• Militaria

    Maczkowo – polskie miasto w okupowanych Niemczech

    Andreas Lembeck, Wyzwoleni, ale nie wolni. Polskie miasto w okupowanych Niemczech, Warszawa 2007.

    Można by powiedzieć, że jest praca dla specjalistów historyków, bo porusza wąski temat wywiezionych Polaków, którzy znaleźli się w północnych Niemczech po Drugiej Wojnie. Na dodatek jest to rzetelna naukowo książka, ale przez to może mniej ciekawa dla przeciętnych czytelników. Tak jednak nie jest i to nie tylko z powodu Maczkowa, polskiego miasteczka, które stworzyli żołnierze Dywizji Pancernej gen. Maczka dla swoich rodaków bez dachu nad głową.

    Książkę napisał autor niemiecki i zachował się przyzwoicie wobec poruszanej problematyki. W świadomości niemieckiej, zwłaszcza tej regionalnej, panuje mnóstwo stereotypów, na przykład taki, że oswobodzeni polscy więźniowie dopuszczali się kradzieży i różnych gwałtów na ludności niemieckiej.  Lembeck skutecznie ten mit obala, pokazuje różne manipulacje zarówno administracji niemieckiej jak i alianckich władz okupacyjnych, co powoduje, że książkę czyta się z przyjemnością. Kolejna pozycja podwarzająca steretypy tworzące dookoła Polaków aurę przestępców, brudasów i antysemitów.

    Miejscowość Maczków powstała na miejscu miasteczka Haren, którego ludność została wysiedlona, aby stworzyć możliwość zakwaterowania oswobodzonych z obozów Polaków. Do dziś ludność niemiecka tamtego okręgu kwaśno komentuje to wydarzenie i zadaje pytanie „dlaczego to właśnie my zostaliśmy wysiedleni?”, a Lembeck nie przemilcza tego problemu. Chce się odpowiedzieć: a dlaczego to więźniowie mieli nadal pozostawać w barakach obozowych, jak ich oprawcy mieszkali w willach? Dobrze, że znajdują się Niemcy (jak Lembeck), którzy ten problem rozumieją.

    Z czystym sumieniem klasyfikuję tę książkę do nurtu „siły sensu” (w opozycji do „poprawność i stereotyp”)

  • Militaria

    Wywiad Korpusu Ochrony Pogranicza

    Marek Jabłonowski, Jerzy Prochwicz, Wywiad Korpusu Ochrony Pogranicza 1924-1939, Oficyna Wydawnicza ASPRA-JR, Warszawa 2003/2004 

    Książka bez istotnej wartości poznawczej. Jedyną jej wartością są załączniki źródłowe i cytaty dokumentów w tekście.

    Autorzy nie podążali za problemami badawczymi, streścili jedynie dane źródłowe, na które natrafili w archiwaliach. A w archiwaliach najczęściej pozostają dane dotyczące struktur organizacyjnych, statystyki i zestawienia. Zatem dowiadujemy się o strukturach i statystykach, ale nie o realnej działalności i znaczeniu opisywanej formacji. Zerowy stopień sproblematyzowania. Szkoda więcej pisać o działalności pozornie naukowej. Nie polecam.

  • Książki

    Orłoś opowiadania

    okładkaKazimierz Orłoś, Bez ciebie nie mogę żyć, Wydawnictwo Literackie 2010 

    Nie miałem ostatnio szczęścia do lektur fascynujących, a zarazem dających do myślenia. Najlepsze książki (jeśli nie liczyć Le Carrego) trafiały się z działu non fiction. I oto trend się przełamał za sprawą wyboru opowiadań Kazimierza Orłosia. Z każdej strony sama przyjemność.

    Wszystkie opowiadania składające się na ten zbiór dotyczą ludzi żyjących wiele kilometrów w bok „od szosy głównej”. To tak zwani prości, biedni ludzie, a ich historię opowiedziane są też po prostu, bez fajerwerków, ale przez to są chyba jeszcze bardziej wzruszające. Orłoś ma szacunek do tych ludzi, nawet jeżeli robią rzeczy głupie. Obdarza ich sympatią i zrozumieniem.

     Nastrój obecny w całej książce wprowadza już pierwsze opowiadanie. Jego bohater jest umysłowo spóźniony, a może tylko niedostosowany do oczekiwań świata zewnętrznego. Żyje na uboczu, mieszka w piwnicy przy szkole, żyje z dorywczych prac, chodzi w niedbałym przyodziewku. Nad rzeką, na łące, pod niebieskim niebem poznaje Zenię, bliźniaczą duszą, też z głową nie bardzo, z widocznym kalectwem, tak jak Józek życzliwą ludziom. Wybucha miłość radośnie skonsumowana. Mimo łatwych do wyobrażenia trudności dochodzi do małżeństwa. Niestety to nie koniec odpowiadania. Zenia spada z drabiny tak nieszczęśliwie, że umiera. Życie Józka wraca do starych kolein, tylko że gorszych, bez nadziei i oczekiwań.

    W tym opowiadaniu można się zakochać i wszystkie pozostałe czytać już w stanie lekkiego zauroczenia. Co mi się właśnie zdarzyło. U Orłosia czuć empatię do swoich bohaterów-nieszczęśników, czuć solidarność z tymi, którym się nie udaje, choć niczym przecież nie zawinili. Ot taki ślepy los. W jego opowiadaniach nie ma zwykle puenty, przedstawiają fragment życia z zawieszonym zakończeniem. Zmuszają do zadumy, ale wniosków na tacy nie dają.

    Chyba dlatego lubię Orłosia, że jest on z jednej strony życzliwy dla opisywanych ludzi, ale jednocześnie nie nachalny wobec czytelników. Wprowadza nas w życie swoich bohaterów, ale później zostawia nas tam samych. I rozumiej z tego co chcesz (lub – jak myślę – na ile cię stać).

    Język tych opowiadań jest powściągliwy, skupiony, chciało by się rzec prosty. Ale jaka piękna i wzruszająca to prostota. Dla mnie 10/10

    Bez ciebie nie mogę żyć, to podsumowanie całej drogi literackiej Kazimierza Orłosia. Są tu opowiadania ze wszystkich etapów jego twórczości, także te najnowsze; publikowane w oficjalnym obiegu w latach gomułkowskich i w podziemiu dwadzieścia lat później. Uruchomiły one dawnych wspomnień czar, bo jedno z nich przypomniało mi pierwsze spotkanie z tym autorem na łamach podziemnego „Zapisu”. Przypomniały mi też Cudowną melinę, która przede wszystkim jest cudowną książką. Gdzie te książki tak dobrze przylegające do rzeczywistości, gdzie te czasy czytelniczych zachłyśnięć?

  • Zwiedzamy

    Zamki krzyżackie – najlepsza książka

    okładkaMałgorzata Jackiewicz-Garniec, Mirosław Garniec, Zamki państwa krzyżackiego w dawnych Prusach. 

    Zamki cieszą kolosalnym powodzeniem zarówno wśród zwiedzających jak i wsród piszących – powstało mnóstwo opracowań przeglądowych i sporo stron internetowych. Co oczywiste są one jakości dość zróżnicowanej, zatem może nie od rzeczy byłoby podzielić się swoimi doświadczeniami, tym bardziej, że sezon turystyczny się zbliża, a niektórzy (jak niżej podpisany) już go rozpoczęli. W moim rankingu niekwestionowanym liderem jest opracowanie państwa Garniec poświęcone zamkom państwa krzyżackiego.

    Teksty w tej książce są na tyle wyczerpujące, że stanowią minimonografie dotyczące poszczególnych obiektów. Kompletne, szczegółowe, kompetentne i co ważne – aktualne. Zaimponował mi tutaj artykuł poświęcony Morągowi. Wykopaliska ledwo co się zakończyły, ale już mamy wyczerpujący tekst uwzględniający ich wyniki. Szacunek. Poza tym opisy dotyczą wszystkich zamków, także tych w ruinie i nie są z tego powodu krótsze, co oznacza, że zawsze znajdziemy informacje na temat obiektu, który właśnie odwiedziliśmy.

    Do jakości tekstów dostroiły się fotografie, łączące poziom artystyczny z walorami prezentacyjnymi, czyli widzimy na zdjęciach wszystko to, co zobaczenia warte i pokazane w sposób apetyczny. Materiał ilustracyjny uzupełniają liczne rysunki, przekroje i stare ryciny. Dobrze, że wydawcy nie oszczędzali na mapach, które kolosalnie ułatwiają orientację. Autorzy zadbali również o elegancką i jednocześnie użyteczną szatę graficzną.

    Jako materiały wstępne zamieszczono historię zakonu krzyżackiego oraz podsumowania dotyczące cech architektonicznych zamków krzyżackich wraz z ich typologią. Teksty te należą do najlepszych, jakie na ten temat czytałem.

    W swojej kategorii książka zasługuje na ocenę 10/10. Gratulacje. Mimo, iż nie należy do najtańszych, to jest warta wydanych pieniędzy. Polecam wszystkim wybierającym się na Warmię, Mazury i Pomorze. Szersza wersja recenzji na Historyczne Miscelanea.

  • Teatr

    Lew na ulicy w łódzkim Teatrze im. Jaracza

    Ciemność. Biała, drobna postać dziewczynki w zwiewnych fatałaszkach. Właśnie zabił ją Lew. Z zaświatów Isobel wyrusza w podróż po naszym ziemskim padole. Nie przygląda się biernie ludzkim sytuacjom, ale stara się w nich uczestniczyć, czasem pomóc odnaleźć siebie, czasem przestrzec przed czającym się Lwem, czasem dać szanse na bezinteresowne ofiarowanie ciepła. Lew to zło upostaciowione, a może tylko symboliczne, a może to tylko takie coś, co siedzi w każdym z nas. Wtedy też trzeba przed tym czymś się chronić i Isobel przybiega, przytula, współodczuwa, czasem płacze, czasem tylko patrzy.

    Lew na ulicyW efekcie otrzymujemy przegląd wielu ludzkich trudnych sytuacji, pokiereszowanych związków, splątanych losów i chorych relacji. Mała Isobel spotyka ludzi nieszczęśliwych, zagubionych, dotkniętych przez życie. Mimo to, jak trafnie zauważył Mariusz Grzegorzek:

    To zdumiewające, ale to przepełnione cierpieniem i mrokiem przedstawienie emanuje ukrytym wewnętrznym światłem, które każdemu daje jego własną nadzieję.

    Może dlatego tak się dzieje, że Isobel wprowadza wszędzie atmosferę dobra i miłości, a może i dlatego, że w ostatniej scenie przebacza swojemu dręczycielowi, co zresztą my, widzowie, też mamy ochotę uczynić, po poznaniu dzieciństwa owego mordercy. Judith Thompson nie daje łatwych odpowiedzi, pozostawia najczęściej widza sam na sam z przedstawionym dramatem i mówi mu: myśl co chcesz. Na pewno jednak nie pozostawia go obojętnym. Dużego plusa przyznaję pani Thompson, za odwagę. Nie boi się wygłaszanych ze sceny kwestii mogących być uznane za moralizatorskie. Rzeczywiście w jej sztukach tak one nie brzmią, zapewne ze względu na dążność do przedstawiania różnych racji, różnych dróg życiowych swoich bohaterów, również w taki sposób, że widz utrzymywany jest w atmosferze słusznego oburzenia na jakiegoś zdemoralizowanego łobuza, ale minuta po minucie, zdanie po zdaniu zaczyna wycofywać się z tak prostej oceny danego człowieka. Jedno jest pewne Lew na ulicy daje do myślenia i działa ożywiająco na umysł (na duszę chyba zresztą też).

    Mariusz Grzegorzek (do tej pory nie znany mi z teatru) znalazł dobry sposób na wystawienie tak wielowątkowej i treściowo nie prostej sztuki. Nie popadł ani w banał, ani w uproszczenie, ani w eksperymenty zacierające istotne sensy. Szkoda jedynie, że nie wszystkie wątki były wystarczająco czytelne, ale chcę wierzyć, że inni byli domyślniejsi. Z aktorów Grzegorzek wydobył maksimum możliwości, musieli oni w przeciągu sekund przedzierzgnąć się w zupełnie inne postacie i udawało się im to wzorowo. Klasą samą dla siebie była jednak Marietta Żukowska, odtwórczyni głównej roli Isobel. Młodziutka, ale doświadczona, zwiewna i krucha, ale stanowcza. Nazwisko warte zapamiętania.

    Kostiumy były zdumiewająco ciekawe. Ich autorka, Violetta Jeżewska zdecydowała się na ryzykowny eksperyment, mianowicie na obcisłych kombinezonach namalowała ubrania, od dresów po garnitury z krawatem. Sam pomysł pachnie z daleka tandetą, ale wykonanie było na tyle dobre, że doskonale obroniło całą koncepcję. Wpisało się też doskonale w generalny zamysł inscenizacyjny, bo umożliwiło częste i szybkie zmiany kostiumów, przy jednoczesnej równowadze między różnorodnością niezbędną do poszczególnych scen a jednorodnością stylistyczną całości. Za kostiumy też brawa.

    Zobaczyć koniecznie, nawet tylko dla tej sztuki warto wybrać się do Łodzi. Ogólna ocena 9/10.

  • Teatr

    Ucho, gardło, nóż i Verdana Rudan

    Mimo kilku lat na scenie monodram Krystyny Jandy ciągle robi wrażenie. Jest to dwugodzinny słowotok znerwicowanej Tonki z domu Babić. Mówi o wszystkim: o małżeństwie, o nerwicy, o wojnie, o bezsenności. Nie może spać i ogląda telewizję z wyłączonym głosem, komentując naiwność i pozorność pokazywanych programów. Nad wszystkim ciąży jednak wojna, która dla Tonki zaczęła się tym, że zaoferowała swoje ciało jakiemuś urzędnikowi, aby wyreklamować męża z wojska, a poza tym dowiedziała się, że jest Serbką (po ojcu), co postawiło ją natychmiast poza nawiasem społeczeństwa.

    Krystyna Janda w roli Tonki BabićMonolog Tonki jest chaotyczny, strukturalnie popękany, ale przez to jakiś autentyczny. Obfituje w wulgaryzmy, bo Tonka nie potrafi inaczej zapanować nad swoimi nerwami, ale ostatecznie nie są one rażące. Krystyna Janda stworzyła kolejną wielką kreację i pokazała, że w monodramach czuje się, jak ryba w wodzie. Nad widzami panuje niepodzielnie od samego wstępu, kiedy mówi „Gdybyście byli normalną publicznością już byście stąd wyszli. Ale to mój teatr i nikt nie wyjdzie, bo zamknęłam drzwi.” Umiejętnie dozuje elementy komiczne i dramatyczne, często je zresztą przeplatając.

    W moim osobistym odbiorze, bardzo przeszkadzał wybuchający na widowni śmiech, a prawdę powiedziawszy rechot, nie zawsze w odpowiednich momentach. Odnoszę wrażenie, że do teatru coraz więcej osób chodzi dla prostej rozrywki, jak na nieco inteligentniejszą dyskotekę. „Płacę za bilet, mam prawo się rozerwać i będę się zarykiwał, ile dusza zapragnie, bo przyszedłem, aby oderwać się od codzienności i mam prawo robić, co chcę.” Zresztą Vedrana Rudan w wywiadzie zauważyła, że w Polsce ludzie się śmieją na tej sztuce, a w Chorwacji i Serbii panuje grobowe milczenie. Warte refleksji.

    W tym miejscu recenzja powinna się zakończyć, bo po co dłużej pisać o sztuce, która jest na afiszu od kilku lat. Ale mnie podkusiło, żeby temat pogłębić, przeczytać wywiady z autorką i sięgnąć do jej książek. Moja ukochana biblioteka w Podkowie Leśnej książki ściągnęła, ja rzuciłem się jak głupi na ser i…  przeżyłem szok poznawczy. Ucho, gardło, nóż jest powieścią kompletnie poplątaną, w wielu miejscach bezsensowną, wulgarną nie tylko w warstwie językowej, nieprzekonywującą jeżeli chodzi o traumy wojenne, a raczej wskazującą na ciężką psychozę autorki i to sięgającą daleko dalej wstecz niż doświadczenia wojny domowej. Krystyna Janda okazała się nie tylko genialną aktorką, ale przede wszystkim należy jej się Oscar „za scenariusz adaptowany”. Z trajkotania szokującego rynsztokowością i jeszcze na dodatek kompletnie neurotycznego w strukturze sensów, Janda zrobiła przejmujący spektakl, który nie tylko nie irytuje bełkotem, ale przykuwa uwagę widzów przez bite dwie godziny i, w przeciwieństwie do książkowego pierwowzoru, budzi sympatię dla bohaterki.

    okładkaDruga książka Vedrany Rudan Miłość od ostatniego wejrzenia okazała się jeszcze większą porażką. Autorka postanowiła kontynuować passę i zbudować rozpoznawalność przez stałe szokowanie czytelników (a raczej myślę, czytelniczek) już nie tylko wulgarnością, ale wręcz obscenicznością, o której pisać trudno (np. wielokrotnie wraca do śmierdzących narządów płciowych). Oprócz empatii dla kobiety systematycznie bitej i poniżanej najpierw przez ojca, a później przez męża, żadnych innych pozytywnych uczuć ta powieść nie wywołuje. Natomiast negatywnych emocji rodzi wiele, a wśród nich dominuje wściekłość z powodu bezsensownie straconego czasu.

  • Książki

    Single & Single

    Sporą przyjemność sprawia mi czytanie Le Carrego, zatem pomyślałem, aby właśnie jemu poświęcić gros uwagi nakierowanej na literaturę sensacyjną. A szczerze powiedziawszy postanowiłem podjąć prywatne wyzwanie i przeczytać wszystkie jego książki o tematyce szpiegowskiej, bo ostatnie jego utwory o tematyce śledczo-ekologicznej są już znacznie słabsze. I oto pierwszy skutek tego wyzwania.

    niestety okładka wydania amerykańskiegoTytułowy Mr Single to właściciel banku inwestycyjnego, który głównie zajmuje się praniem brudnych pieniędzy we współpracy z rosyjską mafią. Problem jednak w tym, że jego syn, Single junior, ma nieco inne poglądy na temat uczciwości w prowadzenia biznesu. Całkiem odwrotna sytuacja niż w ojcu chrzestnym, gdzie Michael Corleone zaczyna jako przyzwoity student, a kończy jako charyzmatyczny szef mafii. Tutaj junior startuje w niezbyt czystym rodzinnym biznesie, ale kończy w zupełnie innym miejscu. Na te wybory nakłada się jednak lojalność wobec ojca, zwłaszcza wtedy, gdy dopadają go kłopoty. Które uczucie zwycięży, jaki model życia zostanie wybrany, które wartości okażą ważniejsze? To właśnie jest przedmiotem dociekań Le Carrego. Jedno jest pewne: czego by nie wybrał, to będzie to zgniły kompromis. Wyjść całkiem czystych i świetliście jednoznacznych nie ma. I za to właśnie cenię Le Carrego.

     

    Le CarreW jego opowieściach zawsze krzyżują się różne motywacje, najczęściej niemożliwe do pogodzenia. We współczesnych dekoracjach, w aurze gry różnych tajnych służb rozgrywa się tak naprawdę dramat klasyczny. Nie ma dobrego wyjścia, a coś jednak trzeba wybrać, nie da się zatrzymać biegu wydarzeń i schować głowę w piasek. A chodzi najczęściej o ludzkie życie. Za swoje wybory, bohaterowie powieści płacą głową swoją lub narażają cudzą. Tertium non datur.

    W Single & Single nie pada nawet jedno słowo na temat wartości, ale to o nie właśnie chodzi, to one są stale obecne w tle. W gruncie rzeczy mamy do czynienia z literaturą psychologiczną sięgającą podstaw humanizmu. Na dodatek wszystko odbywa się w spokojnej (do czasu) angielskiej atmosferze, mnóstwo szczegółów jest dopiętych na ostatni guzik i wydarzenia wyglądają tak prawdopodobnie, że ma się nieodparte wrażenie, że wydarzyły się naprawdę i czytamy fabularyzowany reportaż. Zresztą, kto wie, może to wrażenie jest prawdziwe. W każdym razie stary mistrz, potwierdza po raz kolejny doskonałą formę. Bez wahania 9/10.

    John Le Carré, Single & Single, Amber 1999

  • Książki

    Zugzwang, czyli rosyjsko-żydowsko-polska partia szachów

    okladkaUpojny kryminał historyczny. Akcja dzieje się w Petersburgu w roku 1914. Psychoanalityk, dr Spethmann, zresztą Żyd polskiego pochodzenia, wplątuje się poprzez swoich pacjentów, w aferę terrorystyczną dużej skali. W tle mamy wątek miłosny, tyleż interesujący i romantyczny, co brutalnie przerwany przez nadciągającą historię, a przypominam, że akcja dzieje się w przededniu wybuchu pierwszej wojny światowej. Zza kotary wydarzeń, wychyla się niesympatyczna twarz Ochrany (carskiej policji politycznej), ale też bolszewicy i czarna sotnia. Na dodatek nadciąga wielki turniej szachowy, którego faworytem jest nieznany geniusz, poddany carski Rosenthal, także pacjent dr. Spethmana, a grają tam Capablanka, Lasker, Nimzowistch – emocje udzielają się całemu Petersburgowi. W niezrównoważonym geniuszu, bez trudu rozpoznajemy Akibę Rubinsteina, polskiego Żyda, który rzeczywiście miał kłopoty natury psychiatrycznej. Szachy towarzyszą też czytelnikom, w postaci dokładnie przedstawionej partii, którą rozgrywa nasz sympatyczny psychoanalityk, z jednym ze swoich przyjaciół. W czasie akcji książki, niepostrzeżenia rośnie waga rozstrzygnięcia owej partii.

    Jak widać, mamy wszystko, aby stworzyć interesujący, wielowątkowy kryminał. Autor, Irlandczyk mieszkający w Londynie, stworzył ciekawą fabułę, dobrze ją opowiedział, zadbał o nieoczekiwane zakończenie i kilka zwrotów akcji „w trakcie”. Nie jest to literatura psychologiczna, bez pogłębionych rozterek bohaterów, ale stanowczo powyżej poziomu czytadeł historyczno-kryminalnych. Kontekst wydarzeń jest ciekawie zarysowany, co więcej, ma cechy prawdopodobieństwa. Polecam amatorom tego gatunku.

    Jest jeszcze kilka drobiażdżków, podwyższających ogólną ocenę. Czy tytuł książki determinuje jej odbiór. Dla mnie zdecydowanie tak. Tytuł Zugzwang brzmi naprawdę dobrze, dużo lepiej niż np. polski odpowiednik z terminologii szachowej Przymus. Ponadto tocząca się partia szachów, wprowadza w miły nastrój pobudzenia intelektualnego. Wreszcie, mimo iż autor jest Irlandczykiem, to naprawdę dobrze uchwycił koloryt pogranicza polsko-żydowsko-rosyjskiego i fajnie jest popatrzeć na nasze sprawy oczyma Irlandczyka.

    Na koniec naszła mnie refleksja z polskiego podwórka. Czekam, kiedy Polak mieszkający w Berlinie, napisze kryminał o Francuzie walczącym w Irlandii przeciwko Anglikom. Czego im (polskim autorom) i sobie szczerze życzę. Ocena 7/10

    Ronan Bennett, Zugzwang, Wydawnictwo Literackie 2009

  • Książki

    Pianistka

    Elfriede Jelinek, Pianistka, W.A.B. 2010 (wyd. 2), Pianistka, reż. Michael Haneke, 2001

    okładkaPianistka jest literacką biografią Elfriede Jelinek, do bólu szczerą, odsłaniającą tak intymne i wstydliwe szczegóły, jak w żadnej innej tego typu autobiografii. To kolosalna zaleta tej książki. Fantasmagorie i przejaskrawiony obraz świata, które tak rażą w innych książkach Jelinek (zob. notkę dotyczącą Amatorek), w Pianistce stanowią o jej wartości. Zaglądamy do bardzo osobistego świata autorki, czujemy empatię, nawet wtedy, kiedy coś nas drażni.

    Nad całym jej życiem, zaważyła maksymalnie toksyczna rodzina wyjściowa, zwłaszcza nadopiekuńcza matka, wpływająca na wszystkie aspekty życia swojej córki. Kontrolująca, kiedy przychodzi, gdzie wychodzi, z kim się spotyka, co kupuje i w co się ubiera. W każdym z tych obszarów wymuszająca posłuszeństwo, likwidująca jej samodzielność i wypaczająca wszystkie obszary życia psychicznego swojej córki. Matka, co dla opowieści kluczowe, ogranicza do zera kontakty swojej córki z mężczyznami, uważając, że powinna ona poświęcić się tylko muzyce. Ma to ten fatalny skutek, że córka ma kompletnie zaburzony świat relacji kobieta-mężczyzna i, co tu dużo mówić, popada w wiele zboczeń, ale przede wszystkim nie potrafi wyrazić w normalnych kontaktach swoich emocji, uczuć, pragnień… Szczerość Jelinek w tej materii jest wręcz porażająca i stawia czytelnika przed koniecznością wędrowania wraz z autorką po – najdelikatniej mówiąc – bardzo różnych doświadczeniach. Czy to się będzie komuś podobać, czy nie, zależy w znacznym stopniu od nastawienia odbiorcy, który jednak powinien mieć świadomość, co go w tej książce spotka. Mnie to nie raziło, jak każda zresztą uczciwie przedstawiona prawda.

    Osią Pianistki jest nieudany, niespełniony związek z młodym studentem, uczniem Eriki Kohut (literackiej odpowiedniczki Jelinek). Ów młodzieniec nie rozumie, nie dorasta, a nawet nie chce dorosnąć do dziwnych oczekiwań swojej pani profesor. Deklaruje miłość, ale co to za miłość, w której nie ma krztyny zrozumienia dla swojej partnerki. Erika pozostaje sama, skazana znów tylko na matkę, ale przede wszystkim odrzucona, poniżona, sponiewierana.

    Pianistka jest swojego rodzaju rozliczeniem Elfridy Jelinek ze swoim życiem. Tylko przez twórczość literacką potrafi ona porozumiewać się ze światem. Ale jest też krzykiem, wołaniem o zrozumienie i empatię! Sądząc po filmie, krzykiem usłyszanym i zrozumianym.

    Jelinek nic nie przemilcza, nie kryguje się w żadne piórka, przyznaje się do bardzo brzydkich zachowań, np. do poczucia wyższości wobec całego otoczenia, zazdrości wobec koleżanek, a nawet uczennic, złośliwości wobec przypadkowo spotkanych w tramwaju ludzi i tak dalej, i tak dalej. Może to oburzać, a może wywoływać empatię, można to źle oceniać, albo widzieć się w tym ludzkie, także nasze, przywary.

    Do oryginalnej treści Jelinek dostosowała też formę. Dominują krótkie zdania, o uproszczonej treści, która przez swoje skondensowanie jest niekiedy uderzająca, niekiedy drażniąca trywializacją lub wulgaryzacją. Nie ma tu zbędnych ozdobników, ale można się dopatrywać – czasem irytujących – zabiegów perswazyjnych. Tak czy inaczej, Jelinek wali młotkiem po głowie, choć Pianistka jest łagodniejsza formalnie niż inne powieści tej autorki.

    Na podstawie takiej książki Michael Haneke zrobił film, który wiernie podąża za swoim literackim pierwowzorem. Mnie osobiście w tym filmie ujęło zrozumienie dla bohaterki, reżyserska empatia. Haneke stara się zrozumieć, nie ocenić, co wcale nie oznacza przemilczeć lub usprawiedliwić. Ta czynność lojalnie została pozostawiona widzom.

    Erika KohutHaneke ograniczył się do sfilmowania książki i odniósł sukces. Nic tu nie jest przeinterpretowane ani „twórczo przetworzone”. Film jest tak samo przejmujący, lub według innych bulwersujący, jak literatura Jelinek. Materia filmowa jest jednak z natury swojej łatwiej przyswajalna stąd obraz ogląda się gładziej niż czyta książkę. Poza tym, w przeciwieństwie do Jelinek, Haneke nie próbował żadnych eksperymentów formalnych, po prostu opowiedział historię trochę wzruszającą, trochę wstrząsającą, trochę bulwersującą. Ale nie ma tu przemilczeń, zaokrągleń ani wygładzeń. Pianistka na ekranie daje dobre pojęcie, co się znajduje na papierze. Do filmu nie ma żadnego innego klucza interpretacyjnego niż do powieści.

    Finalna ocena: Pianistka książka 8/10, Pianistka film 9/10, oczywiście pod warunkiem wzięcia pod uwagę zastrzeżenia, że nie jest to lektura dla każdego.

  • Film

    Rewers, Generał Nil, Dzieci Sedlerowej i Persepolis, czyli filmowe remanenty

    Nie czuję determinacji, aby tym filmom poświęcić osobne recenzje, ale warto chyba kilka słów napisać, tym bardziej, że często będą one szły pod prąd powszechnej opinii.

    Zacznijmy od Rewersu. Odebrałem ten film, jako lekką opowiastkę, ale mówiącą o najmroczniejszym okresie w naszych dziejach. Dla mnie był to poważny dysonans poznawczy. Tytuł wydaje się sugerować, że przedstawia, jakąś inną stronę stalinizmu w Polsce, problem w tym, że jest to optyka fałszywa i – mówiąc wprost – bełtająca ludziom w głowach. Sam pomysł fabularny jest kompletnie nieprawdopodobny. Zamordowanie ubeka, spowodowałoby rozległe śledztwo i zamkniecie całej rodziny na długie lata do więzienia, niezależnie od tego czy byłyby dowody, czy też nie. I w rzeczywistości nie byłaby to żadna lekka historyjka, tylko dramat pełną gębą. Nagroda w Gdyni i kandydowanie do Oscara, wydaje mi się w tym kontekście pomyłką, tym bardziej irytującą, że w tym samym roku powstał Dom zły, film o wiele lepszy i gatunkowo poważniejszy. Coś dobrego trzeba powiedzieć o aktorkach: Agata Buzek doskonała (cenię ją po tej roli jeszcze bardziej), a uzupełniające ją w drugim planie Krystyna Janda i Anna Polony też stworzyły postacie warte zapamiętania. I tyle tylko dobrego. 6/10

    Generał Nil i Dzieci Sendlerowej w jednym domu stali. Oba poruszają bardzo ważne tematy dla historii Polski, oba ogląda się z przyjemnością, po obu nic w pamięć nie zapada, bo oba nakręcone zostały bez lepszego, głębszego pomysłu dramaturgicznego. Bohaterowie tych filmów są jacyś papierowi, nieprzekonujący, odarci z osobistego dramatyzmu, a przecież podejmowali decyzje, za które płaci się głową (i gen. „Nil” Fieldorf głową zapłacił), które musiały wzbudzać wątpliwości, niepewność, strach…  Widzimy natomiast osoby pomnikowe bez wad i skaz, którym wahania i niepewność obce są. Choć z drugiej strony trzeba powiedzieć, że obie postacie rzeczywiście były bardzo wyraziste w swoich wyborach i trudno o nich nakręcić film w modnej dziś konwencji wielowymiarowej, gdzie nic nie jest jednoznaczne.

    Na minus Dzieci Sendlerowej zaliczam, że choć akcja dzieje się Warszawie, to kręcone one były w Rydze (6/10). Na plus Generałowi Nilowi zapiszmy, że rzeczywistość w tym filmie nie jest przypudrowana i tyle dobrego, że wprowadza on widza w dość prawdziwy kontekst wydarzeń, w tej materii dodatkowy plus za genialną rozmowę sowieckich doradców z płk. UB Różańskim. Poza tym uważam, że niezależnie od trochę lepszej czy gorszej jakości artystycznej, takie filmy powinny powstawać. Wolę jednowymiarowy film o Nilu (7/10) niż wodewil obyczajowo-polityczny typu Rewers.

    Na koniec Persepolis, jeden ze słabszych i bardziej irytujących filmów, jakie obejrzałem. Animacja prymitywna, jak z lat sześćdziesiątych, typu Bolek i Lolek, ale ostatecznie „co kto lubi”. Przede wszystkim jednak drażni, że film kłamliwie przedstawia historię Iraku. Za obaleniem szacha Rezy Pahlaviego stali islamscy fundamentaliści, a komuniści tylko ich wpierali. Natomiast komuniści z partii Tudeh, bynajmniej nie byli piewcami wolności i dobrotliwymi profesorami z uniwersytetu, ale sterowaną z Moskwy jaczejką, która chciała wprowadzić tam sowiecki socjalizm, a przy ich pomysłach szach jawił się jako gołąbek pokoju. W Iranie był to bodaj jedyny przypadek, gdzie to ich po przewrocie od władzy wyautowano. Z jakiego powodu film przedstawia to wszystko inaczej i jeszcze na dodatek manipuluje emocjami widzów? Jak widać Francuzi ciągle są pod wpływem sympatii prokomunistycznych, proarabskich i antyizraelskich, i taka postawa znajduje poklask na różnych festiwalach społecznie zaangażowanych. Co tu jest antyizraelskiego? A to mianowicie, że szach Reza Pahlavi był zwolennikiem pokojowego ułożenia stosunków z Izraelem, co było kamieniem obrazy tak dla islamskich fundamentalistów jak i lewaków all over the world, biegających w arafatkach i wspierających, co najmniej ideowo, słuszną walkę wszelkiego rodzaju terrorystów. I z tego kręgu kulturowego wywodzi się ten film. Autobiografia, jaką mieni się być Persepolis, powinna korespondować z faktami, a to nie jest żadna biografia, tylko klasyczna propaganda sprzedana pod płaszczykiem „widziane oczami dziecka”. Być może wzruszające, ale kompletnie nieprawdziwe. A pod ciężarem tych zastrzeżeń, ginie ciekawy wątek dorastającej młodej dziewczyny. Szkoda. 2/10, a i to tylko z powodu sympatii do buntowniczej nastolatki.