Walc z Baszirem
Walc z Baszirem był jednym z większych rozczarowań – zdobył mnóstwo wyróżnień: Złoty Glob oraz nominacje do Oscara (za film nieanglojęzyczny) i kwalifikację do głownego konkursu Festiwalu w Cannes. Mi się nie podobał i to z wielu powodów. Po pierwsze warstwa graficzna to klasyczna kolorystyka komiksowa, niebiesko-szaro-bura. W tym kontekście senne marzenie o pięknej kobiecie przedstawionej w kolorze turkusowo-szarym, to jednak pomyłka, chyba, że ktoś wychował się na komiksach i to jest jego właściwy kontekst graficzny.
Ponadto temat traumy wojennej jest dość naciągany. Główny bohater nie ma żadnych wspomnień z interwencji w Libanie i dość na siłę je w sobie wywołuje poprzez rozmowy z innymi uczestnikami tej operacji, a my mamy uwierzyć, że za tym wysilonym konceptem stoi tak głęboka, że niedostrzegalna życiowa trauma. Dużo bardziej przekonywujący w zakresie psychicznych skutków wojennych przeżyć jest Łowca jeleni czy Taksówkarz.
Film kompletnie pomija kontekst interwencji w Libanie, a to było dość ważne, bo był to już wtedy kraj zwasalizowany przez Syrię, której wojska zajęły Dolinę Bekaa zaburzając równowagę polityczną w tym kraju, poprzez całkowite odsunięcie od władzy mniejszości chrześcijańskiej.
Wreszcie trauma po masakrze w obozach Szabra i Szatila jest dość sztuczna, bo znakomita większość żołnierzy w ogóle nic o tym nie wiedziała, a ci nieliczni, którzy się domyślali, nie mieli najmniejszego wpływu na to, co się tam stało (działała tam milicja chrześcijańska).
Trzeba jednak przyznać, że jeżeli pominąć wszystkie wskazane powyżej konteksty (lub ich brak) to stanowiący rdzeń filmu wątek pamięci, życia przeszłością, swoistej skazy w świadomości jest naprawdę interesujący i poruszający. W moich oczach film broniłby się dużo lepiej, jeśli zostałby umieszczony w abstrakcyjnej rzeczywistości, w jakiejś nibylandii, bo wtedy jedynym istotnym elementem tego filmu byłyby skutki wojny jako takiej w świadomości żołnierzy, szczególnie młodych chłopców, czyli w rzeczywistości żołnierzyków. A wiemy skądinąd, że niektórzy z nich znoszą takie doświadczenia fatalnie.
Od filmu o ambicjach dokumentalnych oczekiwałbym jednak trochę szerszej perspektywy. Większość żołnierzy izraelskich w działaniach zbrojnych zabezpieczających elementarny byt swojej ojczyzny bierze udział z głębokim przekonaniem i na koniec ma poczucie dobrze spełnionego obowiązku, bo wie, że walczy w obronie swoich żon i matek narażonych na śmierć w zamach terrorystycznych lub – jak w przypadku Libanu – śmierć od ostrzału rakietowego. I ma takie przekonanie niezależnie od tego, jak dojmującym doświadczeniem jest służba w armii. Dziwnym trafem takich relacji w tym filmie nie ma. Nie ma nawet pytania, co my w tym Libanie robiliśmy i po co tam weszliśmy. Zabiegiem manipulacyjnym jest takie poprowadzenie akcji filmu, aby wytworzyć w widzach przekonanie, że Iraelczycy weszli tam tylko po to, aby dokonać masakry w obozach palestyńskich. Biorąc powyższe pod uwagę, można zaryzykować twierdzenie, że jest to film antysemicki, a dokładniej antyizraelski. A fakt, że powstał w Izraelu, a Folman nie został tam wyklęty świadczy o tym, że jest to bardzo, bardzo demokratyczny i tolerancyjny kraj.
Odnoszę wrażenie, że jest to film klasycznie zrobiony „pod odbiorcę”. Opinia publiczna oczekuje filmu antywojennego, krytycznego wobec agresywnej polityki Izraela, wreszcie rozliczającego się z ludobójstwem. I co publiczność chce, to dostaje, a że niewiele ma to wspólnego z prawdą – trudno, c’est la vie. Ale dla mnie to tylko 1/10
Vicky Crisitna Barcelona
Bardzo nie lubię tego typu filmów. Z kolosalną swobodą Woody Allen przedstawia wakacyjne przygody pary amerykanek. Obie wskakują do łóżka hiszpańskiego malarza, jedna się w nim zakochuje, mimo iż ma narzeczonego, druga lekko akceptuje współżycie we troje wraz z jego byłą/aktualną żoną. Jest to normalne, ciekawe, pociągające, a stałe związki to przeżytek przynależny kulturze drobnomieszczańskich pozorów. Na dodatek wszystko to przedstawione jest jako coś zwykłego, standardowego, występującego jako powietrze dookoła nas. Cudowna architektura Barcelony dodaje tylko piękna tym jakże twórczym relacjom międzyludzkim. Problem tylko w tym, że w życiu realnym czujemy zupełnie inaczej i potrzebujemy miłości, stałości i zaufania. Na ekranie zaś widzimy fascynującą przepływność między łóżkami stwarzającą pozór, że o tym właśnie marzymy, a kobiety to wprost za tym szaleją, tylko małżeńskie przesądy je ograniczają. Co tu więcej pisać. Szkoda tylko wspaniałych aktorek zaprzęgniętych do kreowania zupełnie fałszywej wizji świata. Chyba że ktoś podziela pogląd Allena, że seks we dwoje jest ciekawy, a w piątkę fascynujący.
Różyczka i Ghostwriter, podbieństwa i różnice
Różyczka, reż. Jan Kidawa-Błoński, Polska 2010, Autor widmo (Ghostwriter), reż. Roman Polański, USA 2010.
Czekałem na ten film z utęsknieniem, bowiem – dzięki Obławie Joanny Siedleckiej – dość dobrze znałem dzieje inwigilacji Pawła Jasienicy przez jego żonę Nenę O’Bretenny. Film, jak się okazało, jedynie odlegle inspirowany był tą historią. Przede wszystkim finał był zupełnie inny w rzeczywistości, podły, a inny w filmie, względnie dobry. Tym bardziej dziwi, dlaczego różne szczegóły z biografii Pawła Jasienicy zostały do Różyczki włączone. Generalnie uznaję prawo do reżyserskiej licentia poetica, ale gdy zbyt dużo detali odnosi się do prawdziwych postaci, w sposób uzasadniony oczekuje się realnej pointy.
Film jest życzliwy w oglądaniu i w fotelu przed ekranem czas spędzimy na pewno z przyjemnością. Mocną jego stroną jest aktorstwo: Magdalena Boczarska, tytułowa Różyczka (wcześniej mi nie znana) i Andrzej Seweryn, jako pisarz Warczewski (znany bardzo dobrze) stworzyli tandem uzupełniający się i posiadający niemałą klasę. Na dodatek Boczarska jest piękną kobietą i wykorzystuje na ekranie swoje atuty, co uprzyjemnia niewątpliwie czas spędzony z tym filmem.
W warstwie wydarzeń Różyczka porusza tematy ważne, a nawet przejmujące: partnerka wybitnego pisarza zostaje zwerbowana przez Służbę Bezpieczeństwa i systematycznie na niego donosi, rodzi się myśl o małżeństwie, a donosy płyną nadal, kończą się jednak wraz z zawarciem małżeństwa. Trudno sobie wyobrazić bliski związek podszyty systematycznym szpiclowaniem. Jak można z tym żyć? Tu miłość, tu łóżko, tu donos i wszystko na przemian. Dylematy TW Różyczki nie budzą jednak współczucia. Wydaje się, że reżyser i jednocześnie scenarzysta, Jan Kidawa-Błoński, popełnił kilka kardynalnych błędów już na etapie scenariusza. Po pierwsze, zatarł granice pomiędzy główną osią filmu, a wątkami pobocznymi. Równie ważny jest motyw donosicielski, motyw romansu z oficerem SB, a na koniec – tło marcowej nagonki antysemickiej. Gdy wszystko jest równie ważne, to nic nie jest najważniejsze, a jak nie jest najważniejsze, to czym się przejąć? Po wtóre, rzeczywistość wyglądała dużo dramatyczniej niż film. Nena O’Bretenny donosiła na Jasienicę przed ślubem i później. Nie przeszkadzało jej, w karierze agentki, zawarcie małżeństwa z obiektem jej donosów. Jasienica umarł, a ona donosiła nadal obsmarowując środowisko literackie. Jaka musiała być psychika tej osoby, jej motywacje, jak głęboki immoralizm. Według tej osi zrobiony film, gdzie inne wydarzenia byłyby tylko tłem dla filmu psychologicznego, byłby dużo ciekawszy i przejmujący.
Raziło mnie też nieprawdopodobieństwo wielu sytuacji. Różyczka była jedną z najcenniejszych dla komunistów agentek i nie było możliwe, aby jej oficer prowadzący nachodził ją, molestował, a na końcu zdekonspirował. Nad operacjami tego typy czuwał sztab oficerów i każdy szczegół kontaktów z agentem był szczegółowo analizowany. Choć trzeba przyznać, że w pewnym momencie SB straciła zaufanie do jakości pracy swojej donosicielki, to do takich wydarzeń, jak w filmie, nigdy by nie doszło. Samobójstwo Warczewskiego w wyniku „nagonki” też jest mało prawdopodobne – ktoś kto decydował się na współpracę z „wrogimi ośrodkami” na Zachodzie, musiał brać pod uwagę ryzyko wieloletniego więzienia, wobec czego trochę słownych połajanek wydaje się jednak „bułką z masłem”. [Po celnym komentarzu poniżej, myślę, że reżyser sugeruje, że to nie było samobójstwo, ale nieznani sprawcy. Jest tu pewne pole do indywidualnych interpretacji.]
Podsumowując: ciekawy film, na ciekawy temat, nie najlepiej pomyślany, ale mimo to ogląda się go dobrze. Finalna ocena 7/10.
Ghostwriter jest filmem – paradoksalnie – mającym wiele wspólnego z Różyczką. W obu przypadkach, żony głównych bohaterów odgrywają kluczową rolę w ich życiu, w obu przypadkach są zwerbowane przez służby. Poza tym w punkcie startu Polański miał poczytną książkę, a Kidawa-Błoński realną historię. Pierwszy jej zaufał i wygrał, drugi kombinował ze scenariuszem i przegrał. Film Polańskiego jest lepszy, ma wartką, spójną akcję, zaskakujące zakończenie i trzyma w napięciu, co w przypadku thrillera jest wartością decydującą. Kidawa-Błoński za to wykorzystał wdzięki Boczarskiej, a kobiety u Polańskiego są bardzo nie pociągające.
Najbardziej irytuje u Ghostwriterze retoryka alterglobalistyczna, pacyfistyczna, umiejscawiająca wszelkie zło w CIA. To dość prymitywny zabieg i, co gorsza, robiony zdecydowanie „pod publiczkę”, ale w moich oczach wartość filmu zmniejsza. Ostateczna ocena 8/10.
Elfriede Jelinek, Amatorki
Jedno jest pewne – lektura tej książki nikogo nie pozostawi obojętnym.
W warstwie fabularnej jest to równolegle, porównawczo prowadzona historia dwóch młodych i prostych kobiet, Brigitte i Pauli, których losy stykają się w fabryce biustonoszy, gdzie obie są szwaczkami, obie zakochują się w facetach, obie wychodzą za mąż, jedna z sukcesem, druga kończy klęską.
Ale to nie fabuła jest u Jelinek najważniejsza. Czytelnika wali między oczy jej wizja świata, a w przypadku Amatorek, wizja stosunków damsko-męskich. Mężczyźni to u niej prymitywne buhaje, damscy bokserzy, używający przemocy zwłaszcza w odniesieniu do swoich żon, które traktują jak niewolnice. A poza tym, to pijacy żyjący w świecie piwa i w ogóle – prymitywy. Co do kobiet, to ich ocena nie jest jednoznaczna. Na pewno są ofiarami samczej agresji, ale podskórnie czujemy, że ma do nich pretensje, bo mają to, na co zasługują, bo same pragną miłości, podszytej przecież pewnym podporządkowaniem, same rezygnują z własnych autonomicznych aspiracji na rzecz poświęcenia się dla rodziny i tego odrażającego męża. Chcą być kurami domowymi.., to są. Brigitte odnosi w swoim mniemaniu sukces, ale jaki to sukces? Tyra na rzecz męża, rodzi dzieci, znajduje radość w drobnomieszczańskiej, małej stabilizacji. Wydaje się, że kiedy Jelinek mówi, że Brigitte odniosła sukces, w istocie ironizuje: osiągnęła to, co sobie założyła i ma to, co chciała, ale przecież, jakie to jest życie, z czego tu być zadowolonym? I odwrotnie Paula odniosła porażkę, ale w którymś momencie zawalczyła o swoją samodzielność finansowo-życiową próbując osiągnąć ją poprzez prostytucję (bo co innego mogła zrobić). Została złamana, skrzydła jej podcięto, ale chociaż walczyła.
Tu dochodzimy do kluczowego pytania: czy Elfriede Jelinek przedstawia uniwersalną diagnozę społeczną, szuka prawidłowości, uogólnia doświadczenie austriackich kobiet, czy też opisuje patologię, zaburzenie powszechnych norm i kompletne osobowościowe wypłycenie, którego nośnikami są bohaterowie Amatorek. Od odpowiedzi na to pytanie zależy, czy potraktujemy Jelinek, jako narwaną psychopatkę, bo przecież każdy normalny człowiek rozumie, że jej diagnoza jest drastycznie jednostronna i kompletnie nie zrównoważona; czy też zobaczymy w niej, być może nadwrażliwą, ale przenikliwą obserwatorkę ludzkiej rzeczywistości przestrzegającą przed niszczącymi ją patologiami, bo w istocie słowa patologia zawiera się przecież jej wyjątkowość w opozycji do stanu normalnego.
Mam poważną obawę, że prawdziwa jest pierwsza odpowiedź. Zresztą sama Jelinek nie kryje, że literatura odzwierciedla jej stany depresyjne i lękowe, a pisarstwo pozwala jej odreagować emocje, z którymi inaczej sobie nie radzi. Rozumiemy zatem, że jej pisarstwu daleko do zrównoważenia i jakiegokolwiek namysłu.
Mimo wszystko, jednak, to literatura dużego formatu, zapewne nieobiektywna i w dziwny sposób pokręcona, ale – być może dlatego, że pisana „z trzewi” – na swój depresyjny sposób prawdziwa, nie pozostawiająca obojętnym. Na pewno nie można dać się Jelinek uwodzić, „wchodzić w jej buty”, patrzeć na świat jej oczyma, bo po prostu są to oczy chore (co sama w wywiadach przyznaje).
Na pewno warto Amatorki czytać, aby rozumieć ten specyficzny ogląd świata, zrozumieć, jak działa ten wykoślawiający obiektyw. W tej przesadzie płynącej z nadwrażliwości jest jednak Jelinek prawdziwa. To ważne. Biorąc powyższe pod uwagę, zdumiewa mnie, że znane i szanowane przeze mnie blogi literackie tworzone przez kobiety Jelinek najczęściej pomijają. Dlaczego? Jej pisarstwo warte jest dyskusji i warte skonfrontowania się z nim.
Specjalne podziękowania dla Biblioteki Publicznej w Podkowie Leśnej, która na wyrażoną chęć przeczytania kilku książek Jelinek, zakupiła ich cały komplet, umożliwiając swobodne z nich korzystanie i stworzyła warunki do rozległej przygody z pisarstwem Ellfriedy Jelinek. Dzięki i szacunek
Droga
Cormac McCarthy, Droga, Wydawnictwo Literackie (wyd. II) 2010
To książka bardzo oryginalna. Nigdy wcześniej nic takiego nie czytałem i nie przypuszczam, żebym szybko przeczytał. Sceneria narracji, to obraz świata po jakiejś bliżej nie określonej katastrofie, na pewno nie jądrowej, bo nie ma efektów popromiennych… To wizja świata, w którym zamarło jakiekolwiek życie, nawet roślinne. Wizja opustoszałych, splądrowanych miast, dróg pokrytych warstwą pyłu i wałęsających się po nich band, nie stroniących od ludożerstwa. Ludzie są skażeni złem, nie mają żadnych zdolności ani chęci do współpracy. Są w stanie przetrwać tylko dzięki rabunkowi tego, co zostało wytworzone w poprzednie epoce. To apokalipsa zmierzająca do nieuchronnego końca cywilizacji ludzi. W takim krajobrazie wędruje ojciec i syn. Ich wędrówka nie ma początku ani końca. Co prawda, chcą iść na południe i do morza, ale dlaczego właśnie tam i …co dalej? Nie wiedzą sami. Nie są w stanie określić swojego celu ostatecznego. Po prostu trwają w drodze. Ku czemu?
Ojciec mówi do syna, że musi przetrwać, aby dalej „nieść światło”, czyli dobro. Syn, a raczej synek, jest personifikacją wartości podstawowych, to on zachęca do podzielenia się swoimi skromnymi zapasami z innymi nędzarzami, to on naciska na deklarację, że nigdy nie posuną się do kanibalizmu, to on przekonuje, żeby nie zabijać napastników. Światło jest w nim i dlatego musi iść dalej i przetrwać. Wydaje mi się, że jest to jedyne przesłanie tej książki. Warto żyć nawet w ekstremalnie niekorzystnych warunkach, nie stwarzających żadnych perspektyw, aby dalej „nieść światło”. Zresztą ta refleksja jest obecna w książce tylko dzięki kilku jednozdaniowym wstawkom. Czy uzasadnia ona stworzenie dużej powieści bez początku i bez końca, z ograniczoną fabułą? Szczerze powiem – nie wiem.
Napisana jest Droga po mistrzowsku. Jej klimat udziela od razu i wciąga odbiorców z rękami i nogami. Ale czy brnięcie czytelników przez tę posępną rzeczywistość do czegoś prowadzi, czy mają oni szansę gdzieś z autorem zabrnąć? Chyba nie, ale czuję, że moja odpowiedź nie ma charakteru ostatecznego i pewnego.
Udzielający się klimat wciągnął i mnie, ale mam nieodparte przeczucie, że obiecuje ona więcej niż daje. Nie przepadam za pozornie głębokimi dialogami w stylu „musimy iść” „ale po co?” „Nie wiem, ale musimy”. Jako żywo przypomina to skądinąd lubianego przeze mnie Andrzeja Sapkowskiego, który niektóre opowiadania kończy tak: „Spojrzał jej głęboko w oczy i wiedział już wszystko”, ale co wiedźmin wiedział, nie wie ani autor, ani nawet nie domyślają się czytelnicy. Mnie taka udawana głębia raczej irytuje, ale być może komuś się podoba. W wielu recenzjach z tej książki padało stwierdzenie, że stawia ona pytania podstawowe, ale nikt nigdzie nie napisał jakie to są pytania, zatem o odpowiedziach nawet mowy być mogło.
Ogólna ocena 5/6 z glossą, że polecana dla tych, którzy głównie cenią sobie wywoływany w czytelniku nastrój, odradzana tym, którzy oczekują czegoś więcej niż tylko ogólnej atmosfery.
PS Podnoszę ocenę do 6/6. Parę dni upłyneło i ciagle Droga do mnie wraca.
Zakonnica, ale jaka!
Siostra Emmanuelle, Wyznania zakonnicy, Znak 2009
W zupenie innym nastroju zaczynałem czytać tę książkę, na co innego zwracałem uwagę, a w zupełnie innym nastroju kończyłem. Po smoleńskiej katastrofie zwracałem uwagę, na poświęcenie siostry Emmanuelle w służbie dla ubogich, na jej determinację, ale i prostotę. Zwłaszcza na chęć niesienia pomocy niezależnie od wszystkich zewnętrznych uwarunkowań. Mam takie poczucie, że i nas wszystkich to czeka. Pozostały rodziny bez ojców lub matek. Na początku będzie dużo hałasu, niemało będzie pewnie gestów solidarności i pomocy, ale co będzie za pół roku, za rok, za dwa? Czy starczy nam chęci i zdolności do poświęcenia, jak siostrze Emmanuelle?
Była to osoba zupełnie nieprawdopodobna. Czterdzieści lat temu, po latach starań, dopięła swego i przekonała swoje władze zakonne, aby pozwoliły jej zamieszkać poza klasztorem, wśród najuboższych, właściwie na śmieciowisku. Złamała wszystkie schematy dotyczące życia zakonnego. Mieszkała sama, w dzielnicy, (jaka to dzielnica? raczej obszar), gdzie nawet policja bała się zapuszczać. Udało jej się zorganizować szkołę dla nędzarzy, którzy początkowo nawet nie chcieli wysyłać do niej swoich dzieci, a po pewnym czasie okazało się, że jest to szkoła najlepsza w dystrykcie. Zbudowała tam klinikę położniczą, przytułek dla starców, a nawet fabrykę kompostu. Mało tego, kiedy stała się osobą znaną poproszono ją o pomoc:
otrzymałam list od przyjaciół z Sudanu. „Każdego dnia przyjeżdżają tu tysiące uchodźców którzy masowo umierają. Ratunku!” Przyznam, że się zawahałam. W jaki sposób mogłam skutecznie pomóc ludziom w tym nieznanym kraju? Działania zmierzające do poprawy bytu śmieciarzy szły pełną parą. Czy miałam trwonić siły, jeżdżąc po całym świecie? Dostałam kolejny list – był w nim bilet powrotny do Chartumu. Obracałam go w palcach. Bóg mówi poprzez wydarzenia. Odwagi, Emmanuelle!
Poleciała, zbudowała tam sieć szkół dla dzieci ulicy, ośrodki dożywiania, zadbała o boisko piłkarskie i ośrodek wychowawczy dla trudnej młodzieży. Do pomocy zaprzęgła Bernarda Kouchnera, ówcześnie przewodniczącego Akcji Humanitarnej i znanego francuskiego polityka. Udało się. Pojawiły się prośby z trawionego wojną wewnętrzną Libanu, a potem z Filipin… Stworzyła ogromną grupę ludzi pomagającą potrzebującym w sytuacjach krytycznych. Przewijają się w niej zakonnice z różnych zgromadzeń, świeccy, biskupi, wysocy rangą politycy i bankierzy, katolicy, koptowie, muzułmanie i niewierzący. Jej pasja zarażała wielu innych.
[Na marginesie: myślę sobie o zaprzyjaźnionej zakonnicy. Czy w swoim Zgromadzeniu i szerzej, w polskim Kościele ma szanse na takie zrozumienie i wsparcie, jak siostra Emmanuelle? Czas pokaże, ale na razie chyba nie jest jej łatwo.]
Wracając do książki – czy jest to wyłącznie bogobojny obrazek? W żadnym przypadku. Siostra Emmanuelle jest szczera do bólu. Przyznaje się, że był czas, kiedy nałogowo się masturbowała. Nie ukrywa, że już jako dojrzała zakonnica przechodziła „noc ognia”, kiedy wspominała mężczyznę, w którym była zakochana przed wstąpieniem do klasztoru
Wstałam, ale czułam, że moje ciało rozpada się na kawałki, a w głowie wciąż żarzy się ogień. W kaplicy nie mogłam się modlić, mężczyzna ze snu ciągle był blisko. Poszłam szukać schronienia u starszej siostry. (…) Powiedziała – Pomóż sobie Emmanuelle, a i niebo ci pomoże. Teraz widzisz tylko swój problem, to normalne. Interesuj się jednak problemami innych ludzi, a twój własny problem straci monopol. Otwórz swoje serce na cierpienia innych, a twoja rana się zabliźni. – I dodała żartobliwie: – Czasem bywamy trochę nieroztropne, prawda?
Prawdziwe, szczere, poważne. Cóż tu dodać.
Zaliczam do sił sensu, ze względu na determinację w przełamywaniu schematów życia zakonnego, barier społecznych i podziałów religijnych. Czytelniczo – 5/6
Lourdes
Film utrzymany w konwencji paradokumentalnej. Podglądamy dzieje jednej z pielgrzymek do świętego miejsca, widzimy flirty pielęgniarek, dowcipy na temat chrześcijaństwa, perfekcyjną organizację i, przede wszystkim, oczekiwanie na cud uzdrowienia.
W sposób najmniej oczekiwany taki cud się zdarzył, sparaliżowana dziewczyna wstała z wózka i zaczęła normalnie funkcjonować, ale wtedy okazało się, że nikt temu nie dowierza i wszyscy podświadomie oczekują, że to tylko chwilowa poprawa. Nikt nie wspiera jej, nie wyciąga pomocnego ramienia podczas wycieczki w góry, czekając aż z powrotem usiądzie na wózku.
Wbrew pozorom to nie jest to film religijny ani film o chrześcijaństwie. To film o nas, o naszej wierze w drugiego człowieka, o naszej empatii wobec niepełnosprawnych, o naszej chęci (lub niechęci) do wyprowadzenia ich z getta kalectwa i przywrócenia normalnemu, radosnemu życiu.
Wolontariuszki z poświęceniem opiekują się sparaliżowanymi na wózkach, są rutynowo perfekcyjne, ale całkowicie nieprzydatne we wsparciu osoby, która, jak można mniemać, kalectwo ma już za sobą. Tak jakby pielęgnowali swoją skłonność do opiekuńczości, ale w istocie odmawiali swoim podopiecznym prawa do zwykłej radości, zatańczenia jak wszyscy, do poderwania faceta.
Próba werbalizacji przesłania filmu, czuję to, spłyca go. A może nie mając żadnego kontaktu z niepełnosprawnymi źle owo przesłanie odczytuję? Na pewno warto ten film zobaczyć, bo nie jest to banalna opowieść i każdy widz musi sam zmierzyć się z tą problematyką. Trochę przypomina mi to interesujący polski film Wszystko będzie dobrze, który pobudzał do oczekiwania na cud i również, jak Lourdes, nie dawał łatwych odpowiedzi. Rzeczywistość człowieka jest za bardzo skomplikowana, aby można było ją uleczyć jednym, najbardziej nawet spektakularnym, cudem.
Lourdes, reż. Jessika Hausner, koprodukcja austriacko-francusko-niemiecka, premiera 2009.
Tołczyk! Tołczyk! Tołczyk!
Dariusz Tołczyk, Gułag w oczach Zachodu, Prószyński i S-ka, 2009
Jak zgodnie zauważają blogersi, napisać recenzję pochwalną jest znacznie trudniej niż coś zjechać. No bo jak zręcznie zacząć tekst poświecony książce, która jest kongenialna? Nie tylko wzorowo wyczerpująca, co do treści, lecz także napisana pięknym, klarownym językiem.
Od razu, od pierwszej strony Wstępu, autor daje sygnał, że mamy do czynienia z czymś niebanalnym, bowiem książkę, bądź co bądź historyczną, zaczyna od pytania, czy w ogóle warto jest dziś sięgać wstecz do minionych okropności totalitaryzmów XX wieku i przytacza wiele argumentów (od Cycerona do Szymborskiej), że nie warto, po drugiej stronie jest jeden argument, ale za to fundamentalny: wzgląd na pamięć o krzywdzie ofiar.
A więc zapomnienie o ofiarach systemów totalitarnych można uznać – i często uznawano – za niedopuszczalny akt zdrady. Ci, którzy tak uważali, określali je jako przyznanie moralnej satysfakcji oprawcom, połączone z odmową udzielenia ofiarom jedynego zadośćuczynienia, na jakie stać społeczeństwo wolne od totalitaryzmu – zadośćuczynienia przez pamięć. Bruno Bettelheim, były więzień Dachau i Buchenwaldu, stwierdzał: „jeśli będziemy milczeć wówczas spełnimy dokładnie to, czego chcieli hitlerowcy: zachowamy się, jak gdyby nigdy nic się nie stało”. Autor wspomnień z Gułagu, Antoni Ekart , przytacza napis, który zobaczył kiedyś na ścianie łagrowego karceru: „niech będzie przeklęty ten, kto wyjdzie stąd i będzie milczał”.
Rewolucja bolszewicka została przyjęta na zachodzie w kręgach postępowej inteligencji z entuzjazmem. Była zapowiedzią nowego, lepszego świata, ucieleśnieniem marzeń o zaprzeczeniu wartościom burżuazyjnym.
Nie brakowało też osób o niesprecyzowanych dotąd poglądach, którzy w rewolucji bolszewickiej ujrzeli romantyczny zryw i drogę wyjścia ludzkości z burżuazyjnej matni oraz szansę na zbudowanie świata równości i wolności, w którym nie będzie już bezsensownych krwawych wojen. Oczywiście dodatkowo sprzyjał temu fakt, że rewolucja bolszewicka dokonała się właśnie w Rosji, która była w oczach Zachodu krajem szczególnym – na tyle dalekim i mało znanym, by nadmierna znajomość faktów z historii najnowszej oraz bieżących wydarzeń nie przeszkadzała w projekcji marzeń i mitów.
Przy takim nastawieniu łatwo akceptowano, że rewolucja używa przemocy w walce z wrogami i musi sięgać niekiedy do działań bardzo zdecydowanych, a stąd już tylko jeden krok do akceptacji GUŁAGu, jako miejsca niezbędnego dla skutecznej walki klasowej.
Sowieci bardzo dbali o zachodnią opinię publiczną: ściśle limitowali akredytację dziennikarzy i na długotrwały pobyt w Moskwie mieli szansę tylko ci, którzy pisali teksty zgodne z oczekiwaniami władz sowieckich, albo wprost poddawali cenzurze swoje korespondencje przed wysłaniem do macierzystych redakcji. Organizowano również pobyt w Związku Sowieckim znanym intelektualistom. Goście podlegali ścisłej, acz dyskretnej opiece rozmaitych przewodników, tłumaczy i innych osób specjalnie przygotowanych do tej roli. Do żelaznych punktów takiego pobytu, należała oczywiście wizyta w łagrze, która miała pokazać prawdę wobec pojawiających się niekiedy oskarżeń o nieludzkie traktowanie więźniów. Oczywiście komuniści przygotowywali takie potiomkinowskie łagry na potrzeby zachodnich turystów. Najwnikliwsze spostrzeżenia po takiej wizycie w więzieniu dla kobiet pozostawił Georg Bernard Shaw:
żadna z tych kobiet nie byłaby w lepszej sytuacji, gdyby starała się zarobić na życie, pracując w angielskiej fabryce jako wolna osoba. (…) W Anglii przestępca wchodzi do więzienia jako zwykły człowiek, a wychodzi jako „kryminalista”, podczas gdy w Rosji wchodzi jako kryminalista i wyszedłby jako normalny człowiek, gdyby nie trudności z przekonaniem go, że trzeba już opuścić więzienie.
Za twierdzenie, że ludzie nie chcą wychodzić z łagru, bo tak im tam dobrze oraz że w łagrze pracuje się jak w przeciętnej angielskiej fabryce, Shawa zaliczam do trójki najgłupszych adoratorów Stalina. Kolejnym kandydatem do miejsca na podium jest prezydent Roosevelt, który
Słuchając opowieści o rozwoju państwowego przemysłu sowieckiego w czasie, gdy na Zachodzie szerzył się kryzys, pytał z zazdrością, jak Stalina stać było na to, aby wykupić te wszystkie fabryki.
Za głębokie przekonanie, że komuniści fabryki kupowali nadaję Rooseveltowi drugie miejsce w wyścigu po palmę najgłupszego. Rozpacz ogarnia, że taki człowiek był prezydentem USA i miał stanowić przeciwwagę dla Stalina. Palma pierwszeństwa należy się jednak wiceprezydentowi przy Roosevelcie, Henry Wallace’owi, który w roku 1944 wybrał się w podróż po sowieckim Dalekim Wschodzie i odwiedził między innymi Kołymę. Sowieci mieli za mało czasu, aby wybudować obóz pokazowy, ograniczyli się tylko do podstawienia aktywistów komsomołu w miejsce więźniów i demontażu wieżyczek strażniczych. Nawet to wystarczyło, jeżeli ktoś miał głęboką motywację, aby nic nie zobaczyć i grać durnia do samego końca.
Po powrocie do USA Wallace napisał książkę w której zapewniał o takich samych, jak w Stanach warunkach pracy na Kołymie. Wierzył w posiadanie przez sowieckich „wydobywców złota” związków zawodowych i przesyłał pozdrowienia od nich skierowane do amerykańskich odpowiedników. Był zafascynowany poziomem lokalnej orkiestry „nie wydaje mi się abym kiedykolwiek widział coś lepszego w wykonaniu talentów z jednego zaledwie miasta”. Oczywiście byli to muzycy więźniowie, przed aresztowaniem artyści najwybitniejszych teatrów, oper i filharmonii.
Poza tymi już wskazanymi, najciekawsze wątki książki to przedstawienie: pozytywnej recepcji na Zachodzie procesów pokazowych (wraz z wyjaśnieniem dlaczego pozytywnej), meandrów sprawy Katynia (zwłaszcza bulwersującej na poziomie decyzji rządów Anglii i USA), budowania białej legendy Stalina przez władze Stanów Zjednoczonych, przymusowej repatriacji do Związku Sowieckiego własowców i Kozaków walczących przeciwko Stalinowi.
Książka Tołczyka jest wybitna z kilku powodów: inteligentny autor przedstawia wydarzenia w ich, niekiedy dość skomplikowanym, ciągu przyczynowo skutkowym, imponuje bogatą erudycją (mamy przekonanie, że nic nie zostało pominięte), wreszcie wykład jest przejrzyście poprowadzony i doskonale napisany. Same superlatywy. Sumaryczna ocena 6/6 (jakby było możliwe to 7/6).
Podyskutujmy z Rymkiewiczem
Jarosław Marek Rymkiewicz, Kinderszenen, Sic! 2008
Dyskusja na temat tej książki przewaliła się przez polską prasę jakiś czas temu i mimo że bynajmniej nie była wyczerpująca, a nawet w znacznej mierze była niejako obok książki, która stanowiła tylko pretekst do dyskusji o polskim patriotyzmie, zagrożeniach substancji narodowej, poprawności itd., to wyczerpująca recenzja byłaby chyba musztardą po obiedzie. Ograniczę się zatem do kilku, jak myślę, kluczowych uwag.
1. Cieszę się bardzo, że Kinderszenen się ukazał, mimo, iż nie ze wszystkimi ideami w nim przedstawionymi jest mi po drodze, ale w normalnym społeczeństwie, powinno się o nich stale rozmawiać, szkoda tylko, że dzieje się to tak rzadko. Za normalne społeczeństwo mam takie, gdzie jedna najprawdziwsza prawda nie monopolizuje rynku idei, a autorów myśli nie powszechnych nie bierze się pod buty, jako oszołomów i nie niszczy medialną nagonką.
2. Rymkiewicz napisał książkę o swoim dzieciństwie (stąd tytuł znaczący po polsku „kącik dziecinny”) naznaczonym wojną, a dokładnie brutalną niemiecką okupacją. Fragmenty autobiograficzne przetykane są scenami z Powstania warszawskiego i uwagami na temat istoty niemieckich podbojów na wschodzie. Szeroko rozlaną dyskusję budziło nie to, co jest istotą książki, ale pojedyncze uwagi podrzucane niejako przy okazji głównych nurtów narracyjnych, a to mianowicie przekonania: o szczególnym znaczeniu Powstania, jako najważniejszym wydarzeniu w historii Polski i fundamencie niepodległości, o niemieckim, a nie hitlerowskim czy nazistowskim charakterze zbrodni w Polsce, o wybitnie złych cechach „niemieckiego charakteru”, które się ujawniły w stosunku do Polaków podczas II Wojny Światowej.
3. Najprościej jest odnieść się tematu Powstania warszawskiego. Niestety Rymkiewicz wypowiadał się tu z dużą emfazą, ale nic nie mówił dokładnie: w jaki to sposób Powstanie miało wpływać na kondycję polskiej świadomości narodowej, a w tym szczególnego umiłowania wolności. Coś tu jest na rzeczy, ale na poziomie tak ogólnikowym trudno rozmawiać, bo jest też sporo argumentów za tezą przeciwną, np. wzgląd na hekatombę powstańczą powodował niechęć do bardziej zdecydowanych wystapień w latach 70. i później w czasie Solidarności (mówił o tym wprost Prymas Wyszyński). Można tu powołać się na zasadę stanowiącą jeden z fundamentów europejskiej racjonalności „twierdzenie bez dowodu odrzucam bez powodu”. Natomiast na pewno warto rozmawiać na ten temat i to nie tylko przy okazji rocznicy wybuchu Powstania, kiedy opinie słusznie mają charakter pomnikowy nacechowany wdzięcznością i szacunkiem dla bohaterów.
4. Zbrodnie hitlerowskie, nazistowskie czy niemieckie. Niewątpliwie Rymkiewicz ma rację, gdy mówi, że podczas wojny nikt nie mówił inaczej jak „zbrodniarze niemieccy” (a nie hitlerowscy), tym niemniej dzisiaj żyjemy w innej sytuacji, w innej logice kontaktów między narodami (współpraca zamiast konfrontacji). Ja chyba wolę mówić o zbrodniach hitlerowskich, ale nie razi mnie inne zdanie w tej sprawie, a już na pewno nie u ludzi, którzy przeżyli wojnę i owych zbrodni doświadczali osobiście.
5. Najmniej podobają mi się bardzo zjadliwe uwagi dotyczące niemieckiego charakteru narodowego („skłonność niemieckiej psychiki” lub „skłoność Niemców do dominacji”), bowiem dzisiejsi Niemcy nie objawiają takich cech jak pokolenie zainfekowane Hitlerem, no więc jak to jest z ich przypadłościami narodowymi, raz są, a raz ich nie ma. Co to za charakter narodowy. Poza tym przypomina mi to mówienie o tym, że Polacy wysysają antysemityzm z mlekiem matki. Z drugiej strony Polacy często przesadzają w drugą stronę, np. często gloryfikowany jako uczciwy Niemiec, płk Stauffenberg, tak wypowidał się o mieszkańcach Generalnej Guberni „To niewyobrażalna hołota, bardzo dużo Żydów i bardzo dużo mieszańców. Ci ludzie będą posłuszni jedynie pod knutem. Tysiące jeńców wojennych wykorzysta się dla naszego rolnictwa. W Niemczech na pewno będą użyteczni. pracowici, posłuszni i skromni”.
6. A niezależnie od polemiki z Rymkiewiczem, trzeba powiedzieć, że podczas okupacji Niemcy powszechnie (!) zachowywali się skandalicznie objawiając na każdym kroku przekonanie, że przynależymy do rasy podludzi i tak nas traktowali. Zasłużyli sobie z nawiązką na to, żeby suchej nitki na nich nie pozostawiać i był czas żeby wyciągać z tego wszelkie konsekwencje i zresztą to robiono: granica na Odrze i utrata przez Niemcy wszystkich wschodnich prowincji, masowe wysiedlenia, procesy i nie incydentalne wyroki śmierci. W zakresie oddziaływania Sowietów wszyscy jeńcy trafiali do łagrów, które przeżyło ok. 50% zesłanych i siedzieli w nich do połowy lat 50. – nie była to mała pokuta.
7. Na pewno warto Kinderszenen przeczytać, tym bardziej, że jest napisany piękną polszczyzną i czyta się go z przyjemnością. Mimo iż się nie we wszystkim zgadzam z autorem to zaliczam książkę do „sił sensu” ze względu na samodzielność i niezależność myślenia, a także odwagę w płynięciu pod prąd opinii powszechnych. Wolę różnić się z Rymkiewiczem, niż zgadzać z jego oponentami.
Austerlitz
W.G. Sebald Austerlitz, W.A.B. Warszawa 2007
Piękny język i urzekająca stylistyka, ale nic ponadto. Książka składa się z luźnych, nie powiązanych ze sobą refleksji na temat architektury różnych ciekawych obiektów (w tym więzień), spostrzeżeń z podróży po Anglii, rozmów z tytułowym Austerlitzem, które również mają strukturę amorficzną, gdzie przeplatają się wspomnienia z dzieciństwa ze spostrzeżeniami na przykład dotyczącymi ornitologii. Na dodatek tekst nie jest podzielony na akapity, a w tym narracyjnym ciągu zdarzają się zdania o długości całej strony. W istocie wydaje się, że treść ma dla Sebalda znaczenie drugorzędne, ważniejsza jest stylistyka opowieści odwzorowująca, zgodnie z zasadą harmonii formy i treści, stan świadomości autora. Zdecydowanie dla czytelników smakujących język, klimat i styl, a nie przywiązujących większej wagi do linearnej fabuły, a nawet do zawartości w ogóle, być może dla zwolenników prozy poetyckiej, ocena 2/6.