• Książki

    Pochówek dla rezuna Pawła Smoleńskiego

    Paweł Smoleński, Pochówek dla rezuna, recenzjaMamy do czynienia ze zbiorem reportaży poświęconych zawęźleniom polsko-ukraińskim. Są teksty poświęcone masakrom wsi ukraińskich: Pawłokomy i Zawadki Morochowskiej, próbom pochowania i upamiętnienia zamordowanych cywili, ale i bojowców UPA, sytuacji przesiedlonych Łemków, jest nawet relacja ze zjazdu polskich kresowiaków.

    Reportaże te składają się na pewną panoramę zapiekłości i nieprzezwyciężalnej wrogości, która mimo upływu lat nie gaśnie. Pokazanie tej sytuacji z perspektywy konkretnych ludzi, społeczności czy spraw (jak tytułowy pochówek dla rezuna, czyli upowca poległego w ataku na polską wieś Bircza) powoduje, że obraz przez naszymi oczami robi się plastyczny i dobrze zrozumiały. Mimo, iż trochę znam tę problematykę, to byłem pod wrażeniem jak głęboko sięgają resentymenty, skoro upływ ok. pięćdziesięciu lat nie spowodował zabliźnienia ran i przyznania Ukraińcom oraz Łemkom prawa do powrotu i chociaż symbolicznego upamiętnienia poległych.

    Walory książki, nawet po tych kilku początkowych zdaniach, są jasne, warto jednak przyjrzeć się kwestiom dyskusyjnym.

    Fałszywa pedagogika

    Pisząc o sprawach trudnych, wzbudzających emocje, zwłaszcza negatywne, warto bezstronnie, bez żadnych wstępnych założeń, pochylić się życzliwie nad racjami stron, zrozumieć ich uwarunkowania, wykazać się pewną empatią. Niestety tego warunku Smoleński nie spełnia, a dokładnie biorąc spełnia go tylko częściowo, bo łatwo przychodzi mu rozumieć i propagować racje Ukraińców, zupełnie nie ma jednak ucha dla racji Polaków. Biorąc pod uwagę wnikliwość tych reportaży, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że autor z premedytacją nie chce tego ucha mieć. Stoi za tym specyficzna pedagogika społeczna, polegająca na przeświadczeniu, że warto bić się w swoje narodowe piersi, a nie w cudze, że warto podkreślać własne ułomności, bo ich uwypuklanie i nagłaśnianie powinno prowadzić do ich eliminacji i oczyszczenia polskiego narodowego ducha z wszelakiej ksenofobii i nienawiści.

    O budowaniu na lodzie i nagannych praktykach reportażystów

    Takie przekonanie, jakkolwiek ma cechy pewnej szlachetności, to jednak jest głęboko ułomne. Po pierwsze, budować pozytywne relacje można tylko na prawdzie i to całej prawdzie, jako że półprawdy zmieniają się szybko w karykaturę wiarygodności. Po drugie, dobre stosunki miedzy zwaśnionymi społecznościami można odtwarzać długofalowo tylko na fundamencie uwzględniania racji wszystkich stron konfliktu. Oczywiście można presją społeczną czy medialną zmusić kogoś do przejścia do porządku nad swoimi motywacjami, krzywdami czy nawet resentymentami, ale czy budowanie porozumienia w ten sposób będzie skuteczne? Śmiem wątpić. Zamiecione pod dywan emocje wcześniej czy później się ujawnią niszcząc konstrukcje wznoszone na lodzie. Po trzecie wreszcie, poniżanie kogokolwiek poprzez przedstawianie jego racji w krzywym zwierciadle jest moralnie wątpliwe (u reportażysty naganne), a pragmatycznie nieskuteczne, bo buduje nowe resentymenty.

    Dlaczego źle pisać o kresowiakach?

    W większym lub mniejszym stopniu wszystkie powyższe uwagi odnoszą się do książki Smoleńskiego. Otwiera ja reportaż ze Światowego Kongresu Kresowian. Owi kresowiacy przedstawieni są jako towarzystwo dość prymitywne, ksenofobiczne, zanurzone wyłącznie w przeszłych i teraźniejszych krzywdach, żyjące wyłącznie chęcią odwetu, a co najmniej walki o pognębienie odwiecznych wrogów: Ukraińców. Przedstawianie ich w taki sposób  urąga (lub urągało, bo Kongres odbył się w 1998 r.) przyzwoitości  dziennikarskiej. Nawet jeżeli takie nuty, jak w reportażu Smoleńskiego, miały miejsce, a może nawet dominowały, to nie były to tony jedyne. Mnóstwo czasu i wysiłku jest poświęcane na takich imprezach wysiłkom w celu ratowania zabytków, pielęgnowania grobów (w tym wypadku ich utworzenia), stanowienia miejsc i symboli pamięci, ale tego Smoleński nie zauważa, bo burzyłoby to założoną z góry wizję. Ponadto warto przypomnieć sobie, co kilka akapitów wcześniej pisałem o empatii. Nie do końca rozumiem, dlaczego zabrakło jej Smoleńskiemu. Czy tak trudno zrozumieć starszych ludzi, którzy zostali wyzuci ze swojej ojcowizny, pozbawieni wszystkiego, nawet możliwości odwiedzin rodzinnych stron? Na dodatek większość ich rodzin zamordowano, oni sami byli obiektem prześladowań, na końcu zaś w komunistycznej propagandzie zostali skazani na niepamięć. Czy Smoleński musi dokładać swoje 5 groszy w kampanii defamacji, której obiektem są od dziesięcioleci? Moim zdaniem nie jest to ładne, nawet jeśli można by im zarzucić wiele dziwactw i nadmierną monotematyczność. Raczej oczekiwałbym od mediów wsparcia w ratowaniu śladów polskiej kultury na kresach, śladów częściowo murszejących pod wpływem czasu, a częściowo celowo zacieranych (wykonałem objazd od Lwowa po Kamieniec Podolski, wiem, że jest co robić).

    Nieprzypadkowo ten właśnie tekst otwiera książkę, bowiem od początku ustawia sposób patrzenia czytelnika na omawiane problemy. Od pierwszych stron wiemy już, że Polacy z kresów są ksenofobiczni, jednostronni i mają antyukraińską manię prześladowczą. Znam tamte strony i wiem, że nie jest to nieprawda, ale prawdą to również nie jest, co najmniej z tego powodu, że Smoleński gubi lub przekręca kontekst i uwarunkowania takiego stanowiska.

    Ludobójstwo na Wołyniu

    O rzezi na Wołyniu wspomina tylko raz i to w sposób wart zacytowania „Odbywało się to według schematu przypominającego pacyfikacje hitlerowskie – nakaz opuszczenia wsi, po którym jeśli nie skutkował, następowała akcja wojskowa: podpalenie zabudowań, grabieże, mordy.”[i] Jedno zdanie, a kłamstw i przekłamań całe mrowie, pokazujących zresztą intencje autora. Nie było mowy o żadnym nakazie opuszczenia wsi, wręcz przeciwnie, uciekających wyłapywano i zabijano, jak wszystkich innych; nie była to żadna akcja wojskowa – od kiedy grabieże i mordy przynależą do rzemiosła wojskowego, poza tym samo to zestawienie może sugerować, że odbywały się albo grabieże, albo podpalanie zabudowań, albo mordy, w istocie celem nadrzędnym była zagłada ludności polskiej, wszystkie pozostałe wydarzenia miały charakter towarzyszący i raz się odbywały, a raz nie, np. w miejscowościach o ludności mieszanej nie palono chałup, tylko zajmowali je ukraińscy sąsiedzi, grabieże zawsze miały miejsce, ale nie zawsze były robione rękami UPA (czas i logistyka stały na przeszkodzie np. na Wołyniu zachodnim, w lipcu 1943). Czy akcje UPA przypominały hitlerowskie pacyfikacje? W opinii Grzegorza Motyki niektóre z nich wzorowane były na Holocauście – chodziło o to, aby w jak najkrótszym czasie, maksymalnie efektywnie zgładzić jak najwięcej ludzi i w tym celu stosowano wiele zabiegów socjotechnicznych, np. dzieciom rozdawano cukierki, aby uspokoić mieszkańców, obiecywano, że ci, którzy dobrowolnie zgromadzą się w kościele, uratują życie.[ii] Oczywiście i tak byli mordowani jak wszyscy pozostali.

    Dla mniej wprowadzonych w temat dodajmy, że Grzegorz Motyka jest bodaj najwybitniejszym historykiem od stosunków polsko-ukraińskich okresu burzy i naporu, a przynależy do grupy „centrowej” uwzględniającej wyniki badań historyków zarówno polskich jak ukraińskich (w obu przypadkach nie bezkrytycznie). Ma odwagę pisać prawdę, niezależnie od panujących po obu stronach tendencji. Tak, dożyliśmy takich czasów, że pisanie prawdy, niezależnie od wszelkich poprawności, wymaga odwagi.

    Pawłokoma – zbrodnia na ludności ukraińskiej

    Wracając do książki Smoleńskiego – zastrzeżenia faktograficzne można mnożyć, np. wątpliwości budzi przedstawienie genezy mordu na ludności ukraińskiej w Pawłokomie. Smoleński daje wiarę stanowisku ukraińskiemu, według którego nie jest możliwe, aby 7 Polaków uprowadzili i zamordowali upowcy (a to było przyczyną krwawej zemsty), bo nie było wtedy na tamtym terenie większych oddziałów UPA. Problem w tym, że do takiego mordu wystarcza mała bojówka UPA, a taka funkcjonowała w samej Pawłokomie. Dzisiaj odtworzenie tego rodzaju szczegółów może nie być możliwe, ale zdrowy rozsądek podpowiada, że lokalne struktury AK, wiedziały do kogo skierować żądanie uwolnienia uprowadzonych lub choćby tylko wydania ich ciał, a żądanie takie skierowano właśnie do lokalnego UPA.

    Nie mam pretensji do Smoleńskiego o ewentualne pomyłki, bo w takich sprawach o nie łatwo, a nic nie jest 100-procentowo pewne. Chodzi tylko o to, że ewentualne pomyłki są u niego zawsze jednokierunkowe i autor lekko przechodzi nad takimi kwestiami, nie zadając sobie specjalnie trudu pogrzebania w bibliotece i sprawdzenia różnych źródeł. Poza tym myślę, że Wydawnictwo Czarne i autor popełnili błąd wznawiając reportaże sprzed wielu lat, nie aktualizując zawartych w nich treści o najnowszą literaturę przedmiotu.

    Nie ma przyszłości bez przeszłości

    Paweł Smoleński porusza się współczesnymi tropami, a dzisiaj chodzi o głównie o godne pochówki, zadbane cmentarze, tablice pamiątkowe. To wszystko, co składa się na wzajemny szacunek, zrozumienie, poprawę relacji między dwoma narodami. Porozumienie, a nawet sojusz z Ukrainą ma dla Polski znaczenie strategiczne. Stąd waga, jaką obie strony przykładają do tych symboli pamięci. Bo z fatalną historią musimy się zmierzyć (nawet gdybyśmy nie chcieli). Jakby jednak nie patrzeć, przeszłość nas dopada i także Smoleński sporo uwagi poświęca historii, wspomnieniom, obrazom z dzieciństwa. Zatem niezależnie od przyjętej perspektywy (nawet jeśli jest to opcja ku przyszłości) ciągle ważkie pozostaje pytanie jak o historii pisać. Ja zdecydowanie opowiadam się za wariantem: zgodnie z prawdą i bez przemilczeń, nie kombinować z jakąś pedagogiką społeczną, z przymykaniem oczu na grzechy cudze, czy uwypuklaniem win własnych. Budować dobre relacje można tylko na prawdzie i to całej prawdzie.

    Paweł Smoleński, Pochówek dla rezuna, Wydawnictwo Czarne 2011



    [i] P. Smoleński, Pochówek dla rezuna, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2011, s. 94.

    [ii] G. Motyka, Od rzezi wołyńskiej do akcji „Wisła”. Konflikt polsko-ukraiński 1943-1947, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2011, s. 147, 149

    

  • Książki

    Na stracenie

    Ubek skierował światło lampy w oczy przesłuchiwanego. Oślepiony nim młody chłopak i bez tego wyglądał na zgnębionego.

    Podpisz w końcu te zeznania.

    Przecież nie byłem amerykańskim szpiegiem!

    Byłeś, byłeś. Jak się będziesz rzucał, nie będziemy mogli pomóc twojej dziewczynie.

    Zostaw ją w spokoju, słyszysz.

    Ubek widział, ze trafił w czuły punkt.

    Jak się przyznasz, będzie to okoliczność łagodząca. Biorąc pod uwagę wasz młody wiek, sąd wymierzy wam niskie wyroki. Parę lat i po krzyku. Jak nie będziesz grzeczny, przyciśniemy ją i jej matkę, wiesz przecież, że już u nas siedzą. Przyznają się za siebie i za ciebie.

    Piotr czuł, że doszedł do kresu. Każde wyjście było złe. Pogrążał albo siebie, albo innych. Nie wiedział, co powinien zrobić.

    Wszystko zaczęło się w 1947 roku, kiedy Piotr Bolesta, wówczas 19-latek, zapragnął mimo ostrzeżeń, wrócić do Polski, do rodzinnej Warszawy. Decyzja była trudna. Nikogo tu nie miał. Ojciec zmarł przed wojną, matka została zagazowana w Auschwitz, dokąd trafiła po Powstaniu Warszawskim, on sam wylądował w Dachau, a potem w amerykańskiej strefie okupacyjnej. Nie liczył, że spotka w Warszawie kogokolwiek znajomego. A jednak szczęście mu sprzyjało. Odnalazł swoją przedwojenną miłość, Krystynę. Na nowo między nimi zaiskrzyło. Jej matka też mu sprzyjała. Pomogli mu się urządzić, a spodziewając się trudnych czasów, dali mu kontakt do starego znajomego, fotografa na Wybrzeżu. Tutaj też wydawało się, że wszystko idzie dobrze, miał gdzie mieszkać, spodziewał się pracy w marynarce i studiów w szkole morskiej.

    Idylla nagle skończyła się aresztowaniem przez UB. Fotograf okazał się prowokatorem, a jednym z głównych dowodów na rzecz szpiegostwa Piotra Bolesty były zdjęcia z Krystyną, na tle Wisły. W odległym planie był na nich most i to wystarczyło, aby aresztować ją,  a na dodatek jej matkę. Wszyscy zostali poddani brutalnemu śledztwu, a młodego Piotra na dodatek szantażowano losem swojej dziewczyny, za której aresztowanie naiwnie czuł się odpowiedzialny, jakby miał wpływ na cokolwiek.

    Jest to fabuła powieści Na stracenie Janusz Krasińskiego. Dodajmy, że losy Piotra Bolesty pokrywają się we wszystkich szczegółach z biografią autora, co powoduje, że książkę możemy uznać za lekko fabularyzowaną autobiografię. Dalsze dzieje Piotra Bolesty przedstawione są w książkach Twarzą do ściany, Niemoc i Przed agonią, razem tworząc tetralogię, która pokazuje epopeję polskich losów w najnowszej historii Polski (po 1945 r.) i która uwieńczona została nagrodą polskiego Pen Clubu i nagroda im. Józefa Mackiewicza.

    Janusz Krasiński, Na stracenie, recenzja, okładkaZa autobiograficznym kluczem przemawiają również jak najbardziej autentyczne postaci, które spotkał w więzieniu mokotowskim. A pojawił się tutaj kpt. Ryszard Krzywicki-Jamont adiutant kolejnych dowódców AK, Kazimierz Gorzkowski, dowódca wywiadu więziennego AK, Kazimierz Pużak, przywódca okupacyjnego PPS i redaktor przedwojennego „Robotnika”, płk Wacław Lipiński wybitny historyk wojskowości czy ks. prof. Jan Stepień, biblista, rektor ATK. Równocześnie w celi przebywali niemieccy zbrodniarze. Skądinąd wiadomo, że był to ulubiony chwyt UB: akowców trzymać w jednej celi z hitlerowcami i wspólnie przedstawiać ich jako zbrodniarzy faszystowskich lub kolaborantów.

    Książka stanowi zapis misternie tkanej prowokacji, później bezwzględnego śledztwa, perfidii ubeków, ohydnego aresztu śledczego, a na końcu komedii procesu. To jeden z nielicznych literackich zapisów na ten temat. Niezależnie od tego, że porusza specyficzną problematykę, to jest to doskonała literatura pokazująca człowieka w sytuacji krytycznej, zmuszonego do wyborów przekraczających miarę zwykłej ludzkiej moralności. Widzimy interesująco pokazane portrety psychologiczne, także różnych postaci drugoplanowych, niejednokrotnie naprawdę fascynujące. Niezależnie od głównego wątku opowieści czytamy również, w postaci różnych reminiscencji mistrzowsko wplecionych w tekst, historie dwóch rodzin z całym bogactwem wydarzeń, przypadki młodzieńczej miłości fatalnie przypadającej na czas wojny. W efekcie otrzymujemy obraz pokolenia, któremu przyszło zmagać się z historią niestety z dramatycznymi skutkami. Rodziny są poharatane, a życiorysy przetrącone. A jednak książkę czyta się łatwo i chyba bez przygnębienia, częściowo dlatego, że jest doskonale napisana, a częściowo dlatego, że pomimo wszystkich nieprzyjemnych wydarzeń, czujemy gdzieś na dnie świadomości, że światło ktoś jednak przechowuje i historia nie zamyka się tylko w kłamstwie i podłości.

    Najbardziej mną wstrząsnęło, że jest to książka zapomniana, pomijana przez większość krytyków, bytująca gdzieś uboczu, poza literackim mainstreamem (mimo nielicznych nagród). Nawet nie chcę dochodzić dlaczego tak się dzieje, bo mam obawę, że wnioski nie byłyby przyjemne. Ograniczę się zatem tylko do polecenia tej książki – po pierwsze z powodu rzadkiej maestrii literackiej, a po drugie z racji na tematykę ogólnie mało znaną i kompletnie pominiętą przez literaturę piękną. Moja ocena, bez wahań, 10/10.

    Janusz Krasiński, Na stracenie, Versus Białystok 1992, Arcana Kraków 2006

    PS Nowa forma recenzji wynika z inspiracji wspaniałym blogiem Zapiski z Granitowego Miasta. Mam nadzieję, że nie naruszam niczyjego copyrightu.

  • Książki

    „Cesarz” Kapuścińskiego

    Upojna lektura. Po biografii Domosławskiego wiemy wystarczająco dużo o brakach faktograficznych prac Kapuścińskiego. A jednak książka napisana w zupełnie innej epoce broni się bardzo dobrze, tyle tylko, że nie jako reportaż, ale literatura oparta na faktach, choć ciągle literatura. Krótko mówiąc faction, jak zręcznie wymyślili Anglicy na określenie twórczości lokującej się pomiędzy fiction a non fiction.

    Książka ma postać rozmów z byłymi dworzanami (dworakami) cesarza Etiopii Hajle Sellasje. Powstaje z nich całokształt obyczajów sprawowania władzy w tym afrykańskim kraju. A rozmówcy byli doprawdy interesujący, na przykład „poduszkowy”, czyli służący odpowiedzialny za podawanie cesarzowi poduszki, na której władca opierał nogi podczas zasiadania na tronie („nasz pan niewielkiego był wzrostu”). Widzimy panoramę walk pałacowych koterii, wzlotów i upadków urzędników, korupcji, reform, buntów, ale przede wszystkim zdumiewającego mechanizmu sprawowania władzy; wydaje się, że władzy samej dla siebie, gdzie jedynym celem, było jej utrzymanie i sprawowanie po wieki wieków. Skąd my to znamy?

    Przy okazji mnóstwo wspomnień z pierwszej lektury jeszcze w czasach zapyziałego socjalizmu, kiedy wszyscy odbierali Cesarza, jako alegorię do stylu dworskiego późnego Gierka. Poza tym wróciło przed oczy fenomenalne przedstawienie w Teatrze Powszechnym, przerywane hucznymi brawami, kiedy tylko publiczność odczytywała aktualną aluzję polityczną. Dzisiaj wiemy na pewno, że żadne odniesienia polityczne do polskiej sytuacji nie były zamysłem Kapuścińskiego. Jego dzieło żyło jednak własnym życiem, a obyczaje realnego socjalizmu, jako żywo przypominały dworskie rytuały i ceremoniał piastowania rządów w Etiopii.

    Minęły epoki, skończył się jedynie słuszny ustrój, zmarł Kapuściński, jego twórczość poddano krytycznej analizie, a „Cesarz” jest ciągle żywotny i fascynuje kolejne pokolenia. To właśnie jest najlepsze posumowanie jego wielkości. Klasykę trudno oceniać, ale niech stanie się zadość tradycji – 9/10.

    Ryszard Kapuściński, Cesarz, Czytelnik 2009, Wydanie XXII

  • Książki

    „Cesarz” Kapuścińskiego

    Upojna lektura. Po biografii Domosławskiego wiemy wystarczająco dużo o brakach faktograficznych prac Kapuścińskiego. A jednak książka napisana w zupełnie innej epoce broni się bardzo dobrze, tyle tylko, że nie jako reportaż, ale literatura oparta na faktach, choć ciągle literatura. Krótko mówiąc faction, jak zręcznie wymyślili Anglicy na określenie twórczości lokującej się pomiędzy fiction a non fiction.

    Książka ma postać rozmów z byłymi dworzanami (dworakami) cesarza Etiopii Hajle Sellasje. Powstaje z nich całokształt obyczajów sprawowania władzy w tym afrykańskim kraju. A rozmówcy byli doprawdy interesujący, na przykład „poduszkowy”, czyli służący odpowiedzialny za podawanie cesarzowi poduszki, na której władca opierał nogi podczas zasiadania na tronie („nasz pan niewielkiego był wzrostu”). Widzimy panoramę walk pałacowych koterii, wzlotów i upadków urzędników, korupcji, reform, buntów, ale przede wszystkim zdumiewającego mechanizmu sprawowania władzy; wydaje się, że władzy samej dla siebie, gdzie jedynym celem, było jej utrzymanie i sprawowanie po wieki wieków. Skąd my to znamy?

    Przy okazji mnóstwo wspomnień z pierwszej lektury jeszcze w czasach zapyziałego socjalizmu, kiedy wszyscy odbierali Cesarza, jako alegorię do stylu dworskiego późnego Gierka. Poza tym wróciło przed oczy fenomenalne przedstawienie w Teatrze Powszechnym, przerywane hucznymi brawami, kiedy tylko publiczność odczytywała aktualną aluzję polityczną. Dzisiaj wiemy na pewno, że żadne odniesienia polityczne do polskiej sytuacji nie były zamysłem Kapuścińskiego. Jego dzieło żyło jednak własnym życiem, a obyczaje realnego socjalizmu, jako żywo przypominały dworskie rytuały i ceremoniał piastowania rządów w Etiopii.

    Minęły epoki, skończył się jedynie słuszny ustrój, zmarł Kapuściński, jego twórczość poddano krytycznej analizie, a „Cesarz” jest ciągle żywotny i fascynuje kolejne pokolenia. To właśnie jest najlepsze posumowanie jego wielkości. Klasykę trudno oceniać, ale niech stanie się zadość tradycji – 9/10.

    Ryszard Kapuściński, Cesarz, Czytelnik 2009, Wydanie XXII

  • Książki

    Czekiści

    Czekiści. Organy bezpieczeństwa w europejskich krajach bloku sowieckiego 1944-1989, pod red. Krzysztofa Persaka i Łukasza Kamińskiego, IPN Warszawa 2010.

    Udało się. Trudno w to uwierzyć, ale się udało przygotować całościową i kompletną (!!!) publikację na temat struktur organów bezpieczeństwa we wszystkich krajach socjalistycznych ze Związkiem Sowieckim na czele. Książka zawiera szczegółowe omówienie genezy i wszelkich przekształceń organizacyjnych struktur aparatu bezpieczeństwa w poszczególnych państwach socjalistycznych. Sprawa jest o tyle skomplikowana, że komuniści wprowadzali w nich ciągłe zmiany organizacyjne, wprost proporcjonalnie do tego, jaką wagę przydawali tajnym służbom. W Związku Sowieckim na przykład stałe dzielenie i łączenie kompetencji pomiędzy NKWD/KGB a Ministerstwem Spraw Wewnętrznych (MWD) powodowało, że naprawdę trudno było zorientować się komu i w jakim zakresie podlegały dane struktury w poszczególnych przekrojach czasowych.

    Oczywiście przy wszystkich komórkach organizacyjnych omówione zostały zadania, jakie im przydzielano, ale także – dodano komentarz co do ustalania priorytetów tych zadań. Do tego dołączone są dane o obsadzie personalnej poszczególnych komórek, w tym, co ciekawe, zbiorcze dane statystyczne o zasobach kadrowych służb. We wszystkich artykułach osobną uwagę poświęcono zasobom agenturalnym. Rozległość działań służb w tej materii robi wrażenie i daje do myślenia.

    Powstała książka, a raczej księga, ogromna, ponad 600 stron, a w nich około 100 tabel i 20 diagramów. Żeby dać pojęcie o szczegółowości tej pracy, przytoczę tytuły kilku (spośród 22) tabel z artykułu o KGB: Oddziały zbrojne i jednostki specjalne KGB, Członkowie kolegium KGB, Kadry KGB, Wykształcenie kadr, Skład etniczny kadr, Więźniowie łagrów i kolonii karnych, Przyczyny skazań, Wyroki śmierci. I tak dalej kraj po kraju. Taka rozległość tematyczna była możliwa do osiągnięcia tylko dzięki międzynarodowemu zespołowi 15 autorów. Wielkie uznanie należy się redaktorom tomu za zapewnienie spójności i porównywalności danych pomiędzy wszystkimi artykułami, a IPN za podjęcie trudu przygotowania tak monumentalnego dzieła, dodajmy prekursorskiego w skali światowej.

    Apetyt rośnie w miarę jedzenia, zatem na koniec kilka słów o postulatach na przyszłość. Przydałby się taki tom w odniesieniu do służb wojskowych, zapewne będzie trudniej, ale każda tego typu publikacja będzie ogromnym sukcesem. Warto by było coś napisać o działalności, konkretnych akcjach i grach operacyjnych obu tych służb. Cenną rzeczy były by także przekrojowe ujęcia bardziej szczegółowych tematów, takich jak: agentura i infiltracja społeczeństwa, więźniowie polityczni czy akcje dezinformacyjne.

    Ocena w przypadku tej książki jest formalnością: 10/10.

  • Książki

    Kapuściński naprawdę non-fiction

    Kapuściński non-fiction okładkaPrzy pisaniu o historii prawda jest wartością centralną. Wydawało się to oczywiste, ale po polemikach wokół książki Wałęsa a Służba Bezpieczeństwa, a teraz wokół biografii Kapuścińskiego nic już oczywiste nie jest. Zatem będę odważny i postawie tę jakże kontrowersyjną i ryzykowną dla autora tezę: prawda jest najważniejsza. Osobną kwestią jest pytanie „co to jest prawda?” lub bardziej zrozumiałe „o którą prawdę chodzi?” (definicja) lub jak ją mierzyć, weryfikować (kryteria) – do tych zagadnień przyjdzie jeszcze powrócić.

    Kapuściński był dla Domosławskiego nauczycielem zawodu, autorytetem, Mistrzem. Towarzyszyła mu atmosfera polskiego kandydata do literackiej Nagrody Nobla. Przypuszczam, że sam Domosławski, kiedy rozpoczął zbieranie materiałów do biografii i natknął się na szczegóły rzucające ciemne światło na Mistrza musiał się poczuć zawiedziony w swoich uczuciach szacunku i uznania, tak przecież powszechnych w środowisku „Gazety Wyborczej”. Mógł wtedy zarzucić rozpoczętą pracę, mógł przemilczeć lub zbagatelizować niewygodne informacje, tym bardziej, że było prawdopodobne, że jego rewelacje nie spotkają się z dobrym przyjęciem we wspólnym, jego i Kapuścińskiego, środowisku. Na szczęście dla polskiego życia intelektualnego, Domosławski żadnej z tych możliwości nie wybrał i kontynuował badania zdumiewające rozległością, ilością przepytanych osób i precyzyjnie zweryfikowanych szczegółów z książek swojego bohatera. W moich oczach Arturowi Domosławskiemu należy się za to kolosalne uznanie.

    Kontrowersje wokół książki można podzielić na dwie grupy (zastrzeżenia obyczajowe dotyczące ujawniania związków pozamałżeńskich zaliczam do zupełnie niepoważnych i pomijam). Jedna dotyczy wyczerpującego punktowania tych wszystkim miejsc, gdzie Kapuściński się pomylił, nie sprawdził plotek, podkoloryzował swoje doświadczenia przydając im dramatyzmu, sugerował znajomość z ważnymi postaciami itd. Druga kwestia to współpraca Kapuścińskiego z wywiadem PRL i – jak się wydaje – to ona właśnie była pierwszą przyczyną łagodnej nagonki przez środowisko „Gazety Wyborczej”, jeszcze przed ukazaniem się książki (np. przecieki, że „Znak” odmówił jej publikacji). Warto mieć tu w pamięci analogie ze wspomnianą książką o Wałęsie zjechaną zanim ukazała się drukiem i ktokolwiek ją przeczytał. Tutaj zaważył fakt, że Domosławski też przynależał do tego środowiska, podzielał jego pogląd na lustrację, ale przede wszystkim, miał w nim przyjaciół, którzy zaryzykowali jego obronę. Spirala emocji jednak się rozpoczęła i zataczała coraz szersze kręgi…

    W obu obszarach dyskusji Domosławski zachował się rzetelnie. W największym skrócie mówiąc niedociągnięcia faktograficzne zostały spuentowane jako wyraz tendencji w kierunku „nowego dziennikarstwa”, gdzie dużo ważniejsze jest zrozumienie i przekonujące przedstawienie istoty wydarzeń niż drobiazgowość faktograficzna. Taki kierunek jest coraz częściej uprawiony na Zachodzie, znaleziono nawet dla niego symboliczną nazwę gatunkową „faction”, coś pomiędzy „fiction” i „non-fictction”, czyli opis rzeczywistości, ale literacki, zostawiający dużą swobodę autorowi.

    Z kolei w zakresie współpracy ze służbami PRL autor biografii przedstawił ją wyczerpująco i okazuje się, że była ona dość powierzchowna i raporty Kapuścińskiego niewiele odbiegały od korespondencji oficjalnych przesyłanych do Biuletunu Specjalnego PAP (przygotowywanego tylko do wiadomości kierownictwa partii i rządu). Ponadto wykorzystywanie korespondentów w krajach trzeciego świata przez służby specjalne swojego państwa było praktyką dość powszechną, jak wskazują dobrze udokumentowane przykłady z najnowszej historii CIA. Ponadto Kapuściński identyfikował się z ówczesnymi władzami komunistycznymi, zatem taka współpraca miała z jego strony charakter naturalny. Wywikłał się z niej zapewne z powodu braku czasu, którego deficyt zawsze odczuwał, szczególnie boleśnie, kiedy miał on wpływ na odstąpienie od planów napisania kolejnej książki.

    W czym więc problem, skąd krytyka książki? No przecież nie z powodu prawdziwości przedstawionych faktów. Oponenci zdają się mówić tak: prawdziwa prawda jest taka, że Kapuściński był wielkim pisarzem i wyciąganie takich szczegółów zaburza tylko obraz tego, co najważniejsze, utrudnia recepcję jego bardzo ciekawego dorobku literackiego. I wracamy w ten sposób do początku tej notki, bowiem kontrowersja dotyczy przecież tego, co to jest prawda. Intuicyjnie opowiadamy się za klasyczna definicją prawdy – przymiot prawdziwości ma to twierdzenie, które jest zgodne z rzeczywistością weryfikowalną. Ale oponenci Domosławskiego hołdują innej definicji, a mianowicie koherencyjnej: prawdą jest to, co zgadza się z innymi wcześniej przyjętymi twierdzeniami, co pasuje, uzupełnia naszą już posiadaną wiedzę/przekonania.(1) Skoro wiemy, że Kapuściński był wybitnym pisarzem i doświadczamy tego czytając jego książki, to tylko te twierdzenia zasługują na miano prawdziwych, które są niesprzeczne z tym przekonaniem, a nawet jeszcze dalej, które owo przekonanie uzupełniają. Na odrzucenie zaś zasługują te, które mu przeczą lub je podważają.

    Nie zamierzam tu wdawać się w rozstrzyganie tego sporu i pogłębioną dyskusję. Bliższa mi jest klasyczna definicja prawdy i wynika z niej, że: fakty to fakty, literatura to literatura, moralność to moralność, oceny to oceny. I każdy może sam rozstrzygać, jak komponują się one w całość.

    Powiedziawszy wszystko, co powyżej i oddawszy hołd Domosławskiemu za jakość jego prac badawczych i odwagę środowiskową muszę jednak powiedzieć, że jego książka budzi jednak pewne wątpliwości. Ale nie co do faktów – te są w moim mniemaniu bezdyskusyjne, ani nie co do ocen – te są aż za bardzo wyważone i zniuansowane, ale co do nastroju, pewnej tendencji, smaku. W wielu miejscach miałem bowiem wrażenie, że Domosławski zachowuje się jak śledczy, który czyha, aby człowieka na czymś złapać. Dam tylko jeden przykład (ale można by ich znaleźć więcej) – autor pokazuje, jak zawsze wnikliwie, że Kapuściński miał tendencje do „załatwiania”, szukania poparcia, budowania związków koleżeńskich z oficjelami. Więcej, system się zmienił, mamy już normalne demokratyczne procedury, a on dalej próbuje coś „załatwić”. No niewątpliwie nie rzuca to na niego dobrego światła. Problem jednak w tym, że kilka stron dalej, Domosławski przyznaje, że bez wsparcia ze strony decydentów Kapuściński nie mógłby tak często wojażować, a po powrocie mieć komfort niezbędny do pisania książek. No to jak jest naprawdę? Mi się wydaje, że po prostu tak grał, jak musiał w danych warunkach. Jak się wyjeżdża na lodowisko grać w hokeja, to nie zakłada się spodenek piłkarskich, tylko watowane majtasy, i Kapuściński to właśnie robił. A przekonanie, że po roku 1989 nie trzeba było mieć poparcia, aby coś załatwić można włożyć między naiwne bajki. Zatem po co tworzyć atmosferę jakby ktoś był cwaniakiem, podczas gdy był jedynie skuteczny? Przypuszczam, że zadziałał tu syndrom zawiedzionej miłości do Mistrza, który nie okazał się tak kryształowy i bezbłędny, jak się wydawało. A zawiedziona miłość potrafi płatać różne figle…

    Na koniec pretensja do Wydawcy. W książce wybrano fatalny system identyfikowania cytatów, trudny w użytkowaniu, nieprzejrzysty, a przede wszystkim uniemożliwiający w wielu przypadkach ustalenie miejsca pochodzenia cytatu. Ja rozumiem, że w książce dla masowego odbiorcy rezygnuje się w przypisów, ale jednoznaczna lokalizacja przytoczeń jest poziomem nieprzekraczalnego minimum. I nawet to minium zostało tak odchudzone, że nic z niego nie wynika. Nie przynosi to chwały ani Wydawcy, ani autorowi, któro się zgodził na taki zabieg.

    Mimo tych zastrzeżeń, mam głębokie przekonanie, że Artur Domosławski wyznaczył pewien standard w biografistyce i niejednokrotnie inne prace będziemy porównywać do Kapuściński non fiction, jak do wzorca najlepszych praktyk. Bez wahania 10/10, a ponadto zaliczam do „sił sensu” za nie uleganie środowiskowym szablonom.

    (1) B. Chwedeńczuk, Z dziejów pojęcia prawdy

  • Książki

    Węgierscy łącznicy

    Węgierski łącznik, recenzja, okładkaZ Węgrami Polacy mają wiele wspólnego – dziedzictwo kultury szlacheckiej, pamięć wielkiej historii wielkiego państwa, które aktualnie zamieniło się w niewielkie, a na pewno w niemocarstwowe państewko. Przewaga honoru nad pragmatyzmem i dominująca nostalgia za historią zamieniająca się we współczesna melancholię (na Węgrzech) lub niską samoocenę narodową (w Polsce). Wspólne epizody historyczne: gen. Bem na Węgrzech, pomoc Węgrów po klęsce w 1939 roku, współodczuwanie w kryzysie 1956 roku. Współcześnie kontakty polityczne są żadne, kulturowe niewielkie – znamy i lubimy Martę Mesarosz, Istvana Szabo, Maraia i Kertesza, nie wiem jak recepcja kultury polskiej wygląda po węgierskiej stronie.

    Sentyment tak czy owak pozostaje i polsko-węgierskie wspominki sprawiły mi dużo radości. Tym bardziej że wydana przez Frondę książka jest napisana inteligentnie, życzliwie dla tematu i językowo bardzo apetycznie. Węgierski łącznik składa się z pięciu ciekawych wywiadów (Ákos Engelmayer, Csaba György Kiss, István Kovács, Attila Szalai oraz Imre Molnár) z Wegrami, którzy na różne sposoby byli związani z Polską, naszą kulturą, ale też niektórymi pięknymi Polkami.

    Mile dla polskiego uchą brzmią opowieści, jak podczas socjalistycznej nocy, w Polsce młodzi Węgrzy znajdowali przestrzenie wolności u nich niewystępujące. Ambitny teatr, literatura, drugi obieg i przede wszystkim prowadzone z pełna otwartością „nocne Polaków rozmowy”, o pardon, „nocne Polaków z Węgrami rozmowy”. Zaskakiwał zwłaszcza brak autocenzury w prywatnych rozmowach, podczas których nawet w towarzystwie bądź co bądź obcokrajowców wypowiadali się Polacy z pełna otwartością na tematy i polityczne, i związane ze sferą wolności w kulturze.

    Dzięki tym szczerym rozmowom nasi węgierscy przyjaciele ze zdumieniem konstatowali, że Polacy znacznie więcej wiedzą na temat Powstania węgierskiego 1956 roku niż młodzi Węgrzy, bowiem w epoce kadarowskiej na ten temat w ich ojczyźnie nie mówiło się wcale i to również w prywatnych rozmowach, głównie dlatego, że wypierano ze świadomości traumę po przetrąceniu kręgosłupa niezależnego i dumnego przecież narodu.

    Z powstaniem węgierskim wiąże się moje prywatne wspomnienie. Mój ojciec do końca swych dni miał wyrzut sumienia, że nie wystarczająco pomogliśmy Węgrom wtedy, kiedy najbardziej tego potrzebowali. Sami jakoś uniknęliśmy sowieckich czołgów, a naszych przyjaciół pozostawiliśmy ich własnemu losowi. Z węgierskiej perspektywy wyglądało to zupełni inaczej. Pomoc im udzielona poprzez przekazanie krwi masowo oddawanej przez Polaków, była odbierana nie tylko jako wyraz serdecznej solidarności, ale okazało się jedyną konkretna pomocą jakiej Węgrom udzielono.

    Wszędzie w Polsce Węgrzy podróżujący autostopem (u nich zakazanym) doświadczali rozlicznych objawów sympatii – byli zawożeni tam, gdzie potrzebowali, zapraszani do prywatnych domów na nocleg, żywieni i pojeni „czym chata bogata”. Ostatecznie część z nich znajdowała tu żony, a po odzyskaniu wolności zostawała ambasadorami w Warszawie. I tak optymistycznie te historie osobiste się kończą.

    Książka dokonała, polecam i kończę recenzję notą zbliżoną do ideału – 5/6.