• Książki

    Roman Graczyk, Cena przetrwania

    Roman Graczyk, Cena przetrwania, recenzjaRoman Graczyk ma z mojej strony dożywotni szacunek, za to, jak napisał tę książkę. Podjął się zadania karkołomnego. Na prośbę redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego” podjął się napisania książki o próbach infiltrowania tego środowiska przez Służbę Bezpieczeństwa (SB) w okresie PRLu. Dostał zapewnienie, że środowisko przyjmie każdy wynik jego badań, w tym również kwerendy w zasobach IPN. Jak pokazała przyszłość, okazał się być naiwniakiem, który uwierzył w dobrą wolą swoich przełożonych. Dużo ryzykował: aby uczynić zadość zaciągniętemu zobowiązaniu podjął się bowiem etatowej pracy w krakowskim oddziale IPN rezygnując, a w każdym razie istotnie ograniczając swoją aktywność dziennikarską.

    Już w trakcie pracy spotkał się „życzliwymi” sugestiami, aby po pierwsze uznać dokumenty byłej SB za mało wiarygodne, a po drugie bez wahań wyrazić stanowisko, że ważne dla tego środowiska osoby ze wspomnianą służbą nie współpracowały.[1] Sposób w jaki jego książka została przyjęta świadczy, że sugestie tego typu były powszechne w gronie kierownictwa „Tygodnika”. Połajanki, żenujące polemiki, dezawuowanie autora, jego kompetencji, a nawet dobrej woli wystawiają temu środowisku jak najgorszą, w moich oczach, opinię. Piszę to z bólem, bo był czas, kiedy z ruchem „Znak” było mi bardzo po drodze, a zawsze obdarzałem go dużą sympatią.

    Graczyk dokonał bardzo sumiennej kwerendy w archiwum IPN, ale aby nie popełnić błędu zbyt prostolinijnego stosunku do papierów wytworzonych przez byłą SB, zaczął pracę od studiów źródłoznawczych, czego owocem była bardzo ciekawa praca Tropem SB. Jak czytać teczki.[2]

    Zwykle przy pracach pokazujących działalność agenturalną pojawiały się zarzuty, że prace są jednostronne, nie pokazują kontekstu, nie uwzględniają głosu ludzi uwikłanych, nie przedstawiają bardzo wielu przypadków osób, których nie udało SB złamać. W związku z tym w Cenie przetrwania Graczyk opisał cały kontekst, w jakim przyszło działać Tygodnikowi Powszechnemu, zwłaszcza jego linię programową, pokazał sylwetki ludzi, których SB chciało złowić jako tajnych współpracowników (TW), ale którzy mimo presji pozostali niezłomni. Myślę, że dobrze jest przytoczyć ich nazwiska: Antoni Ochęduszko (policjant w II RP, pracownik administracji TP), Halina Źulińska (sekretarka Stanisława Stommy), Stefan Papp (grafik), Krzysztof Nikiforow, Jerzy Kołątaj (redaktor), Danuta Jakubowska Szymańska (krakowski KIK), Edward Leśniak (w Znaku odpowiedzialny za druk), Teresa Skoczyńska (sekretarka TP), Barbara Gąsiorowska (pracownik Znak).

    O oczywistych agentach, regularnie donoszących nie warto wspominać, zwłaszcza, że były to osoby z drugiego szeregu i nie mają statusu osób publicznych, ponadto większość z nich już nie żyje. Największe kontrowersje budziła sytuacja czterech osób, bardzo znanych, których teczki pracy zostały zniszczone. Uwaga na marginesie: szkoda, że Graczyk nie przeprowadził „śledztwa” kto, kiedy i dlaczego te teczki zniszczył (a innych nie). W każdym razie ich nie ma. Pozostały tylko ślady po spotkaniach z oficerami prowadzącymi (rachunki, pokwitowania) i odległe echo przekazywanych przez nich informacji w ogólnych meldunkach stosownych komórek SB. Wszystkie te dokumenty Graczyk przeanalizował bardzo wnikliwie, słowo po słowie, starając się wyciągnąć z nich maksimum informacji. Mimo to, na podstawie tych ułomków, niewiele wiemy o charakterze tej współpracy, a więc również, czy była w poszczególnych przypadkach szkodliwa/nieszkodliwa dla środowiska „Tygodnika Powszechnego”.

    Do wszystkich tych osób, określonych jako przypadki osobne, nie mieszczące się w kategoriach współpracował/nie współpracował,  Graczyk się odezwał, bardzo lojalnie poinformował, co już wie na ich temat, jakie są źródła jego wiedzy i zaproponował zajęcie przez nie stanowiska wobec już zgromadzonych faktów. Jedynie Halina Bortnowska zgodziła się na rozmowę, autoryzowała ją i zgodziła się na jej opublikowanie, zresztą jako jedyna z tej grupy skutecznie przerwała w pewnym momencie nawet ewentualnie niewinne rozmowy z oficerami SB i skutecznie wyplątała się z zastawionych sieci. Może stąd brała się jej otwartość?

    Pozostałe dwie osoby, Stefan Wilkanowicz i Marek Skwarnicki, mimo odbycia rozmów z Romanem Graczykiem, potem  ich nie autoryzowały i nie zgodziły się na ich publikację. Na dodatek Marek Skwarnicki w agresywnym oświadczeniu jakimkolwiek kontaktom z SB zaprzeczył, a po oblikowaniu książki dość nieprzyjemnie atakował autora, prawdy jednak nie wyjaśniając. Czy w ten sposób można się wiarygodnie oczyścić, coś wytłumaczyć? Metoda pójścia w zaparte, może być prawnie skuteczna, jak pokazuje kilka powszechnie znanych przypadków. Ale czy coś naprawdę wyjaśnia – myślę, że nie. Mieczysław Pszon, najstarszy z tej czwórki nie dożył do momentu rozpoczęcia kwerendy archiwalnej w IPN.

    Część z tych osób miałem możliwość poznać osobiście, o innych wiem wystarczająco dużo, aby fakt ich współpracy z SB nie mieścił się w głowie. Z drugiej jednak strony, o której ze znanych osób możemy powiedzieć, że widać po niej fakt wcześniejszej współpracy? Z zachowanych materiałów wynika, że najłagodniejsza interpretacja ich uwikłania w kontakty z SB, to prowadzenie przez nich rozmów o charakterze politycznym.  Taki rodzaj wykorzystywania organów przemocy do dość dziwnego, ale przecież dialogu politycznego. Graczyk zwraca uwagę na kompletną jałowość takiego dialogu przy oczywistych stratach, jakie środowisko „Tygodnika Powszechnego” ponosiło w takich przypadkach. Bowiem nawet w trakcie mało groźnych rozmów ujawniania się  wiedzę o środowisku i ludziach go tworzących, której to wiedzy w inny sposób  SB nie byłaby w stanie posiąść, a nawet drobne okruchy informacji o ludziach były później wykorzystywane do ich osaczania i łamania. Tutaj jest miejsce na małą polemikę – za ostro Graczyk osądza  jałowość takich rozmów. Wtedy nie było jasne, które kontakty i kanały porozumiewania się z władzami będą efektywne, a które nie. Z braku chęci władzy do jakichkolwiek rozmów, wykorzystywano ten kanał do przekazywania poglądów i oczekiwań ruchu ZNAK. Czy na pewno było to jałowe? Do końca nawet dzisiaj tego wiemy, a co mogli wiedzieć ówcześni aktorzy sceny społecznej? Casus Mieczysława Pszona wskazuje m.in. właśnie na takie rozumienie relacji z SB. Zastrzegam jednak, że moje uwagi, nie obniżają generalnie bardzo wysokiej oceny książki – autorowi przyszło pracować w bardzo niekomfortowych warunkach braku podstawowych materiałów, presji środowiska i niekooperowania zainteresowanych. Siłą rzeczy musi posługiwać się miękkimi hipotezami (co rzetelnie sygnalizuje), a ich istotą jest właśnie dyskusyjność i jestem pewien, że rzeczowa dyskusja, to jest właśnie to, czego autorowi brakowało po opublikowaniu książki.

    Po wydrukowaniu praca Graczyka wywołała burzę polemik. O większości z nich, jako zupełnie pozamerytorycznych nie warto nawet wspominać, może z wyjątkiem wyjątkowo podłej napaści ad personam Marcina Króla (ongiś przyzwoitego dziennikarza) we „Wprost” i, co bardzo zdumiewające, Mariusza Kowalczyka w „Press”, czyli czasopiśmie niby środowiskowym, medioznawczym, a w istocie swojej poza jakimikolwiek standardami dziennikarskimi. Na tym tle pozytywnie wyróżnia się recenzja Janusza Poniewierskiego, który nie we wszystkim zgadza się z Graczykiem, ale dyskusja była ad meritum.[3]

    Na szczególną uwagę zasługuje polemika prof. Andrzeja Friszkego w „Więzi”.[4] Odnosi się ona do pierwszego rozdziału Ceny przetrwania, w którym autor przedstawia linię polityczną „Tygodnika” oraz ruchu ZNAK i konstatuje, że wbrew legendzie o jego stałej, „od zawsze” opozycyjności, było nieco inaczej i zwłaszcza w latach 60. TP był, co prawda krytyczną, ale częścią tamtego systemu. Friszke w swojej recenzji manifestuje niezgodę na stwierdzenia Graczyka, ale co symptomatyczne, sam nie daje syntetycznej odpowiedzi, jak określić tamtą swoistą cohabitation. Owszem,  dobrze uzasadnia i tłumaczy powody politycznego stanowiska ruchu ZNAK (a była to też grupa posłów w Sejmie z Jerzym Zawieyskim na czele), ale jednak nie stawia „kropki nad i” chowając się za cytatami z ówczesnych analiz Urzędu do spraw Wyznań i Biura Administracyjnego KC PZPR, które uwypuklały właśnie opozycyjny charakter publikacji „Tygodnika Powszechnego”.

    W przypadku tej polemiki zgadzam się z Graczykiem i zgadzam się z Friszkem. Z Graczykiem, bo rzeczywiście ukształtowała się opozycyjna legenda „Tygodnika”, a jego usytuowanie na mapie politycznej PRLu było inne po 1968, a na pewno po 1976, niż w okresie wcześniejszym i nie można tego nie zauważać. Zgadzam się też z Friszkem, bo niektóre sformułowania dobrze byłoby zniuansować i przedstawić je na szerszym tle, niż tylko analiza tekstów zamieszczanych w „Tygodniku”.  Przedstawione tu stanowiska antagonistów moim zdaniem nie są sprzeczne, ale komplementarne i zupełnie niepotrzebnie wyważony historyk, jakim jest Andrzej Friszke, w polemice strzelał niekiedy z dział za ciężkich.

    Nie podobał mi się jeszcze jeden aspekt tej polemiki. Friszke dyskutował tylko z jednym twierdzeniem Graczyka, może i nie najtrafniejszym, ale na pewno nie ewidentnie błędnym, zrobił to jednak z dużym rozmachem i na odlew, przyłączając się tym samym do chóru krytyków całkowicie dezawuujących tę książkę. Spodziewałem się trochę więcej rozumienia całokształtu, uznania dla próby mówienia prawdy wbrew naciskom środowiskowym, a nie tylko zamanifestowania obecności w mainstreamie jedynie słusznych poglądów. Tym bardziej, że Friszke jest autorem historii warszawskiego KIKu,[5] w której to publikacji skrzętnie ominął problem infiltrowania (lub, bez przesądzania, tylko prób infiltrowania) tego stowarzyszenia przez SB  i nie zaryzykował konfliktu z własnym środowiskiem.

    Zbliżając się do zakończenia: lektura Ceny przetrwania była dla mnie bardzo owocna. Z przyjemnością czytałem książkę, której autor dąży do niezależności w sądach, kierowania się przede wszystkim obiektywnymi faktami, który jest zaprzeczeniem tak szeroko obecnej chęci wpisywania w obowiązujące trendy, zajęcia miejsca w salonie intelektualistów. Dla prawdy Graczyk gotów był to poświęcić. Mogę nie zgadzać się z niektórymi jego szczegółowymi sądami, ale wolę nie zgadzać się z nim, niż przyłączyć się do kompanii szturmowej jego oponentów i na sygnał dawać ognia. Podziwiam jego odwagę. Ponadto w całości akceptują jego metodę analityczną odtwarzania rzeczywistości nawet z bardzo ułamkowych, niepełnych źródeł. Fakt, że nie mamy pełnych materiałów w sprawie współpracy z SB, nie może powstrzymywać analiz i wnioskowania. Tyle tylko, że trzeba zaznaczyć, że mamy do czynienia z miękkimi hipotezami, a to w każdym takim przypadku Graczyk robi. Dla wszystkich duchów niezależnych jest to lektura obowiązkowa. 10/10.

    Roman Graczyk, Cena przetrwania. SB wobec Tygodnika Powszechnego, Czerwone i Czarne, Warszawa 2011



    [1] R. Graczyk, Cena przetrwania…, s. 460.

    [2] R. Graczyk, Tropem SB. Jak czytać teczki, ZNAK, Kraków 2007.

    [3] http://poniewierski.salon24.pl/304722,recenzuje-romana-graczyka; wcześniej tekst został opublikowany w 671. numerze „Znaku”.

    [4] A. Friszke, Czy „Tygodnik Powszechny” był częścią systemu PRL?, Więź 4 (630)/2011.

    [5] A. Friszke, Oaza na Kopernika. Klub Inteligencji Katolickiej 1956-1989, Biblioteka Więzi, Warszawa 1997

  • Książki

    Czy Polacy pochodzą od Sarmatów i Wikingów?

    Zdzisław Skrok, Słowiańska moc, recenzjaPrehistoryczna Słowiańszczyzna kojarzy się najczęściej z ludowymi bajaniami i wykopanymi przez archeologów skorupami garnków. Skrok pokazuje, że nic bardziej mylnego i jego książkę czytałem z zapartym tchem. Najpierw okazało się, że późnostarożytny ośrodek metalurgiczny na Mazowszu (Brwinów-Błonie-Pruszków) przy którym mieszkam, stworzyli Wandalowie. Rozkręcili produkcję do tego poziomu ilościowego, że jedynym wytłumaczeniem tego faktu, jest tworzenie tutaj zaplecza zbrojeniowego (miecze, groty) dla ludów atakujących rzymski limes (I w. p.n.e.-III w. n.e.).

    Później przeczytałem, że my, Polacy, mamy pewną domieszkę krwi i kultury Longobardów, którzy z naszych ziem (Mazowsze i Małopolska, VI w.) rozpoczęli swoją łupieską wędrówkę na południe, aż do Rzymu, ale pewna ich grupa pozostała na „pozycjach wyjściowych” i zintegrowała się z napływającymi właśnie na te tereny Słowianami, pełniąc wśród nich funkcje grupy przywódczej i jednocześnie przekazując swoje osiągnięcia cywilizacyjne na przykład w dziedzinie metalurgii, produkcji uzbrojenia, organizacji.

    W XIX wieku historycy obśmiali głębokie przekonanie polskiej szlachty o jej pochodzeniu od Sarmatów, niejako w przeciwieństwie do chłopów Słowian. I tu niespodzianka, bo okazało się, że nasi szlacheccy antenaci mieli rację do szczegółów włącznie, bo z Sarmatami było tak samo, jak Longobardami. W efekcie w pewnym zaokrągleniu możemy powiedzieć, że warstwa rządząca wśród Słowian miała istotną komponentę sarmacką.

    Wskazane powyżej ustalenia nie budzą wątpliwości w świetle danych pochodzących z wykopalisk uzupełnionych o śladowe przekazy pisane. Na koniec jednak Zdzisław Skrok zafundował czytelnikom bombę, która już taka prosta do przyjęcia nie jest. Mianowicie twierdzi on, że proces państwotwórczy Polan przeprowadzony został przez Wikingów, czyli że Mieszko i jego następcy byli po prostu Wikingami. Swoje rozumowanie opiera na trzech przesłankach: wykopaliska na Ostrowiu Lednickim potwierdzające występowanie tam wyłącznie uzbrojenia wikińskiego, analogii z powstaniem Rusi, gdzie bezdyskusyjnie do powstania państwa przyczynili się normańscy Waregowie dając początek dynastii Rurykowiczów oraz interpretacja dokumentu Dagome iudex.

    Najmniej przekonujący jest wywód dotyczący Dagome iudex, upatrujący w zaskakującym dla wszystkich mediewistów imieniu Dagome pochodzenia skandynawskiego, podczas gdy imię Mieszko, miało być imieniem chrzcielnym przyjętym na potrzeby słowiańskich poddanych. Słabą stroną tej interpretacji, jest pytanie: a po co w korespondencji z Watykanem miało by się używać imienia pogańskiego, a nie chrześcijańskiego? W tak poważnym dokumencie o pomyłce nie może być mowy.

    Z kolei najbardziej przekonujące są argumenty archeologiczne. Znane są one od kilkudziesięciu lat, ale w okresie socjalistycznym było embargo na pisanie o jakiejkolwiek roli Wikingów przy narodzinach Polski. Znalezione w wodach Jeziora Lednickiego miecze, topory czy hełmy są pochodzenia wikińskiego, zatem jest pewne że stacjonowała na Ostrowiu Lednickim drużyna Wikingów lub nawet był to gród przez Wikingów wybudowany i stanowiący ośrodek ich władzy. Z drugiej strony poza wszelką wątpliwością ów Ostrów był jednym z najważniejszych ośrodków państwa wczesnopiastowskiego obok Gniezna i Poznania. Groby wojów wikińskich odkryto także w Małopolsce w pobliżu ogromnych grodów wybudowanych na przełomie X i XI wieku (po podboju przez Polan) i na północnym Mazowszu (pogranicze z Prusami). Czy zatem jest możliwe, że książę był słowiański, a jego ciężkozbrojna drużyna wikińska, czyli militarnie słabszy wynajmował znacznie silniejszych rycerzy/rabusiów? Bardzo mało prawdopodobne. W takim przypadku rabusie wzięliby, co ich, razem z władzą i całym skarbcem, bo kto mógłby ich przed tym powstrzymać? To bardzo silne argumenty.

    Z drugiej strony, niemożliwe, aby po czymś takim, jak stworzenie bardzo dużego państwa przez Wikingów (lub innych Normanów), nie pozostały żadne źródła pisane z epoki, a sporo ich jednak się do dzisiaj przechowało. Tym bardziej, że miałoby to charakter podboju i to u granic Cesarstwa. Trudno to wyjaśnić. Kiedy w Irlandii powstało państwo zorganizowano przez najeźdźców Wikingów, to fakt ów jest bezapelacyjnie potwierdzany przez źródła pisane. A tu obyło bez żadnego echa? A przecież półtora wieku po tych wydarzeniach powstaje kronika Galla Anonima, która rysuje całkowicie inny obraz wydarzeń.

    Jakby nie było, to jedno jest pewne – udział Wikingów przy powstaniu państwa polskiego był bardzo duży i chwała Skrokowi za powiedzenie tego wprost w bardzo dobrej książce popularyzującej najnowsze osiągnięcia naukowe. Moja ocena to 9/10 i zaliczenie do elitarnej kategorii „siły sensu” za odwagę w głoszeniu tez nowatorskich.

    Recenzja: Zdzisław Skrok, Słowiańska moc, czyli o niezwykłym wkroczeniu naszych przodków na europejską arenę, Iskry 2006.

  • Książki

    Grzegorz Motyka o konflikcie polsko-ukraińskim

    Motyka, Od rzezi wołyńskiej do Akcji Wisła recenzjaAby uświadomić sobie, jak bardzo kontrowersyjnym tematem zajął się Grzegorz Motyka, wystarczy przypomnieć sobie, co całkiem niedawno mówił o UPA ks. Isakowicz-Zaleski (bandyci, ludobójcy), a co mają do powiedzenia na ten temat władze samorządowe Lwowa i innych miejscowości Galicji Wschodniej odsłaniający kolejne pomniki bohaterów z UPA.

    Wobec tych zapiekłych sporów Motyka zajmuje stanowisko neutralne, interesują go przede wszystkim naukowo potwierdzone fakty, niezależnie od tego, czy się one komuś podobają, czy nie. A tak się składa, że zawsze komuś się nie będą podobały, albo Ukraińcom, albo Polakom. Dialog wśród tych wszystkich zapiekłości nie jest prosty, ale jestem przekonany, że może być prowadzony tylko na fundamencie prawdy i, co warte podkreślenia, całej prawdy, bez taktycznych, politycznych przemilczeń.

    Grzegorz Motyka dysponuje nieprawdopodobna erudycją. Sprawia wrażenie, jakby bez wysiłku panował nad wszystkim szczegółowymi zagadnieniami znając w całości zarówno ukraińską, jak i polską literaturę przedmiotu. W kilku kwestiach mogłem go sprawdzić i zawsze z kontroli wychodził bez szwanku, co zbudowało moje zaufanie do pozostałych jego ustaleń, jako najaktualniejszego głosu nauki w poszczególnych sprawach. Dwie spośród nich wydają się najciekawsze.

    Geneza ludobójstwa na Wołyniu

    Motyka opierając się o źródła archiwalne ustalił, że rzeź ludności polskiej na Wołyniu miała charakter skoordynowanej akcji UPA, czyli działania na rozkaz. To bardzo ważna konstatacja, bo wynika z niej, że wiele dotychczasowych rozważań, poszukujących genezy wydarzeń w strefie wcześniejszych stosunków społecznych w tym regionie, jest dość jałowa. Dobrze to rozumiem, bo sam się takim dywagacjom w swoim czasie oddawałem. Było bowiem coś zdumiewającego w fakcie, że rozpasana akcja ludobójcza wybuchła na terenie wcześniej bardzo spokojnym, objętym przez wiele lat eksperymentem wojewody Józewskiego ułożenia stosunków z poszanowaniem praw mniejszości ukraińskiej. Wszystkie opowieści, jak to polska brutalność mogła spowodować tego typu reakcję są zupełnie z innej bajki. Nikt nikogo nie pytał w 1943 o nastroje. Były najpierw ustalenia na szczeblu dowództwa UPA, a potem rozkazy „Kłym Sawura” (dowódcy UPA na Wołyniu) i zdarzało się, że ukraińskich chłopów trzeba było do udziału w mordach przymuszać groźbą rozstrzelania – albo mordujesz, albo jesteś mordowany. A i tak zdarzały się odruchy pomocy polskim sąsiadom.

    Nacjonalizm żywi się konfliktem

    Oczywiście warto wiedzieć, jak w dwudziestoleciu układały się stosunki polsko-ukraińskie i na ile polska polityka czyniła sobie wrogów ze współobywateli pochodzenia ukraińskiego, tylko że nic to nie miało do późniejszego ludobójstwa. Akty terroru bojówek OUN (Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów) skierowane były przed wojną przeciwko politykom umiarkowanym po obu stronach barykady (własnych ugodowców też chętnie mordowali), bo zależało im na podgrzewaniu konfliktu i wytwarzaniu atmosfery nienawiści. Paradoksalnie ich sojusznikami byli polscy narodowcy, którzy domagali się maksymalnie twardego kursu wobec nich. Wojna wewnętrzna, to było coś, o czym marzyła OUN, a później też UPA, na tym zamierzali zbudować ukraińską świadomość narodową, patriotyzm, gotowość oddania życia za ojczyznę. Rzeczywiście, w oparciu o te ideały zbudowali podczas wojny bardzo sprawną podziemną organizację wojskową (UPA), która niestety splamiła się ludobójstwem, ale przyznajmy, że później bardzo dzielnie walczyła przeciwko Sowietom.

    Kadrowy trzon UPA wraz z nacjonalistyczną młodzieżą, był w stanie narzucić najpierw logikę konfrontacji, a później przeprowadzić czystkę etniczną na Wołyniu i w Galicji Wschodniej.

    Ukraińcy a UPA

    Czym dla Polaków była Armia Krajowa, tym dla Ukraińców była UPA. Ludzie ją tworzący byli na swój sposób romantykami: w 1944 roku walczyli za wolną Ukrainę ze wszystkim: z Sowietami (przed wszystkim), z Polakami i z Niemcami. Innej podziemnej armii Ukraińcy nie mieli. Fatalnie, że obciąża ich ludobójstwo na Polakach, ale jeśliby UPA z Banderą na czele uznać  za organizację przestępczą, to co im zostanie? Nie dziwię się, że jest to dla nich bardzo trudne, o ile w ogóle możliwe. Na marginesie dodajmy, że OUN-B (podległy Banderze) był przeciwko formowaniu Dywizji SS „Galizien”, stąd obciążanie ich tym zarzutem nie wytrzymuje konfrontacji z faktami.

    Akcja „Wisła” – zbędne barbarzyństwo

    Motyka analizując okoliczności przeprowadzenia Akcji „Wisła” opowiada się za tezą o jej zbędności z punktu widzenia walki z UPA. Podjęcie normalnych działań przeciwpartyzanckich było wystarczające, tak jak w przypadku likwidacji polskiego poakowskiego podziemia antykomunistycznego. Zapewne jednak chodziło o coś więcej, o asymilację ludności ukraińskiej i łemkowskiej, czyli inaczej mówiąc o likwidację mniejszości ukraińskiej poprzez wynarodowienie – nie przypadkiem wysiedleńców lokowane w małych grupach rozrzuconych po bardzo dużym obszarze, niejako roztapiając ich pośród rdzennie polskiej ludności. Możemy mieć tu do czynienia z etnobójstwem – „termin ten odnosi się do tych przypadków, gdy jakaś grupa znika kulturowo i językowo, bez zaistnienia masowej zagłady, a jedynie wskutek «barbarzyństwa cywilizacyjnego»” (s. 461).

    Występujące dość często w polskiej opinii publicznej usprawiedliwienia dla Akcji „Wisła” ma także aspekt relatywizowania zbrodni komunistycznych, na co celnie zwraca uwagę Motyka. Zastosowano masowe represje, zbiorową odpowiedzialność (szczególnie absurdalną w stosunku do Łemków), co ma wszelkie cechy zbrodni komunistycznych, tak chętnie piętnowanych, gdy nakierowane były na obywateli polskiego pochodzenia.

    Ukraińcy tłumili Powstanie Warszawskie

    W powszechnej świadomości w tłumieniu Powstania Warszawskiego brali udział Ukraińcy. Mój ojciec, uczestnik Powstania od pierwszego do ostatniego dnia, dałby sobie za to rękę obciąć. Motyka potwierdził w dość wnikliwym studium wcześniejszą wiedzę (niestety tylko naukową), że w tej obrzydliwej akcji brały udział bodaj wszystkie większe nacje sowieckiego imperium, ale Ukraińcy występowali tu jedynie śladowo i to w rolach pomocniczych.

    O klasie edytorskiej

    Na końcu recenzji czasem pojawiają się u mnie zastrzeżenia do wydawców. W tym przypadku będzie odwrotnie. Wydawnictwo Literackie zapewniło książce wzorcową oprawę edytorską. Nie oszczędzano na indeksach – jest zarówno nazwisk, jak miejscowości, są przypisy (co prawda na końcu książki, ale trudno). Bardzo dobra redakcja, korekta, okładka, ale przede wszystkim piękny układ typograficzny, z dużymi marginesami, prawidłową interlinią i żywą paginą (bez przygłupiego powtarzania w niej tytułu całości, jak w większości książek). Na dodatek całość wydrukowana została na kremowym papierze i w ogóle przypomina zapomniane już dzisiaj klasyczne wzory elegancji typograficznej. Szacunek. 10/10.

    Grzegorz Motyka, Od rzezi wołyńskiej do Akcji „Wisła”. Konflikt polsko-ukraiński 1943-1947, Wydawnictwo Literackie 2011

    

  • Książki

    Sofi Oksanen Oczyszczenie

    Sofi Oksanen, Oczyszczenie, recenzjaTo jedna z najlepszych powieści, jakie w moim życiu przeczytałem. Prawdopodobnie dlatego jest ona bliska doskonałości, że autorce udało się w niej pogodzić wiele różnych gatunków literackich. Ma ona aspekt powieści historycznej – mowa tu o okresie podbicia Estonii przez Związek Sowiecki i bardzo brutalnej okupacji wraz z wywózkami, ale ma też aspekt, jak najbardziej współczesnej powieści obyczajowej. Okazuje się bowiem, że te odległe wydarzenia rzutują na aktualną rzeczywistość. Jednocześnie jest bardzo ciekawa opowieść o miłości i to miłości mającej zdumiewający przebieg i konsekwencje. Mamy też w niej wątek rozrachunkowy z donosami i kolaboracją z sowieckim okupantem, ale pokazany w bardzo ludzkich uwarunkowaniach dających do myślenia i przestrzegających przed łatwym ferowaniem sądów. Wreszcie mamy przejmujący wątek współczesnego handlu kobietami, też daleki od standardowego ujęcia, a to za sprawą bardzo nietypowego zakończenia. Na dodatek książka właściwie przynależy do literatury kobiecej, ale jest wolna od tych wszystkich namolności i feministycznych poprawności, które często charakteryzują tę odmianę literatury.

    Wszystkie te tropy splatają się w jedną całość, logiczną i spójną. A właściwie więcej niż tylko się splatają, one z siebie wynikają i wzajemnie się warunkują. Oksanen pokazuje ludzi uwikłanych w toksyczną miłość, w historię, w podziemie kryminalne. Nikt u niej nie ucieknie od swojego życia, a za wybory, nawet te w czasie odległe, przyjdzie zapłacić, a dokładnie odpokutować, starając się za swoje winy zadośćuczynić.

    Obok wskazanych zróżnicowań tematycznych są też i inne. Książkę Oksanen można czytać, jako rozpięty w czasie moralitet, ale można też czytać jako romantyczną historię trudnej miłości przeplatającą się z agresywną prozą obyczajową. Można również zobaczyć w niej powieść psychologiczną. Wszystko to powoduje, że właściwie każdy powinien w niej znaleźć sobie bliskie tony, czego polecając tę książkę, wszystkim potencjalnym czytelnikom (i czytelniczkom) szczerze życzę.

    Moja ocena to bez wahania 10/10. Na dodatek za zdolność przeciwstawiania się stereotypom i wszelkim uproszczonym ocenom zaliczam do mojej elitarnej kategorii „siły sensu”.

    Sofi Oksanen, Oczyszczenie, Świat Książki 2010

    

  • Militaria

    Normana Daviesa Orzeł biały Czerwona gwiazda

    Norman Davies, Orzeł biały Czerwona gwiazda, recenzjaW ostatnich czasach powstało sporo książek o wojnie 1920 r., a zainteresowanie nimi jeszcze wzrosło po premierze filmu Bitwa Warszawska. Jak na tym tle lokuje się książka Daviesa?

    Powstawała w ekspresowym tempie, od rozpoczęcia prac badawczych do złożenia kompletnego maszynopisu upłynął ledwie rok. Praca ukazała się w 1972 r, a więc dość dawno. Od tego czasu ukazało się wiele cennych opracowań, a badacze uzyskali dostęp do sowieckich archiwów. Mimo to książka nie jest przestarzała, a w niektórych aspektach (o czym poniżej) polscy badacze mogą się ciągle od Daviesa uczyć.

    Najmocniejszym walorem książki jest tło międzynarodowe wojny polsko-sowieckiej. Autor bez przemilczeń pokazuje kompletne zagubienie polityki brytyjskiej, premier Lloyd George nie tylko nie rozumiał, co się dzieje na wschodzie Europy, ale, co gorsza,  w istocie prowadził antypolską polityką. Obawiał się wewnętrznej opozycji socjalistów sympatyzujących z Krajem Rad, interwencjonisty Churchilla, a najbardziej zainteresowany był prowadzonymi właśnie rozmowami handlowymi z czerwoną Rosją. Francja gotowa była na wszystko, byle tylko nie zaangażować w walkę swoich żołnierzy. Niemcy byli zainteresowani w sukcesie Sowietów, bo liczyli na rewizję Traktatu wersalskiego. Prawdziwej pomocy wojskowej był gotów Polsce udzielić tylko regent Horthy, ale Węgry nie miały granicy z Polską, a Czechosłowacja nie chciała słyszeć o przepuszczeniu ich oddziałów. W ogóle polityka czechosłowacka była po części podła (grali na osłabienie Polski, a w kluczowym momencie zajęli Śląsk Cieszyński), a po części krótkowzroczna, bowiem tandemowi Masaryk-Benesz wydawało się, że uda im się porozumieć z Rosjanami, najwyżej za cenę oddania Użhorodu (Ukrainy Zakarpackiej), tak jakby zwycięzcy Rosjanie nie mogli sobie wziąć wszystkiego.

    Najbardziej zdumiewającą karierę medialną zrobił gen. Weygand. Przybył do Warszawy z misją sojuszniczą, jako ekspert wojskowy. Nikt jednak w polskim sztabie go nie dopuszczał do podstawowych informacji, o radę oczywiście tym bardziej nikt go nie pytał. Po polskim zwycięstwie odjeżdżał zniesmaczony, w poczuciu kompletnie straconego czasu. Jakież było jednak jego zdziwienie, gdy na dworcu w Paryżu powitał go osobiście premier Millerand, a prasa okrzyknęła go głównym architektem zwycięstwa nad bolszewikami. Oto siła mediów i dowód, że –  niezależnie od faktów –  społeczeństwa wierzą w to, w co chcą uwierzyć.

    Ostatecznie Polska mogła liczyć tylko na siłę swojej armii. Na marginesie dodam, że przewidywał to od dawna Piłsudski i cały swój wysiłek kierował na tworzenie wojska, podejrzewając, że to na froncie, a nie w gabinetach, ustali się przebieg granicy na Wschodzie.

    W pozostałych kwestiach Davies jest wyważony. Sprawom militarnym poświęca tyle uwagi, ile niezbędne, aby zrozumieć przebieg wojny, bardziej go jednak interesuje strategia niż walki poszczególnych batalionów.

    Chwałę zwycięstwa zdroworozsądkowo przypisuje Piłsudskiemu, jako Naczelnemu Wodzowi, pozostałym generałom oddaje, co im się należy.

    Mimo upływu lat, książka zachowuje świeżość, ale w sprawach wojskowych warto pamiętać o fundamentalnych ustaleniach Grzegorza Nowika (radiowywiad i nie tylko) oraz kilku bardziej przyczynkarskich pracach , które zwłaszcza na kwestie wojskowe rzucają nowe światło.

    Do słabszych patii książki należy zakończenie omawiające reperkusje wojny polsko-bolszewickiej . Zupełnie banalne stwierdzenia mieszają się tu z bardzo kontrowersyjnymi sądami. Na przykład to: polskie zwycięstwo nie uratowało Europy od rewolucyjnego kataklizmu, a jedynie odsunęło go o niespełna jedno pokolenia, bo i tak Sowieci zajęli całą wschodnią Europę. Twierdzenie to jest zgoła nieprawdziwe, bo jeśli Tuchaczewski dotarłby do Berlina, a Budionny ze Stalinem do Pragi i Budapesztu, to mapa Europy mogła wyglądać zgoła inaczej, bo całe Niemcy mogły się znaleźć w obozie bolszewickim i nie w trybie podboju, ale wspieranej rewolucji, podobnie Węgry i inne kraje aż po Grecję. To z tego właśnie powodu w historiografii brytyjskiej zaliczono Bitwę warszawską do najważniejszych bitew w historii świata.

    Podsumowując 8/10, ze szczególnym uwzględnieniem tła międzynarodowego.

    Norman Davies, Orzeł biały Czerwona gwiazda, Znak 2006 (wyd. 2)

    PS Informuję, że umieściłem na moim blogu historycznym recenzję z genialnej książki Grzegorza Nowika o polskim radiowywiadzie podczas wojny polsko-bolszewickiej 1920

  • Książki

    Sklep Potrzeb Kulturalnych Antoniego Kroha

    Antoni Kroh Sklep potrzeb kulturalnych recenzjaO bardzo dobrych książkach jest trudno pisać, bo katalog pochwał jest zamknięty. A książka Kroha należy właśnie do grupy bardzo dobrych. Czytałem ją z ogromnym zainteresowaniem. Na przemian wzbudzała śmiech, refleksję, czasem zgrozę.

    Ogólnie Sklep Potrzeb Kulturalnych porusza problemy związane z góralami: ich tożsamością, językiem, obyczajami, historią. Kroh pisał tę książkę w absolutnej wolności formalnej, czasem posługiwał się wspomnieniami, czasem anegdotą, a jeszcze kiedy indziej odwoływał się do studiów naukowych. Odnoszę wrażenie, że jedynym kryterium było napisać coś odkrywczego, ale w taki sposób, aby czytelnika nie zanudzić. Taka operacja rzadko kiedy się udaję, bo najczęściej za popularną formą idzie spłycenie treści, a czasem karmienie czytelników zwykłymi banałami. W tym przypadku nic takiego nie zachodzi. Nieustannie Kroh mnie czymś zaskakiwał, w dziedzinie etnograficznej to nic dziwnego, ale w zakresie historii nie jest to łatwe.

    Jedną historyjkę muszę opowiedzieć. Wszyscy znają opowieść, jak to w czasie wojny Marusarz, ówcześnie kurier tatrzański, wskoczył w czasie jazdy z kolejki na Kasprowy widząc czekające na niego Gestapo. Opowiadają o tym przewodnicy, powstał nawet film inspirowany tym wydarzeniem. A jak rzeczywistość wyglądała w istocie. Ano mianowicie na Kasprowym, przez który przebiegała granica był posterunek Grenzschutzu. Jego komendant miał urodziwą córkę, a ona spotykała się z owym Józkiem Marusarzem. Ojciec nie był za szczęśliwy, bo za takie coś dziewczynie groził Oświęcim z tytułu zhańbienia rasy, a ojcu front wschodni. Zatem ów Austriak z Tyrolu, zresztą pozytywnie nastawiony do górali, spotkał się z Marusarzem i poprosił o zaprzestanie amorów, jak wojna się skończy do sprawy można wrócić. Ale gadaj zdrów, od kiedy młodzież specjalnie się przejmuje konsekwencjami wedle tego, co i owszem. Żeby niepoprawnemu absztyfikantowi dać nauczkę, zaczaił się na niego z kilkoma strażnikami. Dojeżdżając do ostatniej stacji kolejki Józek zauważył co się święci, wyszedł z wagoniku przez okno, nigdzie nie skakał, tylko wysiadł z nietypowej strony. Zanim Niemcy przebiegli dookoła, on już spokojnie szusował w dół.

    A skąd legenda. Mianowicie po wojnie, Zakopane odwiedziła grupa Francuzów z tamtejszego ruchu oporu. Marusarza coś podkusiło, aby historię podkolorować i zamiast dziewczyny było AK, zamiast zdenerwowanego tatusia Gestapo, a zamiast odwrotnego peronu skok z nartami do północnego żlebu Kasprowego. Wydawało się, że nic z tego nie będzie, ot opowieść z typu „co to w czasie wojny nie robiliśmy”. Francuzi jednak tak się opowieścią przejęli, że po powrocie opublikowali artykuł na ten temat, sprawa zrobiła się głośna, a ichni rząd nadał Marusarzowi wojenny order. Echa dotarły do Polski, objawił się nowy bohater, nakręcono film i jak tu było prostować owo niewinne podkolorowanie. Do dziś przewodnicy (a zwłaszcza przewodniczki) wierzą w ten super skok i opowiadają o nim w czasie jazdy na Kasprowy.

    Taka to jest książka Kroha. I dlatego czytać ją trzeba. 10/10

    Antoni Kroh, Sklep Potrzeb Kulturalnych, Prószyński i S-ka, 1999 i inne wydania.

    PS W przepastnej bibliotece rodzinnej odnalazłem broszurę (32 strony) Skok, który uratował mi życie autorstwa Stanisława Marusarza. Pomyliłby się ktoś, kto pomyślałby, że chodzi o skok z kolejki na Kasprowy. Chodzi o coś zupełnie innego, o skok w czasie ucieczki z krakowskiego więzienia na Montelupich. Myślę, że tytuł jest celowo mylący. Poza tym Kroh nic nie wspomina o nazwisku Marusarz – to mój domysł, a imię podaje inne. Co jest uzasadnione, bowiem Stanisław Marusarz w owym czasie miał żonę… A może nie chodziło o Marusarza tylko o Józefa Uznańskiego, który do dziś opowiada o swoim skoku do żlebu pod Kasprowym. Może wyjaśni to sam Kroh?

  • Książki

    Wolność Jonathana Franzena

    Jonathan Franzen, Wolność, recenzjaFranzen ma opinię najlepszego współczesnego pisarza amerykańskiego. Po przeczytaniu jego ostatniej książki, mogę się tylko zafrasować nad stanem literatury amerykańskiej. I nie dlatego, że jest to książka słaba, ale dlatego, że arcydziełem raczej także nie jest.

    Franzen przedstawia portret przeciętnej amerykańskiej rodziny. Ojciec Walter Berglund, w czasie studiów zaangażowany na rzecz walki z przeludnieniem, podejmuje banalną pracę, a kiedy decyduje powrócić do ekologicznych pasji z młodości, dość niefortunnie daje się wciągnąć w pracę na rzecz przemysłu węglowego pustoszącego Appalachy przez odkrywkowe wydobywanie kopalin. Jego żona, Patty, ongi dobrze zapowiadająca się sportsmenka, po ślubie poświęca się wychowaniu potomstwa, a na koniec ląduje w stanie depresji i lekkiego alkoholizmu. Ich dzieci, wybierają własną drogę, wbrew oczekiwaniom rodziców. Walter buntuje się, wywołuje skandal i wraca do swoich młodzieńczych fascynacji, Patty podąża za głosem wczesnego zauroczenia muzykiem rockowym i mimo iż kocha swojego męża, to apetyczny seks uprawia właśnie z gwiazdą muzyki. Każdy na swój sposób skorzystał z wolności, jaką daje mu liberalne społeczeństwo, ale czy stał się w ten sposób szczęśliwszy, czy ułatwił życie swoim bliskim? Jedni tak, inni nie, ale nawet ci którym owa wolność nie pomogła, stali się przynajmniej bardziej świadomi swoich prawdziwych pragnień. Ale czy cena, którą zapłacili była tego warta? A może była nieunikniona, aby każdy mógł sprawdzić co mu w duszy gra?

    Franzen lubi szczegóły, jego opisy są gęste, nic nie umyka jego uwadze. Czuć, że autor jest perfekcjonistą w rzemiośle literackim, a w ramach tego perfekcjonizmu preferuje klasyczne rozumienie literatury.

    Klasyczna narracja, to plus w świecie postmodernistycznych dziwadeł, bo niby świat onirycznych wizji, nieliniowej fabuły, groteski czy metafikcji, to bardzo ładnie brzmiące hasła dla niektórych – właśnie postmodernistycznych – krytyków, ale w istocie są to zwykle lektury, które czytamy bez przyjemności, także z tego powodu, że ta oryginalna forma utrudnia dotarcie do treści, o ile taka w tej szczególnej twórczości istnieje, bo treść wcale nie jest w tej odmianie literatury konieczna.

    Do największych zalet książki zaliczam pokazanie, przez pryzmat zwykłej rodziny stanowiącej pars pro toto społeczeństwa amerykańskiego, wielu głębokich problemów egzystencjalnych dotykających współczesnego człowieka niezależnie od szerokości geograficznej. Małżeństwa uginające się pod brzemieniem codzienności, szarości, tak kontrastujących z młodzieńczymi ideami. Podobnie z toksycznymi stosunkami z dorastającymi dziećmi i to stosunkami, w których toksyczność płynie z obu stron tej relacji. Dzieci też, czasem skutecznie, demontują życie swoim rodzicom, aż do czasu, kiedy ich własne życie się wali i jedyną opoką okazują się ci pogardzani rodzice. Takie sytuacje pomagają wyprostować relacje i dobrze, że Franzen to zauważa. Bardzo przekonywująco pokazuje też, jak bardzo nasze dorosłe życie warunkują doświadczenia wyniesione z dzieciństwa, jak bardzo podobni jesteśmy do swoich rodziców, choć czasem w zależności takiej, jak pozytyw do negatywu.

    Do plusów zaliczam też zakończenie książki (uwaga mały spoiler). Przez długi czas niecnie podejrzewałem autora, że zafunduje nam na finał lekko zgniłe ciasteczko z poprawnościowo-libertyńskiej kuchni, a tu nie. Okazało się, że autor dostrzegł rodzinę jako miejsce, gdzie najgłębiej odnajdujemy swoje prawdziwe „ja”. Każdy z familii Berglundów skorzystał z wolności, z prawa do buntu, ale i tak ich życie wróciło, mimo wszystkich problemów, trudności i niszczących relacji, do rodzinnych kolein. Za tak rozumiany konserwatyzm jestem Franzenowi zwyczajnie wdzięczny. Po uszy mam tych pseudoodkrywczych mędrców widzących w rodzinie siedlisko traumatycznych opresji niszczących wszystkich i wszystko, oczywiście w przeciwieństwie do luźnych związków homoseksualnych, które są ostoją delikatności, zrozumienia i tolerancji.

    Co jednak mam Wolności do zarzucenia? Po pierwsze, książka jest tyleż dobrze napisana, co jakoś sterylna, nie powodująca głębszego zaangażowania. Pozostawia czytelnika trochę obojętnym, do tego stopnia, że sam sobie w pewnym momencie musiałem zadać pytanie, czy w ogóle mi się ona podoba i odpowiedź na nie wcale nie była odruchowo pozytywna. W tym dążeniu do perfekcyjnej, zgodnej z najlepszym zamysłem autora formy, Franzen przypomina mi Maraia. Obaj autorzy nie tworzą jednak literatury wciągającej, powodującej śmiech, łzy, wściekłość czy wzruszenie. No dobrze, Franzen stworzył bardzo ciekawą panoramę, postawił zapewne słuszne diagnozy, ale co z tego, skoro dziwnie nas to nie przejmuje.

    Poza tym Franzen w swoim zamiłowaniu do szczegółów wprowadził sporo zbędnych postaci trzeciego planu. Dużo uwagi poświęcił mało istotnym wydarzeniom. Książkę czytałem dokładnie i ta nadmiarowość nie potrzebnie męczyła. Z drugiej strony zupełnie kluczowe okoliczności zostały pominięte – na przykład bohaterka w pewnym momencie popada w alkoholizm, ale później, w tajemniczy sposób, już alkoholiczką nie jest. Wiadomo, że w życiu ta przypadłość sama z siebie nie znika. I gdzie ten perfekcjonizm?

    I ostatnie zastrzeżenie. Franzen bez żenady zajmuje stanowisko w amerykańskim sporze politycznym. Na stronach jego książki, być republikaninem, to być krętaczem, cwaniakiem, manipulatorem, a wszystkie główne postaci książki wyrażają zdziwienie, jak w ogóle normalny człowiek może być republikaninem. Nie podoba mi się to nieuprawnione uproszczenie, a jeszcze mniej –  traktowanie literatury, jako trybuny propagandy politycznej. Zawsze wydawało mi się, że ambitnym artystom nie przystoi mieszanie swojej twórczości z bieżącymi polemikami politycznymi. To redukuje sztukę do rangi niskopoziomowej publicystyki.

    Osobna kwaśna uwaga należy się tłumaczowi i redaktorce. W wielu miejscach, zdania traciły sens lub zrywał się związek logiczny z ty co „przed” lub z tym co „po”. Często miałem wrażenie nieadekwatności tłumaczenia lub zwykłego nieporozumienia. Nie będę wikłał się w egzemplifikacje, ale jeden oczywisty przykład łatwy do zrozumienia muszę podać. Czytamy: „wyślę ci parę łączy do stron internetowych” (s. 247). Tłumacz zgodnie z zasadami nie chciał zostawić angielskiego słowa „link”, ale zamiast użyć polskiego „adresu”, użył terminu, który w istocie znaczy zupełnie co innego, niż wynika z sensu zdania. Łącze to kanał komunikacyjny służący do przesyłania sygnału i dostarcza go firma telekomunikacyjna. Czytała to redaktorka, czytały korektorki, a babol pozostał.

    Inna usterka wydawnicza, naruszająca zasady tego rzemiosła, to grafika okładki, skopiowana zresztą z któregoś wydań anglojęzycznych. Głównym jej elementem była lasówka, mały szary ptaszek, wielokrotnie w tekście opisywany. W polskiej wersji lasówka jest kolorowa i przypomina papugę. Czytelnik wszystko łyknie? Bazar.

    Podsumowująć: książka warta przeczytania, ciekawa w warstwie psychologicznej i refleksji nad wyborami życiowymi. Bardzo interesująca, ale chyba nie arcydzieło. 9/10.

    Jonathan Franzen, Wolność, Sonia Draga 2011

  • Książki

    Pochówek dla rezuna Pawła Smoleńskiego

    Paweł Smoleński, Pochówek dla rezuna, recenzjaMamy do czynienia ze zbiorem reportaży poświęconych zawęźleniom polsko-ukraińskim. Są teksty poświęcone masakrom wsi ukraińskich: Pawłokomy i Zawadki Morochowskiej, próbom pochowania i upamiętnienia zamordowanych cywili, ale i bojowców UPA, sytuacji przesiedlonych Łemków, jest nawet relacja ze zjazdu polskich kresowiaków.

    Reportaże te składają się na pewną panoramę zapiekłości i nieprzezwyciężalnej wrogości, która mimo upływu lat nie gaśnie. Pokazanie tej sytuacji z perspektywy konkretnych ludzi, społeczności czy spraw (jak tytułowy pochówek dla rezuna, czyli upowca poległego w ataku na polską wieś Bircza) powoduje, że obraz przez naszymi oczami robi się plastyczny i dobrze zrozumiały. Mimo, iż trochę znam tę problematykę, to byłem pod wrażeniem jak głęboko sięgają resentymenty, skoro upływ ok. pięćdziesięciu lat nie spowodował zabliźnienia ran i przyznania Ukraińcom oraz Łemkom prawa do powrotu i chociaż symbolicznego upamiętnienia poległych.

    Walory książki, nawet po tych kilku początkowych zdaniach, są jasne, warto jednak przyjrzeć się kwestiom dyskusyjnym.

    Fałszywa pedagogika

    Pisząc o sprawach trudnych, wzbudzających emocje, zwłaszcza negatywne, warto bezstronnie, bez żadnych wstępnych założeń, pochylić się życzliwie nad racjami stron, zrozumieć ich uwarunkowania, wykazać się pewną empatią. Niestety tego warunku Smoleński nie spełnia, a dokładnie biorąc spełnia go tylko częściowo, bo łatwo przychodzi mu rozumieć i propagować racje Ukraińców, zupełnie nie ma jednak ucha dla racji Polaków. Biorąc pod uwagę wnikliwość tych reportaży, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że autor z premedytacją nie chce tego ucha mieć. Stoi za tym specyficzna pedagogika społeczna, polegająca na przeświadczeniu, że warto bić się w swoje narodowe piersi, a nie w cudze, że warto podkreślać własne ułomności, bo ich uwypuklanie i nagłaśnianie powinno prowadzić do ich eliminacji i oczyszczenia polskiego narodowego ducha z wszelakiej ksenofobii i nienawiści.

    O budowaniu na lodzie i nagannych praktykach reportażystów

    Takie przekonanie, jakkolwiek ma cechy pewnej szlachetności, to jednak jest głęboko ułomne. Po pierwsze, budować pozytywne relacje można tylko na prawdzie i to całej prawdzie, jako że półprawdy zmieniają się szybko w karykaturę wiarygodności. Po drugie, dobre stosunki miedzy zwaśnionymi społecznościami można odtwarzać długofalowo tylko na fundamencie uwzględniania racji wszystkich stron konfliktu. Oczywiście można presją społeczną czy medialną zmusić kogoś do przejścia do porządku nad swoimi motywacjami, krzywdami czy nawet resentymentami, ale czy budowanie porozumienia w ten sposób będzie skuteczne? Śmiem wątpić. Zamiecione pod dywan emocje wcześniej czy później się ujawnią niszcząc konstrukcje wznoszone na lodzie. Po trzecie wreszcie, poniżanie kogokolwiek poprzez przedstawianie jego racji w krzywym zwierciadle jest moralnie wątpliwe (u reportażysty naganne), a pragmatycznie nieskuteczne, bo buduje nowe resentymenty.

    Dlaczego źle pisać o kresowiakach?

    W większym lub mniejszym stopniu wszystkie powyższe uwagi odnoszą się do książki Smoleńskiego. Otwiera ja reportaż ze Światowego Kongresu Kresowian. Owi kresowiacy przedstawieni są jako towarzystwo dość prymitywne, ksenofobiczne, zanurzone wyłącznie w przeszłych i teraźniejszych krzywdach, żyjące wyłącznie chęcią odwetu, a co najmniej walki o pognębienie odwiecznych wrogów: Ukraińców. Przedstawianie ich w taki sposób  urąga (lub urągało, bo Kongres odbył się w 1998 r.) przyzwoitości  dziennikarskiej. Nawet jeżeli takie nuty, jak w reportażu Smoleńskiego, miały miejsce, a może nawet dominowały, to nie były to tony jedyne. Mnóstwo czasu i wysiłku jest poświęcane na takich imprezach wysiłkom w celu ratowania zabytków, pielęgnowania grobów (w tym wypadku ich utworzenia), stanowienia miejsc i symboli pamięci, ale tego Smoleński nie zauważa, bo burzyłoby to założoną z góry wizję. Ponadto warto przypomnieć sobie, co kilka akapitów wcześniej pisałem o empatii. Nie do końca rozumiem, dlaczego zabrakło jej Smoleńskiemu. Czy tak trudno zrozumieć starszych ludzi, którzy zostali wyzuci ze swojej ojcowizny, pozbawieni wszystkiego, nawet możliwości odwiedzin rodzinnych stron? Na dodatek większość ich rodzin zamordowano, oni sami byli obiektem prześladowań, na końcu zaś w komunistycznej propagandzie zostali skazani na niepamięć. Czy Smoleński musi dokładać swoje 5 groszy w kampanii defamacji, której obiektem są od dziesięcioleci? Moim zdaniem nie jest to ładne, nawet jeśli można by im zarzucić wiele dziwactw i nadmierną monotematyczność. Raczej oczekiwałbym od mediów wsparcia w ratowaniu śladów polskiej kultury na kresach, śladów częściowo murszejących pod wpływem czasu, a częściowo celowo zacieranych (wykonałem objazd od Lwowa po Kamieniec Podolski, wiem, że jest co robić).

    Nieprzypadkowo ten właśnie tekst otwiera książkę, bowiem od początku ustawia sposób patrzenia czytelnika na omawiane problemy. Od pierwszych stron wiemy już, że Polacy z kresów są ksenofobiczni, jednostronni i mają antyukraińską manię prześladowczą. Znam tamte strony i wiem, że nie jest to nieprawda, ale prawdą to również nie jest, co najmniej z tego powodu, że Smoleński gubi lub przekręca kontekst i uwarunkowania takiego stanowiska.

    Ludobójstwo na Wołyniu

    O rzezi na Wołyniu wspomina tylko raz i to w sposób wart zacytowania „Odbywało się to według schematu przypominającego pacyfikacje hitlerowskie – nakaz opuszczenia wsi, po którym jeśli nie skutkował, następowała akcja wojskowa: podpalenie zabudowań, grabieże, mordy.”[i] Jedno zdanie, a kłamstw i przekłamań całe mrowie, pokazujących zresztą intencje autora. Nie było mowy o żadnym nakazie opuszczenia wsi, wręcz przeciwnie, uciekających wyłapywano i zabijano, jak wszystkich innych; nie była to żadna akcja wojskowa – od kiedy grabieże i mordy przynależą do rzemiosła wojskowego, poza tym samo to zestawienie może sugerować, że odbywały się albo grabieże, albo podpalanie zabudowań, albo mordy, w istocie celem nadrzędnym była zagłada ludności polskiej, wszystkie pozostałe wydarzenia miały charakter towarzyszący i raz się odbywały, a raz nie, np. w miejscowościach o ludności mieszanej nie palono chałup, tylko zajmowali je ukraińscy sąsiedzi, grabieże zawsze miały miejsce, ale nie zawsze były robione rękami UPA (czas i logistyka stały na przeszkodzie np. na Wołyniu zachodnim, w lipcu 1943). Czy akcje UPA przypominały hitlerowskie pacyfikacje? W opinii Grzegorza Motyki niektóre z nich wzorowane były na Holocauście – chodziło o to, aby w jak najkrótszym czasie, maksymalnie efektywnie zgładzić jak najwięcej ludzi i w tym celu stosowano wiele zabiegów socjotechnicznych, np. dzieciom rozdawano cukierki, aby uspokoić mieszkańców, obiecywano, że ci, którzy dobrowolnie zgromadzą się w kościele, uratują życie.[ii] Oczywiście i tak byli mordowani jak wszyscy pozostali.

    Dla mniej wprowadzonych w temat dodajmy, że Grzegorz Motyka jest bodaj najwybitniejszym historykiem od stosunków polsko-ukraińskich okresu burzy i naporu, a przynależy do grupy „centrowej” uwzględniającej wyniki badań historyków zarówno polskich jak ukraińskich (w obu przypadkach nie bezkrytycznie). Ma odwagę pisać prawdę, niezależnie od panujących po obu stronach tendencji. Tak, dożyliśmy takich czasów, że pisanie prawdy, niezależnie od wszelkich poprawności, wymaga odwagi.

    Pawłokoma – zbrodnia na ludności ukraińskiej

    Wracając do książki Smoleńskiego – zastrzeżenia faktograficzne można mnożyć, np. wątpliwości budzi przedstawienie genezy mordu na ludności ukraińskiej w Pawłokomie. Smoleński daje wiarę stanowisku ukraińskiemu, według którego nie jest możliwe, aby 7 Polaków uprowadzili i zamordowali upowcy (a to było przyczyną krwawej zemsty), bo nie było wtedy na tamtym terenie większych oddziałów UPA. Problem w tym, że do takiego mordu wystarcza mała bojówka UPA, a taka funkcjonowała w samej Pawłokomie. Dzisiaj odtworzenie tego rodzaju szczegółów może nie być możliwe, ale zdrowy rozsądek podpowiada, że lokalne struktury AK, wiedziały do kogo skierować żądanie uwolnienia uprowadzonych lub choćby tylko wydania ich ciał, a żądanie takie skierowano właśnie do lokalnego UPA.

    Nie mam pretensji do Smoleńskiego o ewentualne pomyłki, bo w takich sprawach o nie łatwo, a nic nie jest 100-procentowo pewne. Chodzi tylko o to, że ewentualne pomyłki są u niego zawsze jednokierunkowe i autor lekko przechodzi nad takimi kwestiami, nie zadając sobie specjalnie trudu pogrzebania w bibliotece i sprawdzenia różnych źródeł. Poza tym myślę, że Wydawnictwo Czarne i autor popełnili błąd wznawiając reportaże sprzed wielu lat, nie aktualizując zawartych w nich treści o najnowszą literaturę przedmiotu.

    Nie ma przyszłości bez przeszłości

    Paweł Smoleński porusza się współczesnymi tropami, a dzisiaj chodzi o głównie o godne pochówki, zadbane cmentarze, tablice pamiątkowe. To wszystko, co składa się na wzajemny szacunek, zrozumienie, poprawę relacji między dwoma narodami. Porozumienie, a nawet sojusz z Ukrainą ma dla Polski znaczenie strategiczne. Stąd waga, jaką obie strony przykładają do tych symboli pamięci. Bo z fatalną historią musimy się zmierzyć (nawet gdybyśmy nie chcieli). Jakby jednak nie patrzeć, przeszłość nas dopada i także Smoleński sporo uwagi poświęca historii, wspomnieniom, obrazom z dzieciństwa. Zatem niezależnie od przyjętej perspektywy (nawet jeśli jest to opcja ku przyszłości) ciągle ważkie pozostaje pytanie jak o historii pisać. Ja zdecydowanie opowiadam się za wariantem: zgodnie z prawdą i bez przemilczeń, nie kombinować z jakąś pedagogiką społeczną, z przymykaniem oczu na grzechy cudze, czy uwypuklaniem win własnych. Budować dobre relacje można tylko na prawdzie i to całej prawdzie.

    Paweł Smoleński, Pochówek dla rezuna, Wydawnictwo Czarne 2011



    [i] P. Smoleński, Pochówek dla rezuna, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2011, s. 94.

    [ii] G. Motyka, Od rzezi wołyńskiej do akcji „Wisła”. Konflikt polsko-ukraiński 1943-1947, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2011, s. 147, 149

    

  • Militaria

    Udział Słowacji w agresji na Polskę w 1939 roku

    Igor Baka, Udział Słowacji w agresji na Polskę w 1939, recenzjaW literaturze dotyczącej wojny obronnej w 1939 roku niejednokrotnie można się natknąć na informację o starciach z armią słowacką lub o zajęciu jakiś terytoriów przez jej oddziały. Nawet w bardzo dobrych syntezach (np. Moczulskiego czy Jurgi) nie było jednak kompletnego wyjaśnienia roli Słowacji w tej wojnie. Zatem jak tylko zobaczyłem opracowanie Baki rzuciłem się na nie bez zawahania.

    Słowacki historyk stworzył bardzo rzetelne, kompletne dzieło. Przedstawił uwarunkowania polityczne konfliktu, w tym stosunki słowacko-polskie i słowacko-niemieckie, przygotowania armii słowackiej, mobilizację, przebieg działań, straty oraz skutki włączenia się do wojny naszego południowego sąsiada, w tym położenie ludności polskiej pod okupacja słowacką. Od razu dodajmy, że praca napisana jest bez żadnych uprzedzeń i nawet drażliwe kwestie autor przedstawia bez szczególnego, słowackiego „punku widzenia”. To rzadkie i godne podkreślenia.

    Armia słowacka do wojny nie była przygotowana, co wynikało z niemałego zamieszania, jakie powstało po podziale Czechosłowacji w 1938 roku. Ostatecznie Słowakom udało się zmobilizować trzy dywizje piechoty, z czego dwie wzięły udział w działaniach przeciwko Polsce. W większości przypadków Słowacy jedynie posuwali się za armia niemiecką, biorąc udział tylko w nielicznych potyczkach. Tak było na Podhalu, gdzie słowacka 1 Dywizja posuwała się w kierunku na Nowy Targ jako cień niemieckiej 14 Armii. Bardziej samodzielne działania prowadziła 3 Dywizja na odcinku bieszczadzkim w kierunku na Sanok, ale także tutaj dochodziło do starć na niewielką skalę, ponieważ z bardziej śmiałym posuwaniem się do przodu jednostki słowackie czekały na wycofanie się wojsk polskich. Mniejsze incydenty miały miejsce w rejonie Muszyna-Tylicz i na Przełęczy Dukielskiej.

    Samolot myśliwski Avia B 534 malowanie z 1939

    Osobny rozdział został poświęcony działaniom lotniczym. Mimo posiadania przez armię słowacką dwóch eskadr myśliwców (Avia B 534) polskie samoloty rozpoznawcze Armii Karpaty latały, gdzie chciały. Słowakom udało się strącić jeden nasz samolot nad terytorium Polski.

    O ewentualnej zaciętości walk mogą świadczyć straty. Po stronie słowackiej wyniosły one 20 zabitych (w tym kilku w wypadkach), co jak na zaangażowanie kilkunastu tysięcy żołnierzy prowadzących „atak” wskazuje, że działania miału charakter pozorny, prowadzone były bez większego zaangażowania i nastawione były raczej na manifestację poparcia dla Niemców niż na cokolwiek innego. Owe poparcie było Słowakom niezbędnego z dwóch powodów: po pierwsze chodziło o aneksję/odzyskanie terytoriów od Państwa Polskiego i po wtóre Niemcy mogły być jedynym gwarantem wątłej niepodległości i integralności terytorialnej Słowacji zagrożonej przecież roszczeniami ze strony Węgier.

    Współdziałanie armii słowackiej z niemiecką miało charakter całkowitej podległości, żeby nie powiedzieć serwilizmu, posuniętego aż do poziomu wstrzymywania przemieszczania własnych jednostek, aby na żądanie Niemców zostawić im wolne ciągi komunikacyjne niezbędnego do szybkiej translokacji ich oddziałów.

    W efekcie działań wojennych Słowacy odzyskali wszystkie terytoria utracone w 1938 roku na rzecz Polski. Generalnie były to skrawki z jedną ciekawostką, Polska wtedy zaanektowała część Tatr (granica na Gerlachu i Łomnicy) z Jaworzyną na słowackim Podtatrzu. Oprócz tego Słowacy zagarnęli (choć mieli przekonanie, że tylko „odzyskali” obszary zagrabione przez Polskę w 1920 i 1924 r.) duży teren na Orawie (z Zubrzycą, Lipnicą i Orawką) oraz na Spiszu – na południe od Dunajca (z Niedzicą, Łapszami i Trybszem) aż po Białkę Tatrzańską na zachodzie.

    Na przyłączonych obszarach władze rozpoczęły twardą politykę resłowakizacji, przy chyba tylko biernym oporze ze strony ludności polskiej. Niemiłą role odegrały tutaj słowackie władze kościelne rugując polskich duchownych i aktywnie włączając się w działania antypolskie (z nasyłaniem policji na opornych księży włącznie).

    Podsumowując: bardzo rzetelna i wyczerpująca książka, a jej lektura jest konieczna dla wszystkich zainteresowanych wojną w 1939 roku. Tekst uzupełniają zdjęcia i mapy obrazujące szlak bojowy oddziałów słowackich i zmiany terytorialne po 1939 r. Jak w wielu innych książkach tłumaczenie terminologii wojskowej na poziomie żenującym. Tłumaczka kompletnie nie rozumiała, co tłumaczy. Ocena 9/10.

    Igor Baka, Udział Słowacji w agresji na Polskę w 1939 roku, PISM 2010 (tłumaczenie z jęz. słowackiego).

  • Książki

    Na stracenie

    Ubek skierował światło lampy w oczy przesłuchiwanego. Oślepiony nim młody chłopak i bez tego wyglądał na zgnębionego.

    Podpisz w końcu te zeznania.

    Przecież nie byłem amerykańskim szpiegiem!

    Byłeś, byłeś. Jak się będziesz rzucał, nie będziemy mogli pomóc twojej dziewczynie.

    Zostaw ją w spokoju, słyszysz.

    Ubek widział, ze trafił w czuły punkt.

    Jak się przyznasz, będzie to okoliczność łagodząca. Biorąc pod uwagę wasz młody wiek, sąd wymierzy wam niskie wyroki. Parę lat i po krzyku. Jak nie będziesz grzeczny, przyciśniemy ją i jej matkę, wiesz przecież, że już u nas siedzą. Przyznają się za siebie i za ciebie.

    Piotr czuł, że doszedł do kresu. Każde wyjście było złe. Pogrążał albo siebie, albo innych. Nie wiedział, co powinien zrobić.

    Wszystko zaczęło się w 1947 roku, kiedy Piotr Bolesta, wówczas 19-latek, zapragnął mimo ostrzeżeń, wrócić do Polski, do rodzinnej Warszawy. Decyzja była trudna. Nikogo tu nie miał. Ojciec zmarł przed wojną, matka została zagazowana w Auschwitz, dokąd trafiła po Powstaniu Warszawskim, on sam wylądował w Dachau, a potem w amerykańskiej strefie okupacyjnej. Nie liczył, że spotka w Warszawie kogokolwiek znajomego. A jednak szczęście mu sprzyjało. Odnalazł swoją przedwojenną miłość, Krystynę. Na nowo między nimi zaiskrzyło. Jej matka też mu sprzyjała. Pomogli mu się urządzić, a spodziewając się trudnych czasów, dali mu kontakt do starego znajomego, fotografa na Wybrzeżu. Tutaj też wydawało się, że wszystko idzie dobrze, miał gdzie mieszkać, spodziewał się pracy w marynarce i studiów w szkole morskiej.

    Idylla nagle skończyła się aresztowaniem przez UB. Fotograf okazał się prowokatorem, a jednym z głównych dowodów na rzecz szpiegostwa Piotra Bolesty były zdjęcia z Krystyną, na tle Wisły. W odległym planie był na nich most i to wystarczyło, aby aresztować ją,  a na dodatek jej matkę. Wszyscy zostali poddani brutalnemu śledztwu, a młodego Piotra na dodatek szantażowano losem swojej dziewczyny, za której aresztowanie naiwnie czuł się odpowiedzialny, jakby miał wpływ na cokolwiek.

    Jest to fabuła powieści Na stracenie Janusz Krasińskiego. Dodajmy, że losy Piotra Bolesty pokrywają się we wszystkich szczegółach z biografią autora, co powoduje, że książkę możemy uznać za lekko fabularyzowaną autobiografię. Dalsze dzieje Piotra Bolesty przedstawione są w książkach Twarzą do ściany, Niemoc i Przed agonią, razem tworząc tetralogię, która pokazuje epopeję polskich losów w najnowszej historii Polski (po 1945 r.) i która uwieńczona została nagrodą polskiego Pen Clubu i nagroda im. Józefa Mackiewicza.

    Janusz Krasiński, Na stracenie, recenzja, okładkaZa autobiograficznym kluczem przemawiają również jak najbardziej autentyczne postaci, które spotkał w więzieniu mokotowskim. A pojawił się tutaj kpt. Ryszard Krzywicki-Jamont adiutant kolejnych dowódców AK, Kazimierz Gorzkowski, dowódca wywiadu więziennego AK, Kazimierz Pużak, przywódca okupacyjnego PPS i redaktor przedwojennego „Robotnika”, płk Wacław Lipiński wybitny historyk wojskowości czy ks. prof. Jan Stepień, biblista, rektor ATK. Równocześnie w celi przebywali niemieccy zbrodniarze. Skądinąd wiadomo, że był to ulubiony chwyt UB: akowców trzymać w jednej celi z hitlerowcami i wspólnie przedstawiać ich jako zbrodniarzy faszystowskich lub kolaborantów.

    Książka stanowi zapis misternie tkanej prowokacji, później bezwzględnego śledztwa, perfidii ubeków, ohydnego aresztu śledczego, a na końcu komedii procesu. To jeden z nielicznych literackich zapisów na ten temat. Niezależnie od tego, że porusza specyficzną problematykę, to jest to doskonała literatura pokazująca człowieka w sytuacji krytycznej, zmuszonego do wyborów przekraczających miarę zwykłej ludzkiej moralności. Widzimy interesująco pokazane portrety psychologiczne, także różnych postaci drugoplanowych, niejednokrotnie naprawdę fascynujące. Niezależnie od głównego wątku opowieści czytamy również, w postaci różnych reminiscencji mistrzowsko wplecionych w tekst, historie dwóch rodzin z całym bogactwem wydarzeń, przypadki młodzieńczej miłości fatalnie przypadającej na czas wojny. W efekcie otrzymujemy obraz pokolenia, któremu przyszło zmagać się z historią niestety z dramatycznymi skutkami. Rodziny są poharatane, a życiorysy przetrącone. A jednak książkę czyta się łatwo i chyba bez przygnębienia, częściowo dlatego, że jest doskonale napisana, a częściowo dlatego, że pomimo wszystkich nieprzyjemnych wydarzeń, czujemy gdzieś na dnie świadomości, że światło ktoś jednak przechowuje i historia nie zamyka się tylko w kłamstwie i podłości.

    Najbardziej mną wstrząsnęło, że jest to książka zapomniana, pomijana przez większość krytyków, bytująca gdzieś uboczu, poza literackim mainstreamem (mimo nielicznych nagród). Nawet nie chcę dochodzić dlaczego tak się dzieje, bo mam obawę, że wnioski nie byłyby przyjemne. Ograniczę się zatem tylko do polecenia tej książki – po pierwsze z powodu rzadkiej maestrii literackiej, a po drugie z racji na tematykę ogólnie mało znaną i kompletnie pominiętą przez literaturę piękną. Moja ocena, bez wahań, 10/10.

    Janusz Krasiński, Na stracenie, Versus Białystok 1992, Arcana Kraków 2006

    PS Nowa forma recenzji wynika z inspiracji wspaniałym blogiem Zapiski z Granitowego Miasta. Mam nadzieję, że nie naruszam niczyjego copyrightu.