek wszystko jest przyprawione pociągiem do alkoholu i pięknych kobiet, co potęguje powszechną sympatię polskich czytelników do niemieckiego komisarza.

    Poza tym opowieści o przypadkach komisarza Mocka umieszczone są w przedwojennym Wrocławiu, mieście ówcześnie niemieckim, czyli w Breslau. Obyczajowość tego miasta odtworzona została tyleż pieczołowicie, co uwodzicielsko. Na tyle uwodzicielsko, że bodaj wszystkie powieści Krajewskiego przeczytałem. Zostały one również przetłumaczone na wiele języków europejskich. Tak więc mamy do czynienia z poziomem europejskim zarówno w przenośni jak i dosłownie.

    Pojawiały się co prawda też i pewne wątpliwości – kolejne odcinki przygód Eberharda Mocka były coraz bardziej do siebie podobne: morderstwo musiało być okrutne, ale i na swój sposób oryginalne, związane ze sferą seksualną, komisarz musiał w ramach śledztwa szwendać się po burdelach, chlać do oporu, walczyć z kacem i szukać ukojenia u panien podejrzanego autoramentu, a w decydującej chwili użyć przemocy brutalnie, ale przerażająco skutecznie. Sam zresztą sobie rąk mokrą robotą nie brudził, mając do dyspozycji twardych pomocników z kryminalnego podziemia, którym ongi puścił w niepamięć to i owo.

    W najnowszej odsłonie przygód komisarza Mocka schemat został utrzymany: morderstwa są przerażające, ale i oryginalne – ofiary maja wygryzioną twarz, mają też podtekst seksualny – ofiary są zgwałconymi dziewicami. W trakcie dochodzenia policjanci oczywiście docierają do środowisk płatnego seksu, handlu ludźmi  i perwersji różnojakich. Podobnie jak w próbach wcześniejszych, jedynym sposobem poradzenia sobie z przeciwnościami, jest droga „na skróty”, czy jak mówi Mock, użycie imadła, czyli zastosowanie fizycznego wymuszenia, ale użytego w dobrej sprawie. Na dodatek wiele z tych wątków jest wyraźnie przeszarżowanych i doprowadzonych do ostatecznej ostateczności. Robią wrażenie. Ale niestety dają też poczucie powtarzalności, przewidywalności, ciągłego deja vu. Stanowczo dobra lektura dla tych, którzy cenią sobie przewidywalność, z góry lubią wiedzieć, co będą czytać, element zaskoczenia zostawiając tylko dla fabularnych szczegółów wydarzeń. Jeśli opisy wszystkich rytuałów są na poziomie, rzeczywiście może to być ciekawe.

    Szkoda, że najzdolniejszy, a w każdym razie najbardziej popularny autor kryminałów osiadł na laurach. Wymyślił bardzo dobry schemat, dostąpił uznania czytelników, został twórcą rozpoznawalnym , a teraz tylko powiela sprawdzony szablon zmieniając tylko osoby sprawców. W tym kontekście drugorzędną sprawą jest w Głowie Minotaura współpraca Mocka z polskim komisarzem Popielskim  i przeniesienie połowy akcji do Lwowa, bo Popielski to taki drugi Mock, a Lwów to drugi Wrocław, bowiem i polski Lwów, i niemiecki Wrocław to kulturowe Atlantydy, po których poruszamy jak poszukiwacze-eksploratorzy tyle, że podszyci sentymentem.

    Ponieważ wyżej zasygnalizowany schemat jest powabny, a dzięki wprowadzeniu postaci Popielskiego otrzymaliśmy tego potwierdzenie, książkę czyta się dobrze i warto ją polecać. Autorowi natomiast warto dać radę, aby schemat pozostawił, skoro czytelnicy tego oczekują, ale zamiast coraz bardziej pretensjonalnego szarżowania raczej spróbował pogłębić psychologię postaci, może trochę mniej jednoznaczności, a trochę więcej trudnych wyborów, gdzie nie ma prostego rozgraniczenie na białe i czarne.

  • Teatr

    Szczęśliwe dni Becketta, moje zresztą również

    Szczęśliwe dni, Samuel Beckett, reż. Piotr Cieplak, Teatr Polonia, wyk.: Krystyna Janda i Jerzy Trela

    Krystyna Janda jako WinnieNigdy nie przypuszczałem, że wyjdę zafascynowany ze sztuki Becketta, ale Piotrowi Cieplakowi i Krystynie Jandzie udało się to sprawić.

    Klasyczne wystawienie Szczęśliwych dni polega na tym, że Winnie jest zagrzebana w kopcu piasku i prowadzi monolog na mało istotne tematy.  Jej mąż Willie milczy tak sam konsekwentnie, jak Winnie paple. Dwie godziny tej paplaniny prowadzi do uświadomienia sobie całkowitego absurdu życia, więcej, bezsensu egzystencji jako takiej. Didaskalia Becketta jasno wskazują na konieczność umieszczenia Winnie w kopcu, na tle wydm, co wyrywa ją z jakiegokolwiek kontekstu życiowego i czyni ją abstrakcyjnym, uniwersalnym  symbolem ludzkiej egzystencji, a jest to egzystencja bezdennie pusta.

    Cieplak w Teatrze Polonia zaproponował inne odczytanie Becketta. Janda siedzi w fotelu umiejscowionym w scenografii pustego domu. Jest przykuta do swojego fotela, jak do wózka inwalidzkiego. Wyraźnie mamy tu do czynienia z życiem realnym, a nie z symbolem egzystencjalnym. Willie człapie w szlafroku i kalesonach, nic nie mówi (co zresztą dla Jerzego Treli jest stanem naturalnym) podkreślając „domowy” kontekst tej inscenizacji.

    Winnie w wykonaniu Jandy nieustannie mówi do swojego męża, jej monolog zamienia się w dialog, cóż z tego, że jednostronny. Widzimy parę starszych ludzi, którzy starają się nadać swojej egzystencji jakiś sens, a tak właściwie, to potwierdzają, że ten sens jest immanentnie wpisany w ich egzystencję. „Otworzyłam oczy, poruszyłam ręką. Jaki szczęśliwy to jest dzień”.  W ustach Jandy nie brzmi to ironicznie, nie jest żałosną próbą wtórnej racjonalizacji sensu w jej życiu, którego przecież i tak nie ma. Widzimy przecież, że jest inaczej. Nawet przykuta do fotela, w swoim dialogu samotna, bo pozbawiona odpowiedzi, zaświadcza, że jej życie to nie puste nic. Na swój sposób jest w nim szczęśliwa. Willie schowany jest w swoim milczeniu, ale przecież jest obecny, swoim zachowaniem upewnia nas, że ich związek naprawdę istnieje, coś ich łączy, razem, choć każde w innym stylu, pokonują końcówkę życia. Słowo „pokonują” w swojej dwuznaczności jest tu jak najbardziej na swoim miejscu. Znaczy nie tylko, że przechodzą przez swoje ostatnie dni, ale też przezwyciężają śmierć. W ostatniej scenie Willie żwawo porusza się w czarnym garniturze, kręci się wokół swojej żony, która podaje mu usta do pocałunku. Potem Winnie wychodzi do ukłonów w czarnej sukni. Nawet śmierć przeszli razem nadając jej sens, a w widzów tchnąc optymizmem graniczącym z euforią (co widać po oklaskach).

    Takie rozumienie sprawy jest mi bliskie. Inscenizacja Cieplaka otwiera nową linię interpretacyjną Becketta. Do tej pory mieliśmy do czynienia z przedstawieniami klasycznymi, kanonicznymi. Cieplak przełamuje trend. Czy jego odczytanie Becketta jest zgodne z jego zamysłem? Zapewne nie do końca, ale jest jak najbardziej uprawnione. Idzie głębiej w rozumieniu ludzkiej egzystencji nie wypaczając jednak generalnej koncepcji autora. W latach pięćdziesiątych Beckett był oryginalny, przełamywał schemat teatru mieszczańskiego, stawiał nowe pytania o sens życia i to stawiał je w całkowicie nowatorskiej formie. Dzisiaj jest to zupełnie niewystarczające,  nudne i nieciekawe. Cóż fascynującego w stwierdzeniu, że nasz los pozbawiony jest sensu, coś takiego jak prawdziwy związek nie istnieje, a wszystko zmierza ku nicości. Nie musimy się zgadzać w tym zakresie z Beckettem. Życie Winnie i Williego w warstwie wydarzeniowej widzimy tak samo jak on, dlatego jesteśmy wobec jego dramatu fair. Wnioski jednak wyciągamy inne i mamy do tego słuszne prawo. W paplaninie Jandy widzimy nie tylko mruczenie do samej siebie, ale specyficzny dialog ze swoim mężem. W jej drobnych przyjemnościach, w odkładaniu momentu wyciagnięcia szminki z torebki, aby za szybko nie skonsumować tej malutkiej radości, widzimy coś sympatycznego, budzącego empatię. Co poradzić, że Beckett widział w tym jedynie zagłuszanie pustki, czepianie się pozorów. My (Cieplak, Janda i widzowie) mamy inne oczy i inną wrażliwość.

    Równolegle możemy zobaczyć Szczęśliwe dni w inscenizacji Antoniego Libery z Mają Komorowską w roli głównej. Wszystko jest tu zgodne z kanonem interpretacyjnym, rola Mai Komorowskiej jest wybitna, ale co z tego, jak całość jest tylko poprawna, nie twórcza i nieustannie miałem w czasie spektaklu poczucie deja vu.

    Szczęśliwe dni w Teatrze Polonia (podobnie jak Trzy siostry) powodują we mnie refleksję, jak takie przedstawienia są możliwe w prywatnym teatrze, jak to się dzieje, że widownia jest pełna, mimo nie najtańszych biletów? Wydaje mi się, że publiczność z szacunkiem podchodzi do teatru poważnego, ale życzliwego wobec widza, twórczego, oryginalnego, czasem szokującego, ale mającego coś ważnego do powiedzenia. Ubolewam, że inne teatry prywatne ubrdały sobie, że interesy robi się na „goło i wesoło” (ja na pewno tam się nie pojawię), albo ściągając do obsady prezentera znanego ze świntuszenia i płaskich dowcipów do zarykiwania się (też nie pójdę).

    Pani Krystynie Jandzie wyrażam wdzięczność, za tak pomyślany Teatr.

  • Teatr

    Napis

    Napis, Gerald Sibleyras, reż. Maciej Englert, Teatr Współczesny

    Jest to komedia z nurtu stańczykowskiego – bardzo dowcipna, ale jednocześnie dająca do myślenia. Cała rzecz zaczyna się od pojawienia się w windzie pod adresem nowego lokatora, pana Lebrun, napisu „Lebrun ch…j”. Rozpoczyna to cykl wydarzeń, podczas których ujawniają się prawdziwe postawy i poglądy pozostałych lokatorów kamienicy. Dają oni popis dyktatury poprawności, popis rozłożony na kilka głosów. Owa poprawność decyduje, że ten,  kto nie przepada za  dzielnicowym „Świętem chleba” i nie jeździ na wrotkach z innymi mieszkańcami, ten jest nie tylko skutecznie wykluczony ze stosunków towarzyskich, ale wręcz napiętnowany. Nieprzypadkowo pan Lebrun na zdjęciu (tyłem) stoi sam wobec całej grupy mieszkańców. I nie przekonuje nikogo, że poprzedni lokator, przed państwem Lebrun, stracił życie, bo uległ presji i mimo podeszłego wieku wrotki założył. Wrotki są tu symbolem krzepkości, ekologii (bez spalin), uspołecznienia (jeździmy razem) i pragmatyczności (szybciej niż pieszo).

    Mieszkańcy kamienicy wobec pana LebrunDyktatura jedynie słusznych obyczajów żywo przypomina poprawność polityczną, która jak walec wyrównuje życie publiczne. I biada temu, kto spróbuje jej się przeciwstawić. Odczuwam pewną solidarność z panem Lebrun.

    Napis jest sztuką oryginalną, rzadką we współczesnej dramaturgii, bo dominuje w niej twórczość inspirowana właśnie poprawnością polityczną. Francja jest krajem najbardziej zanurzonym we wszystkich poprawnościach,  zatem trochę zaskakuje, że to tam pojawiła się nietypowa  sztuka…, a  może  dlatego właśnie tam, bo presja jest tak duża, że wywołuje bunt. Na szczęście w Polsce głosy zdrowego rozsądku są wcale nierzadkie, choć na pewno spychane na margines przez jedynie słuszne poglądy. Nieoceniony był tu Maciej Rybiński:

    „Poprawność polityczna jest formą dyktatury, cóż z tego, że intelektualnej. Jest to dyktatura mniejszości nad większością, terroryzowaną w imię dobra i ostatecznej sprawiedliwości. Jest dyktaturą samozwańczej cnoty nad rzekomym występkiem. Jej metodą jest wywoływanie nieczystego sumienia u ludzi starających się myśleć samodzielnie i osobno.”

    Sztuka jest doskonale zagrana, reżyserowana i ze scenografią przenoszącą nas do serca Francji. Ogląda się z przyjemnością, tym większą , że wzbogaconą o kontakt z tak sympatyczni aktorami jak Marta Lipińska, Krzysztof Kowalewski, Leon Charewicz czy Janusz Michałowski. Jedyna uwaga krytyczna: Krzysztof Kowalewski nie może grać młodego faceta, nie musi zresztą też, bo w ensamble’u Współczesnego jest wystarczająco dużo młodych aktorów.

    Wypada podwójnie podziękować Maciejowi Englertowi: jako dyrektorowi teatru za odwagę i jako reżyserowi za ciekawą inscenizację.

    Kończąc tę recenzję zorientowałem się, że w moich recenzjach jest na razie obecny tylko Teatr Współczesny (a czekają w kolejce Porucznik z Inishmore i To idzie młodość). O przypadku nie ma mowy – ostatnio tu właśnie czuję się najlepiej.

  • Teatr

    Moulin Noir we Współczesnym

    Moulin Noir, w oparciu o utwory Nicka Cave’a, Martyna Jacquesa i Toma Waitsa, reż. Marcin Przybylski, w obsadzie absolwenci i studenci IV roku Akademii Teatralnej, Teatr Współczesny w Warszawie, premiera grudzień 2008, obejrzane grudzień 2009

    Przedstawienie bardzo interesujące, na swój sposób klimatyczne, robi wrażenie. Wsiąkamy w atmosferę podrzędnych barów, kabaretów, przejmujących wyznań.

    Moulin NoirOkazuje się, że lepiej wypadają dobrze wyreżyserowane spektakle muzyczne, śpiewane niż klasyczna dramaturgia. Dlaczego? Brakuje głębokich, poruszających przedstawień. Mamy popisy formalne, niekiedy oryginalne, ale nie wciągają widzów w poważniejszy dialog, nie stawiają fundamentalnych pytań zmuszających widzów do reinterpretacji swojej wizji świata (wyjątkiem w ostatnim czasie jest tu (A)ppolonia Warlikowskiego, może uda mi się cos o tym napisać, ale zbieram się od miesiąca i nie jest to łatwe).

    Co do przedstawienia: reżyseria, ruch sceniczny, aranżacja są bardzo dobre. Ogląda się przedstawienie z przyjemnością, a zwłaszcza w drugiej jego części jest ono po prostu wciągające. Lepiej chyba powiedzieć „przeżywa” niż „ogląda”. Jedyną poważniejszą uwagę można mieć do songu Nicka Cave’a Przekleństwo Millhaven, znanego z fenomenalnego wykonania Kingi Preis na festiwalu we Wrocławiu. Po tym wydarzeniu można ten song wykonywać tylko w kontrze do Kingi Preis, a tego zabrakło. Dlaczego nie pójść za tekstem i nie zaaranżować wykonania przez drobną, nastoletnią blondynkę. Trochę śmiesznie wygląda jak brunetka śpiewa, że jest blondynką. A już powtarzanie niektórych gestów Kingi Preis niepotrzebnie obniża, wysoki przecież, poziom aranżacji. Natomiast muzycznie i głosowo wykonanie doskonałe. Wpadka jest po stronie reżysera, a nie aktorki.

    Spektakl zmierza do dramatycznego finału, który stanowi cykl utworów o masowych morderstwach, masakrach, psychopatach (zaczęty właśnie przez Przekleństwo Millhaven.) Kropką nad i jest finałowy utwór Toma Waitsa Rozpacz płynie rzeką przez świat:

    Jedno, co powiedzieć można o człowieku:
    On kocha w sobie wielbić zło
    Boga utopiłby w cuchnącym ścieku
    Lecz Bóg powróci, aby zniszczyć go

    Utwory są przejmujące do kości. Jak przystało na kabaret w stylu noir powiało grozą. Ale uczciwie mówiąc w takim świecie żyjemy. Dodać tylko można, że wyobrażam sobie również inne rozumienia stylu noir: przygnębiający świat bez wartości, a jeszcze gorzej, narzucający postawy tyleż powierzchowne, co kołtuńskie, podszyte hipokryzją, a ostatecznie prowadzący do samobójczego splinu – jak w klasycznej dekadencji fin de sieclu; warto wspomnieć o zawsze kojarzącym się w tym kontekście „owocu zakazanym”, coś w stylu Geneta, ale nie koniecznie, jako pornograficzna perwersja, raczej zaduma nad ludzką kondycją ze wszystkimi jej ukrywanymi dziwacznościami, czasem śmiesznymi, czasem tragicznymi, a najczęściej pobudzającymi do zadumy, co w nas tak na prawdę siedzi.

    Młodzi aktorzy są bardzo przekonywający w swoim zaangażowaniu, w kilku momentach miałem wrażenie, jakby śpiewali własne teksty. To zawsze jest miłe, nawet jak wiemy skąd inąd, że to zasługa perfekcyjnej reżyserii i dobrego aktorstwa. Rośnie nowe pokolenie zdolne, już teraz dobre głosowo i aktorsko, aż strach pomyśleć, co będzie z nimi za kilka lat (strach, co do tego, czy w ogólnej mizerocie się zmarnują). Nie myślę, żeby było dobrze kogoś wyróżniać. Wszyscy perfekcyjnie wcielili się w role morderców i psychopatek, sutenerów i prostytutek.

    Słowa ksiądz, religia, ministrant, kościół pojawiają się wyłącznie w kontekście całkowicie negatywnym. Natomiast wielokrotnie występują odwołana do Boga, i to odwołania nacechowane nadzieją (chyba tylko z wyjątkiem finałowego songu Waitsa). Może to dlatego, że kultura amerykańska jest w tym „temacie” zupełnie inna niż europejska, tam inspiracja chrześcijańskimi wartościami jest powszechna i nikomu to nie przeszkadza (także niewierzącym), czego najlepszym przykładem jest napis na monetach In God we trust. W Europie jest to sfera kontrowersji, wzajemnych złośliwości i ciężkiej konfrontacji ideologicznej. Ale może nadchodzi odwilż.

    Na koniec o początku. Przedstawienie zaczyna się od melancholijnego, ale pełnego nadziei songu Śmierć to nie jest kres (zresztą Boba Dylana, ale wykonywanego przez Nicka Cave’a na płycie Murder Ballads), natomiast kończy się przygnębiającym i czarnym Toma Waitsa Rozpacz płynie rzeką przez świat. Czy to głębszy zamysł, czy tylko konieczność kompozycyjna.