• Teatr

    Teatr Telewizji

    Nazbierało się kilka recenzyjek, mam nadzieję, że niektóre z nich ciekawe.

    Filomena Maturano

    Sztuka z 1946 r. Bardzo wzruszająca o matce, która wychowała samotnie trzech synów. Pracowała jako osoba do wszystkiego w wielkiej cukierni Domenica Soriano. Pod koniec życia zapragnęła uregulowania stosunków rodzinnych – małżeństwa z Domenico i przywrócenia ojca synom. Dalej nie będę przedstawiał fabuły, aby nie spoilować. W każdym razie oglądałem z radością i przejęciem. Niemała w tym zasługa doskonałego aktorstwa, zwłaszcza Anny Seniuk w roli głównej.

    Jest jeszcze ciekawa parantela. Główny bohater tej sztuki to Domenico Soriano. Kilka dni temu odwiedziłem galerię wybitnego meksykańskiego rzeźbiarza Juana Soriano. Galeria monumentalnych rzeźb tworzących galerię ogrodową znajduje się w moim bliskim sąsiedztwie. Rzadkie nazwisko pojawiło się w moim otoczeniu w ciągu kilku dni dwa razy i to w zupełnie różnym kontekście raz dramatu, a raz rzeźby, raz we włoskim, a raz w meksykańskim wydaniu. Rzadkie. Świat jest mniejszy, niż mi się wydaje.

    Eduardo de Filippo, Filomena Maturano, reż. Michał Kwieciński, Teatr TV 1996, w gł. rolach Anna Seniuk i Jerzy Grałek.

    Boulevard Voltaire

    We współczesnym Paryżu nawiązuje się przypadkowy romans między hydraulikiem, który okazuje się polskim poetą i melomanem a bogatą damą polskiego pochodzenia, która okazuje się Żydówką. On, Pan R. (Janusz Gajos) jest w istocie polskim inteligentem, którego stan wojenny zastał we Francji. Pozostał i koleją wielu mu podobnych zarabia na życie wykonując pracę fizyczną. Ona, Pani Z. (Ewa Wiśniewska) jako dziecko wyjechała z Polski w 1956, jej mąż, również Żyd, zrobił we Francji karierę ekonomisty, był zaprzyjaźniony z ministrami, jednym słowa elita.

    Hydraulik pojawia się w mieszkaniu przy Boulevard Voltaire akurat w czasie gdy z głośników sączy się muzyka poważna. Okazuje się, że zna się on na tym rodzaju muzyki znacznie lepiej niż pani domu, bez trudu rozpoznaje autorów obrazów wiszących na ścianach tego luksusowego domu, zna się na alkoholach mimo, że ich nie pije. Bardzo interesujący, kulturalny starszy pan, a okazuje się, że również poeta ciągle pisujący wiersze.

    Sposób zadzierzgnięcia się tego romansu, jego rozwój, z bardzo trafnym, przewrotnie użytym cytatem ze Staffa (szacunek dla autora) oglądałem dwa razy z niesłabnącą przyjemnością. A do tego jeszcze doskonała córka Pani Z. grana przez Agnieszkę Grochowską. To kawał dobrego teatru, ale mimo wszystko to tylko wstęp do dania głównego. A jest nim dzika awantura wypływająca z faktu, że obie osoby posługują się stereotypami na temat swoich nacji. Pan R. mówi, co myśli o działaniach Żydów i oskarżeniach przez nich Polaków, Pani Z. nie pozostawała dłużna. Logika sporu, kontrowersji zwycięża, uleganie stereotypom daje gorzkie owoce.

    Fakt, że wymiana zdań odbywa się między inteligentami oznacza tylko tyle, że jest ona bardziej błyskotliwa, a argumenty trafniejsze. Inteligenckie pochodzenie nie chroni jednak przed zaostrzaniem dyskusji, która nieuchronnie przeradza się w awanturę z rzucaniem przedmiotami włącznie. O temperaturze tych napięć więcej niż sam przebieg kłótni mówi scena rozgrywająca się już po ostatecznym trzaśnięciu drzwiami. Obie osoby jakby się zmitygowały, stojąc przy zatrzaśniętych drzwiach (każda po swojej stronie), próbują ochłonąć, zastanowić się czy warto było. Siła konfliktu jednak dominuje i mimo zatrzymania się, refleksji, próby opamiętania, jednak w samotności odchodzą od zamkniętych drzwi. Wydaje się, że ciągle więcej dzieli niż łączy.

    Zakończenie nie przesądza, czy zerwanie jest stale. Pani Z. jednak sprawdza kran i poszukuje hydraulika…

    Dla mnie wartością samą w sobie jest uczciwe przedstawienie różnych stereotypów. Przyzwyczajeni jesteśmy do tego, ze Polacy podzielają różne stereotypy wobec innych nacji, nie mówi się jednak że ma również miejsce sytuacja odwrotna. Ponadto dużym szacunkiem obejmuję zawsze zwrócenie uwagi, że jesteśmy bardzo uwarunkowani naszą historią: Polacy swoją, Żydzi swoją a Francuzi swoją. Każdy człowiek ma też jakąś rodzinę, pochodzenie nas warunkuje, jednych tak, innych inaczej.

    Jedna rzecz jednak wzbudza moją niepewność. Bart wydaje się mówić, że na takie konflikty jak przedstawione w Boulevard Voltaire jesteśmy skazani, inteligenci również. Myślę, że Bart się myli. Znam kilka przypadków odwrotnych, w tym również polsko-żydowskich, gdzie takie napięcia nie występowały, a w każdym razie nie w  natężeniu, które można by z zewnątrz dostrzec. Doskonale, że Bart przedstawił sytuację, w której historia nie daje o sobie zapomnieć i wciąga nas w matnię, z drugiej strony pamiętajmy jednak, że na pewno nie jesteśmy na to skazani, nie ma tu żadnego determinizmu.

    Moja ocena to 10/10 Andrzej Bart, Boulevard Voltaire, reż. A. Bart, Teatr TV.

    Namiętna kobieta

    W dniu ślubu swojego syna, Marka (Piotr Adamczyk), jego matka (Marta Lipińska) wchodzi na strych i nie chce z niego zejść. To jej protest song. Przeciwko odejściu syna, z którym była związana, przeciwko upływowi lat, przeciwko nieudanemu, banalnemu małżeństwu, wreszcie przeciwko nadwadze. To refleksja starzejącej się kobiety nad przemijaniem, straconymi szansami, byłymi romansami. Jej dziwaczne zachowanie oznacza brak zgody na otaczający ją bieg spraw. Jej protest jest nieco absurdalny, bezsensowny – zgoda, ale świat ze wszystkimi utraconymi złudzeniami też  sensowny nie jest.

    Sztuka ma formę lekkiej komedii, niekiedy nawet farsy. Niech to nie myli widzów. Pod warstwą lekkiej, zabawowej formy, skłaniającej do uśmiechu, jest warstwa pobudzająca do głębszej refleksji. Moja ocena to 8/10, bo mimo wszystko za farsami nie przepadam.

    Kay Mellor, Namiętna kobieta, reż. Maciej Englert, spektakl Teatru Współczesnego, przeniesiony w niezmienionej obsadzie do Teatru TV.

    Piąta strona świata

    Oglądałem z mieszanymi uczuciami. Bardzo, bardzo lubię historie regionalne, Śląsk cenię sobie szczególnie. Z przyjemnością oglądałem panoramę doświadczenia Ślązaków w różnych, zwykle ciężkich czasach. To na plus.

    Natomiast mam chyba dość tego stałego biadolenia na polskość, na swój los gorszy od innych. Poza przyczynkami sztuka tak skonstruowana nie wniosła nic nowego do mojego rozumienia śląskiej historii. Na dodatek wystawiona została w sposób, mówiąc delikatnie, nie wybitny.

    Kazimierz Kutz, Piąta strona świata, reż. Robert Talarczyk, premiera w Teatrze Śląskim w Katowicach, przeniesiony do Teatru TV.

    Brancz

    W zamierzeniu autora tekstu i reżysera miała to być komedia. Ale czy ktoś przy takich dowcipach wybucha śmiechem. Wątpię. Może to taka formuła do refleksji, choć z przymrużeniem oka, ale szczerze powiedziawszy nie dostrzegłem w tej sztuce podniesienia żadnego poważniejszego problemu. Konstatacja, że pokolenie rodziców ma inne postrzeganie świata niż pokolenie dzieci, jest po prostu banalne. Natomiast ośmieszanie starych matek, jako pazernych i przygłupich jest po prostu zwyczajnie niesmaczne. I ten ostatnie przymiotnik najczęściej przychodzi do głowy, gdy myśli się o tym spektaklu.

    Nawet nie mam ochoty tracić czas na napisanie w tej kwestii. Niesmaczne i pretensjonalne, jak tytuł tego utworu. Cóż to bowiem jest brancz/Brancz? Żałuję postępującej atrofii sił twórczych Juliusza Machulskiego, którego Vabank, Seksmisję czy Girl Guide bardzo dobrze wspominam. Swoją drogą, czy ociekający poprawnością Machulski byłby w stanie dziś powtórzyć Seksmisję? Pytanie retoryczne, dzisiaj co najwyżej mógłby zrobić taką misjęà rebours. Machulski jest producentem wielu filmów, znacznie lepszych niż te, które sam reżyseruje np. W  ciemności. Moja dobra rada jest skoncentrować się na tym, co dobrze wychodzi, a nie robić kolejnych knotów typu Brancz, czy kinowa Ambassada. Facet ma jednak, jako producent, silną pozycję w środowisku i kolejnych jego „dzieł” jednak musimy się spodziewać.

    Ocena końcowa 2/10, na plus zaliczam doskonałe aktorstwo. Żal tylko, że aktorki o takim życiorysie i taki potencjale jak Anna Seniuk czy Stanisława Celińska musza poniżać się do gry w takim kiczu, na końcu bowiem pozostaje pajacowanie bez istotnego uzasadnienia.

    Juliusz Machulski, Brancz, reż. Juliusz Machulski, Teatr TV.

  • Militaria

    Powstania śląskie

    1. O powstaniach śląskich napisano bardzo dużo, ale dobrych książek prawie nie było. Tę lukę zapełnił prof. Ryszard Kaczmarek.

    2. Najważniejsza zaletą tej monografii jest bardzo szerokie uwzględnienie sytuacji po stronie niemieckiej. Uwzględnione zostały nie tylko uwarunkowania polityczne, ale także przemiany w Reichswerze (do poziomu pojedynczych jednostek!) i organizacji niemieckich organizacji paramilitarnych na czele ze znanymi Freikorpsami. Ten aspekt historii powstań śląskich był do tej pory zupełnie pomijany. w polskiej historiografii.

    3. Dość szczegółowo autor przedstawia okoliczności wybuchu kolejnych powstań, nie przemilcza kłopotliwych szczegółów (jak na przykład w przypadku pierwszego powstania) ani obcych polskiej mitologii informacji o uzgodnieniu przez Korfantego z gen. Le Rondem terminu wybuchu III Powstania Śląskiego.

    4. Polscy autorzy najczęściej uwypuklają proniemieckie stanowisko Anglików i Włochów budując narracje osamotnionej walki nie wspieranej przez aliantów. Kaczmarek zwraca uwagę na ogromne wparcie Francuzów, bez niego historia potoczyłaby się zapewne inaczej i dla Polski znacznie gorzej.

    5. Dla wszystkich zainteresowanych tą tematyką lektura obowiązkowa.

    Ryszard Kaczmarek, Powstania śląskie 1919-1920-1921, Wydawnictwo Literackie, 2019, s. 624

  • Książki

    Wolne miasto Zakopane

    W Zakopanem każdy był i każdy ma swoje zdanie na jego temat. Podobnie na temat recenzowanej książki każdy będzie miał własną opinię.

    Przechodząc do istoty rzeczy – bardzo zachęcam do przeczytania tego opracowania. Autor prezentuje w nim podejście całkowicie odmienne od tego, jakie zwykle jest przedstawione w odniesieniu do Zakopanego. Nie ma tu cyganerii artystycznej, rzemiosła ludowego, kultury góralskiej ani nawet smacznych anegdot. Jest za to wnikliwa analiza rosnącego jak na drożdżach prywatnego biznesu (czy raczej jak się wtedy mówiło „prywatnej inicjatywy”). Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie działo się to w państwie socjalistycznym, które na wszelkie możliwe sposoby ograniczało lub wprost zabraniało aktywności gospodarczej swoich obywateli. Największe znaczenie miało w tej materii samowolne budownictwo domów stawianych „pod wynajem”.

    Jednym z ciekawszych ustaleń autora było wyjaśnienie przyczyny niebywałego rozrostu kwater prywatnych. Była nią aktywność państwowych zakładów pracy, które koniecznie chciały mieć możliwość organizowania wczasów dla swoich pracowników i podnajmowały od prywatnych właścicieli zarówno bazę noclegową, jak i zaplecze umożliwiające wyżywienie. Żadne formalne ograniczenia tu nie pomagały, każde z nich można było w jakiś sposób obejść.

    Profesor Kochanowski bardzo kompleksowo przedstawił sytuację Zakopanego. Omówił zarówno przemiany władzy w mieście, funkcjonowanie organów ścigania, jak i aktywność obywateli w rozbudowie prywatnej bazy turystycznej.

    Czego zabrakło? Najbardziej chyba chociaż skrótowego przedstawienia działalności poakowskiego podziemia antykomunistycznego. Na całym Podhalu było ono bardzo żywe. Na terenie Zakopanego mieszkało wiele osób czynnie zaangażowanych w zbrojne podziemie i musiało to mieć wpływ na postawy ludności. Jak głęboki? Nie potrafię odpowiedzieć bez szczegółowych badań. Na pewno specyficzny klimat społeczny Zakopanego, z całkowitym lekceważeniem komunistycznych władz, nie brał się wyłącznie z chęci zarobienia „dutków”. Socjalistyczne państwo było tu elementem obcym, jak na całym Podhalu, i antykomunizm górali miał tu swoje znaczenie. Tego wątku wyraźnie zabrakło.

    Szkoda także, że autor nie pokusił się na żadne porównania. Czy w kurortach nadmorskich nie panowała podobna „wolność”? Pamiętam, że z rodzicami wielokrotnie byłem nad morzem i zawsze nocowaliśmy w kwaterach prywatnych i stołowaliśmy w miejscach, gdzie pokątnie wydawano obiady. Czy nie było to podobne do Zakopanego?

    Kochanowski przedstawił Zakopane, jako przedmiot turystycznego pożądania wszystkich Polaków. Moje wspomnienia są jednak inne. Pamiętam, że w czasie górskich wędrówek, kiedy chcieliśmy iść w  Tatry, musieliśmy zawadzić o Zakopane. Z dworca PKP przechodziliśmy do dworca autobusowego starając się jak najmniej czasu spędzić w samym mieście. Atmosfera komercyjnego blichtru napawała nas obrzydzeniem. Nie było to doświadczenie jednostkowe, jednakże w książce nie zostało w żaden sposób zauważone.

    Oczywiście postulaty możliwych rozszerzeń lub uzupełnień można mnożyć. Nie zmienia to w niczym wysokiej oceny pracy takiej jaka jest. Dla mnie 9/10, bo rozumiem, że autor chciał książkę zamknąć w jakimś obliczalnym czasie i objętości. Jerzy Kochanowski, Wolne miasto Zakopane 1956-1970, Wydawnictwo Znak, Kraków 2019, ss. 332.

  • Książki

    Czas przeszły dokonany Adama Pragiera

    Adam Pragier, Czas przeszły dokonanyAż dziw, że dopiero teraz ukazały się w Polsce wspomnienia Adama Pragiera. Do tej pory miały tylko jedno wydanie w Londynie w roku 1966. Zatem chwała Muzeum Historii Polski za opublikowanie tej pozycji w ramach serii 100-lecie Niepodległości Wspomnienia i pamiętniki.

    Adam Pragier był działaczem socjalistycznym, został wybrany posłem z listy PPS w 1922 i 1927 roku, był więźniem brzeskim, brał udział w konstruowaniu pierwszego polskiego rządu emigracyjnego a potem zasiadał w londyńskiej Radzie Narodowej. Można powiedzieć, że miał dobre miejsca do obserwacji polskiego życia politycznego.

    Do ciekawszych doświadczeń autora należało zasiadanie w komisjach sejmowych, które dzisiaj nazwalibyśmy śledczymi. Zwłaszcza ciekawe było regularne śledztwo, jakie Pragier przeprowadził w sprawie wybuchu w warszawskiej cytadeli.[1] Miał dzięki temu informacje z pierwszej ręki, a wskazują one na wieloaspektową rolę prowokacji policji politycznej w zakresie ustalenia winnych. Wydaje się, że przypisanie zamachu Bagińskiemu i Wieczorkiewiczowi było nieprawidłowe, a do wybuchu doszło przez przypadek.

    Bardzo ciekawe są też uwagi Pragiera o sformowaniu rządu gen. Sikorskiego w 1939 roku. Autor wspomnień znalazł się bowiem w Paryżu jako jeden z pierwszych polityków emigrujących z kraju i brał od początku udział w rozmowach, jakie toczyły się w tym gorącym okresie. Szczególnie interesujące są informacje o kulisach powołania Adama Koca jako ministra w pierwszym rządzie Sikorskiego, a Koc był przecież czołowym politykiem sanacyjnym, a od tej linii politycznej ówcześnie odcinano się jak tylko było można.

    Pragier był zdecydowanym przeciwnikiem paktu Sikorski – Majski w takim kształcie, w jakim ostatecznie został podpisany. Kontrowersja dotyczyła sprawy granicy z 1939, a dokładnie chodziło o brak gwarancji jej nienaruszalności. Sprawa jest dobrze historykom znana, natomiast Pragier podaje sporo szczegółów towarzyszących samemu podpisaniu paktu i dalszego sporu, jaki w kręgach emigracyjnych był przez dłuższy czas toczony.

    W niektórych sprawach poglądy Pragiera są jednak zdumiewające, na przykład gdy chodzi o komunistów. Na pewno źle oceniał bolszewików i politykę władz sowieckich, to bezsporne. Natomiast jak pisze o osobistych kontaktach z polskimi komunistami, to zawsze wyraża się o konkretnych ludziach bardzo ciepło, co stanowi kontrast zwłaszcza w odniesieniu do piłsudczyków, o których bodaj bez wyjątku pisze źle lub bardzo źle, a wielu z nich było przecież jego partyjnymi kolegami w PPS. Ta dziwna ambiwalencja miała skutki też w innych opiniach. Na przykład Pragier twierdzi, że w PPS nie było sympatii prokomunistycznych (co jest oczywistą nieprawdą), a tzw. lewica PPS to w istocie przeciwnicy Piłsudskiego (t.1, s. 495). Z kolei niewiele dalej pojawia się już inna opinia, że jednak lewica PPS istniała i miała tendencje rewolucyjne (t.2, s. 6). Wynika z tego tyle, że Pragier usiłował za wszelką ceną oczyścić swoja partię z zarzutów o posiadanie skrzydła, które wyrażało sympatię do komunizmu.

    W omawianych wspomnieniach jest wiele tego typu smaczków, na przykład portretów ludzi, których autor miał szansę poznać. Dodać jednak trzeba, że niezależnie od walorów merytorycznych, książka jest napisana bardzo ciekawie i czyta się ją jednym tchem. Poza tym Pragier bardzo szczerze wyraża różne sądy. Sumarycznie rzecz biorąc jej lektura jest bardzo interesująca poznawczo i jednocześnie daje dużo radości z obcowania z dobrze napisanym tekstem. Czytać koniecznie.

    Adam Pragier, Czas przeszły dokonany, opracowanie Andrzej Friszke i Ewa Pejaś, Muzeum Historii Polski, Warszawa 2018, t. 1-3.


    [1] W artykule poświęconym tej sprawie w Wikipedii (https://pl.wikipedia.org/wiki/ Zamach_w_Cytadeli_Warszawskiej) występuje błąd – Pragier nie był przewodniczącym tej komisji, był nim Stanisław Kozicki z Narodowej Demokracji. Zresztą twórca tego artykułu nie znał wspomnień Pragiera, co pokazuje, jak ważną rzeczą było ich polskie wydanie.

  • Militaria

    Sprawa majora Sosnowskiego

    Konrad Graczyk, Operacja „Reichswehrministerium”. Misja majora Jerzego Sosnowskiego, Wydawnictwo Rytm, recenzjaZwykle o historii piszą historycy lub inni autorzy, którzy historyków udają. Tym razem mamy do czynienia z zupełnie inną sytuacją. Książkę napisał prawnik, który głównie koncentrował się na tym, co umie najlepiej, czyli na analizie prawnej. Dało to naprawdę dobry efekt. Wiele kwestii zostało wyjaśnionych, a i sporo błędów poprostowanych. Na przykład dla historyka jest rzeczą bez większego znaczenia, czy wobec Sosnowskiego polskie władze prowadziły śledztwo czy dochodzenie. Bezrefleksyjnie większość pisała o śledztwie, a różnica jest doprawdy zasadnicza: dochodzenie prowadził prokurator, a śledztwo – sędzia śledczy. Dzisiaj polskie prawo nie zna instytucji sędziego śledczego, stąd całe zamieszanie. W Wikipedii do chwili opublikowania niniejszej notki też funkcjonuje termin śledztwo, mimo iż omawiana książka ukazała się 15 miesięcy temu! A sprawa jest dość istotna. Sędzia śledczy miał więcej niezależności niż prokurator, zatem łatwo sobie wyobrazić dlaczego szefostwo II Oddziału wybrało formę dochodzenia, a nie śledztwa.

    Autor dotarł do niewykorzystywanych do tej pory materiałów polskiego konsulatu w Berlinie, który udzielał pomocy aresztowanemu. To zupełna nowość. Do sprawy wnosi co prawda niewiele, ale na przykład  pokazuje opieszałość w znalezieniu obrońcy dla rotmistrza. Musiał być on zaakceptowany przez niemiecki Trybunał Ludowy, przed którym toczyła się sprawa, a siedzącemu w areszcie nie było łatwo takiego obrońcę znaleźć.

    Kolejnym nowością jest dotarcie do materiałów postępowania przed sądem partyjnym NSDAP w sprawie por. Rudloffa. Wszystkie zawirowania dotyczące jego osoby zostały dzięki temu wyjaśnione na tyle, na ile się dało. Jest to o tyle istotne, że w polskim procesie to właśnie Rudloffowi przypisywano (oczywiście niesłusznie) zwerbowanie Sosnowskiego przez Abwehrę. Wyjaśniono zarówno sposób jego zatrudnienia w Abwehrze, jak posługiwanie się przez niego stopniem kapitana oraz jego sytuację finansową.

    Ciekawa jest również precyzyjna analiza dokumentów prawniczych, przede wszystkim aktów oskarżenia (zarówno przed sądem niemieckim jak i polskim), ale w miarę możliwości także procedur prawnych, jakie wobec rotmistrza stosowano. Te po stronie polskiej wyglądały żałośnie. Przetrzymywany był w swego rodzaju areszcie przez blisko półtora roku, bez żadnego wyroku,  nawet bez postawienia zarzutów. Dopiero interwencja u Rydza-Śmigłego spowodowała, że w końcu zastosowano wobec niego normalne procedury prawne. Na marginesie warto dodać, że wystawia to bardzo dobre świadectwo Rydzowi.

    Faktografia działalności Sosnowskiego przedstawiona jest krótko, żeby nie powiedzieć zdawkowo. Ma to ten niezamierzony plus, że pozwala spojrzeć na jego prace z pewnej perspektywy. Jako największy sukces Sosnowskiego jawi się zwerbowanie Benity von Falkenhayn. To ona w znacznym stopniu kierowała pozostałymi agentkami, sekretarkami w Reichswehrministerium, które wynosiły dokumenty dla Sosnowskiego. Natomiast jego wpadka spowodowana przez samodzielne zwerbowanie tancerki Lei Kruse i wyraźnie nadmiarowe poinformowanie jej o siatce agenturalnej było katastroficznym błędem, z pogranicza braku profesjonalizmu. Warto zauważyć, że owa tancerka sama zgłosiła się do Abwehry i zeznała o werbunku przez Sosnowskiego. Pokazuje to zresztą, na jak niskim poziomie działa Abwehra, która pozwoliła rotmistrzowi tak długo działać pod swoim nosem, mimo iż sygnały o jego działalności miała już znacznie wcześniej.

    Do poważnych braków zaliczam brak wykorzystania fundamentalnej pracy Łukasza Ulatowskiego Berlińska placówka wywiadowcza „In.3” (1926 – 1934). Oddział II i działalność majora Jerzego Sosnowskiego w Niemczech. Tym bardziej to bolesne, że jednocześnie autor wykorzystuje stare opracowania popularne, często operujące trybem przypuszczającym. Nie trzeba być historykiem, żeby odróżniać kompetentne monografie od popularnych staroci.

    Niekiedy kłopotliwa jest tendencja autora do szczegółowego przytaczania różnych norm prawnych. W gąszczu szczegółów gubi jednak sprawy ważne. Co z tego, że szczegółowo analizuje przesłanki ewentualnego zastosowania aresztu tymczasowego przez polskiego prokuratora, skoro nie zauważa, że ów prokurator w chwili składania wniosku o areszt tymczasowy nie posiadał żadnych obciążających majora dowodów. Można wnosić, że sąd decydując o tym areszcie też takich dowodów nie miał. Czy w ogóle można w tym przypadku mówić o praworządności i zatem czy ma sens drobiazgowa analiza systemu prawnego?

    Ogólna ocena 7/10 za interesujące analizy prawnicze pokazujące nowe wymiary całej sprawy rotmistrza Sosnowskiego.

     Konrad Graczyk, Operacja „Reichswehrministerium”. Misja majora Jerzego Sosnowskiego, Wydawnictwo Rytm, Warszawa 2017, ss. 312.

  • Książki

    Przerzut nazistów do Argentyny

    Uki Goni, Prawdziwa Odessa. Jak Peron sprowadził hitlerowskich zbrodniarzy do Argentyny, Replika, Zakrzewo 2016Książek o ukrywających się zbrodniarzach hitlerowskich powstało mnóstwo. Wszystkie jednak były pisane z perspektywy europejskiej. W języku polskim jest to bodaj pierwsza książka, która prezentuje inne spojrzenie. Autor dość wnikliwie przedstawia jak to się stało, że Argentyna za rządów Perona była zainteresowana ściąganiem do siebie nazistów po przegranej przez nich wojnie. Peron po prostu wykorzystywał nazistów, a także Niemców w ogóle, do budowy kompetencyjnego wsparcia dla swoich rządów. Szczególna zasługą Goniego jest przedstawienie szczegółów współpracy Argentyny z Niemcami w czasie wojny, kto i kiedy jeździł do Niemiec, a także w odwrotną stronę – co robili Niemcy w Argentynie.

    Warto dodać, że Argentyna w czasie wojny nie była zainteresowana w ewakuacji z Niemiec swoich obywateli pochodzenia żydowskiego. Niemcy tę grupę wyłączyli z Holocaustu (we wszystkich okupowanych krajach[1]), a Ribbentrop wręcz naciskał dyplomatów argentyńskich, aby przedsięwzięli jakieś kroki ewakuacyjne. Bezskutecznie. Ostatecznie zostali uwięzieni/internowani w Bergen Belsen, gdzie – jeśli przeżyli klęskę głodu z ostatnich tygodni wojny – to doczekali wyzwolenia. Trafili do tego obozu zresztą dopiero po tym, jak Argentyna zerwała w styczniu 1944 roku stosunki dyplomatyczne z III Rzeszą.

    Osobny rozdział autor poświęcił wymuszaniu na Żydach okupu. Mianowicie Niemcy prowadziły politykę zezwalania na wyjazd Żydom, którzy wpłacą 100 tys. franków szwajcarskich okupu, a nie stanowią zagrożenia dla bezpieczeństwa Rzeszy (miano wyłączać z tej procedury np. osoby wykształcone, jako groźne dla Niemiec). Co ciekawe Londyn i Waszyngton potępił wyłudzanie okupu, ale też zakomunikował „Ostrzegamy osoby (…), które zapłacą okup, że w ten sposób narażają się one na bycie uznanym za naszego wroga.” (s. 88) Próbowano też stworzyć „czarną listę” zarówno szantażystów jak i ofiar wpłacających okup. Brytyjska ambasada w Buenos Aires podjęła działania w tym kierunku i ostrzegała przed przykrymi reperkusjami osoby, które miały wpłacić haracz za uwolnienie swoich rodzin pozostających w Europie. W tym kontekście warto byłoby umieścić aferę Hotelu Polskiego.

    Jak we wszystkich książkach o przerzucie nazistów pojawia się wątek Kościoła. Uke Goni jednoznacznie stwierdza, że Watykan wspierał tę akcję. Budzi to jednak poważne wątpliwości. Nazwiska ciągle są te same, żadnych nowości. Trzeba zatem zwrócić uwagę, że zawsze w tym kontekście przywoływany bp Alois Hudal nie był związany z Watykanem. Piastował jedynie funkcje proboszcza rzymskiego kościoła Santa Maria dell’Anima, a jego działania służące organizowaniu ucieczek dla nazistów nie były wspierane ani przez Watykan, ani przez papieża Piusa XII – tutaj sprawa jest jasna, nie ma nawet cienia śladów takiego wsparcia. Natomiast warto zauważyć, że – paradoksalnie – działania Hudala wpierali Amerykanie, a to mianowicie w ten sposób, ze dofinansowywali charytatywną organizację Papieska Komisja Pomocy, której sekcją austriacką kierował Hudal. Najpewniej czynili to nieświadomie.

    Możemy się tylko domyślać, że w morzu pomocy humanitarnej dla uchodźców, w tym także niemieckich i austriackich, Hudal przemycał także zbrodniarzy hitlerowskich i wątpliwe, aby w tej akcji ktoś poważny go świadomie wspierał. Wtedy nie było jasne, kto jest zbrodniarzem, a kto nie. Zresztą dzisiaj też nie jest. Uke Goni hojnie szafuje etykietami „zbrodniarz”, „morderca” „nazista”. A zalicza do tej kategorii na przykład współpracownika bp. Hudala kapitana Abwehry Reinharda Kopsa, który pod koniec wojny był ścigany przez SS za to, że w październiku 1944 roku uchronił na Węgrzech przed deportacją 25 Żydów wydając im fałszywe dokumenty tożsamości potwierdzające, że są członkami jego jednostki wywiadowczej. Rzeczywiście zbrodniarz i nazista. Podobnie zresztą został potraktowany Hans Rudel, niemiecki as Luftwaffe, który jako pilot Ju 87 Stuka zniszczył najwięcej sowieckich czołgów na froncie wschodnim. Skoro dzisiaj w zapale tropicielskim można dokonywać takich nadużyć, to czy można się dziwić, że w odwrotną stronę dokonywano ich w latach czterdziestych? Taka przesada terminologiczna nie służy sprawie: podważa wiarygodność autora i w odcienie szarości spycha prawdziwych zbrodniarzy, którzy uniknęli odpowiedzialności.

    Jak we wszystkich książkach na ten temat mnóstwo miejsca zajmuje pomoc dla chorwackich kolaborantów organizowana przez księdza Krunoslava Draganovica. Do wywodów Goniego trzeba jednak wtrącić, że Chorwaci nie potrzebowali wparcia Watykanu. Najprawdopodobniej dysponowali ogromnymi zasobami złota wywiezionymi z Chorwacji pod koniec wojny.

    Na koniec warto dodać, że niekiedy akcje ewakuacji nazistów do Argentyny wspomagali alianci. Dotyczyło to nie tylko ustaszy. Na przykład Klaus Barbie (znany z późniejszego procesu gestapowiec z Francji) został dostarczony do Draganovica przez wywiad amerykański, z którym po wojnie współpracował jako antykomunistyczny ekspert, a nawet zapłacono za jego przerzucenie do Ameryki Południowej. Tylko co ma do tego Watykan?  A może chodzi o szukanie sensacji, co jest podstawą pracy dziennikarzy, a może o antykościelne obsesje (na to wskazywałoby używanie terminu „funkcjonariusze Kościoła katolickiego).[2]

    Kilka słów należy się tłumaczeniu. Czegoś tak żałosnego dawno nie miałem w ręku. Przyzwyczaiłem się już, że tłumacze z tupetem podchodzą do swego zadania i często nie mają żadnej wiedzy na temat meritum tłumaczonych książek. Nawet mnie nie oburza, że nie próbują jej zdobyć na poziomie elementarnym zabierając się za tłumaczenie. Zatem nie dziwi, że tłumaczka nie wie, że stopni SS nie tłumaczy się na polski (pozostaje Sturmbannführer a nie major SS), bo do żadnej książki nawet nie zajrzała (o czytaniu nie wspomnę). Natomiast przypisywanie biskupowi Hudalowi narodowości australijskiej (s. 150) zamiast austriackiej, czy traktowanie zakonu salezjańskiego jako armii salezjańskiej  (s. 262) jest żenujące. Czerwona linia została jednak przekroczona, gdy powszechnie znany instytut Yad Vashem został potratowany jako człowiek (!!!), autor przytaczanych koncepcji: „cytuje Yada Vashema” (s. 380, przypis 108). To jest po prostu haniebne i wskazuje, że tłumaczka nie tylko nie powinna brać udziału w wytwarzaniu dóbr kultury, ale że świadectwem maturalnym posługuje się w sposób nie uprawniony.  Zwykle nie „jadę” po nazwiskach tłumaczy, ale w tym wypadku zrobię wyjątek: pani Ewa Androsiuk-Kotarska dostaje czerwoną kartkę. Oczywiście Wydawnictwo Replika do tych żałosnych błędów także się przyczyniło, bo książka ma redaktorkę i korektorki, które też nigdy nie słyszały o instytucie Yad Vashem, boję się pomyśleć, że może wydaje im się, że poznały pana Yada Vashema.

    Mimo wskazanych powyżej zastrzeżeń książka zdecydowanie warta przeczytania, bo pokazuje mechanizmy polityczne w Argentynie, które doprowadziły do stworzenia kanału ewakuacyjnego dla hitlerowców. Przedstawia także w szczegółach całą organizację tych przerzutów. Biorąc pod uwagę wiele mielizn, przypadkowych informacji, nieuzasadnionych uogólnień  i poważne wpadki w tłumaczeniu i redakcji oceniam na 5/10.

    Uki Goni, Prawdziwa Odessa. Jak Peron sprowadził hitlerowskich zbrodniarzy do Argentyny, Replika, Zakrzewo 2016, s. 464.


    [1] Tutaj ciekawy jest watek polski. W lipcu 1943 r. w Krakowie pozostała grupa 59 „Argentyńczyków narodowości żydowskiej” (s. 76). Ambasada argentyńska w Berlinie stwierdziła, że posługują się oni sfałszowanymi dokumentami i odmówiła im jakiejkolwiek pomocy.

    [2] Na charakter antykatolickiej obsesji pośrednio wskazuje także następujący fakt: Goni lokalizuje punkt przerzutowy nazistów miedzy innymi w Genui i tam domniemuje wsparcia lokalnych władz kościelnych, nie zauważa przy tym, cała kuria z arcybiskupem na czele wcześniej zajmowała ssie na dużą skalę pomocą i przerzutem prześladowanych Żydów, za co kard. Boetto, abp Genui został nagrodzony tytułem „Sprawiedliwy wśród narodów świata”

    

  • Książki

    Eichmann, zbrodniarze z Auschwitz i niemiecki wymiar sprawiedliwości

    Ronen Steinke, Fritz Bauer. Auschwitz przed sądem, recenzjaTemat odpowiedzialności sądowej zbrodniarzy z Auschwitz zrobił się ostatnio bardzo popularny. Najpierw film „Labirynt kłamstw” (2014) o młodym prawniku, który usiłuje doprowadzić do takiej rozprawy sądowej, później kolejny film „Fritz Bauer kontra państwo” (2015) o prokuratorze generalnym Hesji, gdzie ten proces się odbywał, a teraz mamy jeszcze książkę o owym Fritzu Bauerze.

    W wielu momentach biografia ta jest bardzo interesująca, pokazuje bowiem system prawny w Niemczech, a w szczególności problemy związane ze ściganiem zbrodni hitlerowskich. Generalnie rzecz biorąc niemiecki wymiar sprawiedliwości nie kwapił się z pociąganiem do odpowiedzialności zbrodniarzy nazistowskich, można powiedzieć nawet więcej, najczęściej skutecznie sabotował jakiekolwiek postępowania w tej materii. Dlaczego tak się działo? Odpowiedź jest prosta – w policji, prokuraturze i sądach zasiadali w znacznej mierze ludzie mający za sobą przeszłość Trzeciej Rzeszy. Skąd my to znamy? W Polsce po 1989 roku też można było obserwować opieszałość organów prawa i takie procedowanie, aby postępowania karne ostatecznie pogrzebać. I zapewne powód był ten sam: jak pociągnąć do odpowiedzialności za zbrodnie sądowe, skoro w wolnej już Polsce, podobnie jak w RFN, w sądach zasiadali sędziowie, którzy także orzekali w czasach socjalistycznych (u nich narodowosocjalistycznych); przecież pośrednio wydawaliby wyroki na samych siebie!

    Taka sytuacja w niemieckim aparacie ścigania miała wpływ na sprawy związane z Eichmannem. Fritz Bauer otrzymał sygnał, o miejscu pobytu Eichmanna. Nawet nie próbował zabiegać o jego ekstradycję do Niemiec, mając przekonanie, że skoro zgłosi sprawę do policji, to zanim machina prawna zacznie działać, Eichmann zostanie o tym uprzedzony. Dyskretnie poinformował o tym służby izraelskie. I tu kolejne zdziwienie – one wcale nie podjęły błyskawicznych działań, raczej się ociągały. To Bauer naciskał, posunął się nawet do szantażu, że wystąpi z wnioskiem o ekstradycję do Niemiec, a tym samym zbrodniarz zostanie ostrzeżony. To podziałało. Ostatecznie, zanim decyzje podjął prezydent Ben Gurion i Eichmanna ujęto, różne przepychanki trwały dwa lata!

    Trzeba zauważyć, ze podobny plan jak w przypadku Eichmanna istniał również w odniesieniu do doktora Mengele. Już w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku był on symbolem Auschwitz Birkenau. Docierały różne sygnały o miejscu jego ukrywania, ale w tym przypadku Izrael odmówił współpracy swoich służb. Jedno porwanie to była aż nadto dla małego państwa walczącego o przetrwanie. A służby niemieckie raczej kryły niż skutecznie poszukiwały.

    Do ciekawostek należy fakt, że przed wojną Bauer został sędzią traktując to jako praktykę prawniczą przed stanowiskiem prokuratora. Prowadził w tym czasie ożywioną działalność polityczną, co jako żywo nie wzbudziło żadnej refleksji u autora jego biografii. Zresztą po wojnie, jako generalny prokurator Hesji także swoich poglądów politycznych nie ukrywał.

    Na jego determinację w ściganiu zbrodniarzy hitlerowskich pewien wpływ miało zapewne uwięzienie go w obozie koncentracyjnym, zresztą nie za poglądy, ale z powodu organizacji strajku generalnego skierowanego przeciw objęciu władzy przez nazistów. Dość szybko został z obozu wypuszczony i udał się na emigrację do Danii, a później do Szwecji, gdzie wydawał gazetę Sozialistische Tribüne. Oczywiście taka działalność nie tylko nie była przeszkodą w objęciu wysokiego stanowiska w prokuraturze, ale wręcz dopomagała w awansie, co stanowi ciekawy przyczynek do współczesnych niemieckich zarzutów, co do upolityczniania polskiego wymiaru sprawiedliwości.

    Generalnie książka jest bardzo ciekawa, dobrze napisana (autor jest dziennikarzem), porusza wiele wątków dających do myślenia. W mojej opinii 8/10.

    Ronen Steinke, Fritz Bauer. Auschwitz przed sądem, Replika Zakrzewo 2017.

  • Książki

    Skoruń Macieja Płazy i Uprawa roślin południowych metodą Miczurina Weroniki Murek

    Maciej Płaza, Skoruń, WAB Warszawa 2015, recenzja, okładkaGłównie czytam literaturę faktu., zresztą po zapisach w blogu to widać. Postanowiłem nabrać orientacji, co się dzieje w polskiej prozie. Wybrałem drogę na skróty i skorzystałem z nominacji w Nagrodzie Literackiej Gdynia.  Wybrałem kilka pozycji.

    Na pierwszy ogień poszedł Skoruń Macieja Płazy, który zresztą wygrał Gdynię w kategorii Proza. To ciekawa opowieść o dzieciństwie i dojrzewaniu chłopca w środowisku wiejskim. Tytułowy skoruń to leń i obibok, za którego był uważany bohater książki. Chłopiec ciężko pracuje w gospodarstwie, opinia na jego temat była zgoła niesłuszna i raczej odbijała surowość rodziców niż stan faktyczny. Już z tego można się domyślić, że konflikt z twardym ojcem i religijną matką był lejtmotywem dzieciństwa bohatera.

    Skoruń jest pięknie napisany. Rodzinne gospodarstwo jest przedstawione z czułością. Na pewno nigdzie indziej nie czytałem takiego opisu sadu i pracy w nim. Akcja książki rozgrywa się nad Wisłą, zatem niezbadana rzeka, wały i powodzie stale nam towarzyszą. Wszystko to razem buduje klimat nieco tajemniczy, stopniowo poznawany przez dojrzewającego chłopca, ale ojciec do końca pozostaje niepojęty. Wiele wydarzeń ma swoje trudne do poznania korzenie w historii, zarówno tej wielkiej, jak okupacja, jak i małej, jak rodzinne spory wokół testamentu. Rozwikływanie tych zagadek stanowi jeden z podstawowych wątków książki.

    W tej nieco magicznej rzeczywistości pojawia się wiele niebanalnych postaci. Jakie realia przyrodnicze i historyczne, tacy ludzie. Ciekawi, niebanalni, mający swoje tajemnice.

    Powieść jest pisana w pierwszej osobie i ukazuje tak sugestywnie wiejską rzeczywistość, że nie sposób uwolnić się od przekonania, że autor naprawdę napisał prozę wspomnieniową. W jakim stopniu jednak opiera na własnych doświadczeniach, a w jakim posługuje się fikcją? Wydaje się, że i jedno, i drugie jest w niej obecne.

    Wreszcie najważniejsze – książkę się po prostu dobrze czyta. Pobudza ciekawość, wciąga. Jedocześnie pokazuje świat, jakiego już chyba nie ma. A może tylko autor tak gra z czytelnikiem, celowo wytwarzając atmosferę ludowej Atlantydy, której dzisiaj na próżno szukać? Jakby nie było, książka robi wrażenie. Wcale się nie dziwię, że w Gdyni dostała nagrodę.

    Weronika Murek, Uprawa roślin południowych metodą Miczurina, Czarne, Wołowiec 2015, recenzja, okładkaSięgnąłem również po zbiór opowiadań Uprawa roślin południowych metodą Miczurina. To proza całkowicie innego gatunku. Oparta o stworzenie jak najdziwaczniejszych, nieprawdopodobnych, sytuacji. Ograniczmy się tylko do wskazania, że osią pierwszego opowiadania jest jednoczesne występowanie ciała zmarłej dziewczyny i tej samej żywej osoby, która bierze normalny udział w we własnych przygotowaniach pogrzebowych. Dalej jest jeszcze oryginalniej. Życzliwi powiedzieliby, że chodzi o nieokiełznaną wyobraźnię. Dla mnie to jednak pospolite dziwaczenie, szukanie za wszelką cenę efektu zaskoczenia. Ani twórcze, ani ciekawe. Czytałem z narastającym dysgustem.

    Zgodnie z najlepszym literackimi regułami: dziwacznej treści odpowiada taka sama forma. Dialogi nie mają ciągłości, akapity pozostają między sobą bez logicznego związku, postacie pojawiają znikąd i tak samo znikają. Niektórym się to podoba, skoro książka została nominowana do nagrody w Gdyni. Może takie są współczesne kryteria prozy artystycznej. Dla mnie to raczej wysilona hucpa stwarzająca tylko pozory artyzmu. Równie dobrze mógłby się pojawiać gadający czajnik, latający dywan i człowiek o trzech nogach. Tylko co w tym ciekawego i oryginalnego?

    Maciej Płaza, Skoruń, WAB Warszawa 2015

    Weronika Murek, Uprawa roślin południowych metodą Miczurina, Czarne, Wołowiec 2015.

  • Książki

    Wojna w literaturze popularnej

    Na recenzje czeka na biurku mnóstwo poważnych książek, a mnie naszło na literaturę popularną drugiego sortu i to nie pierwszej świeżości.

    Leo Kessler, Rozkaz wymarszu, seria Batalion szturmowy SS, Instytut Wydawniczy Erica, okładka, recenzjaDo  książki Kesslera zajrzałem, aby zorientować się, jak o sprawach wojskowych piszą autorzy książek popularnych. Spodziewałem się płytkiej, ale zajmującej lektury. Płytko – i owszem – było, ciekawie – już niestety nie. Kessler wybrał dosyć prostacki sposób narracji. Odwołuje się też do najbardziej prymitywnych stereotypów. Żołnierz to taki osobnik, które pije, klnie i poluje na panienki. Na dodatek wszystkie te czynności wykonuje maksymalnie wulgarnie. Największy niesmak budzą we mnie przekleństwa, wciąż takie same, bez polotu czy zmienności, o finezji nawet nie wspominając.

    Książka jest pisana w sposób dla Niemców życzliwy, a przypominam, że chodzi jednak o batalion SS. Zdumiewa, że tego rodzaju panegiryk wyszedł spod pióra brytyjskiego autora. Leo Kessler to pseudonim literacki Charlesa Whitinga.

    Zdecydowanie odradzam. Głupota, tępota i chamstwo. Dziwi tylko, że Kessler jest chyba popularnym w Polsce autorem, bo przetłumaczono sporo jego książek. Żal. Ciekawe, ile ostatecznie ukaże się po polsku, bo facet napisał koło 350 książek, pod różnymi pseudonimami. Potrafił pisać z tygodnia na tydzień. Może to tłumaczy silną powtarzalność dialogów, zachowań, nawet przekleństw.

    Ocena 2/10. Podniosłem o jeden punkt z powodu ciekawego opisu walki czołgów z francuskimi partyzantami. Innych jego książek z pewnością nie przeczytam.

    Hans Hellmut Kirst, Mane tekel ’39. Wojna z Polską, okładka, recenzjaDruga książka jest z podobnej trochę bajki. To Kirst, aktualnie chyba trochę zapomniany, ale kiedyś święcący rekordy popularności. Wróciłem do niego z powodów trochę sentymentalnych, swego czasu czytałem jego książki ze sporym zainteresowaniem. Zaciekawiło mnie, jak widział kampanię wrześniową oczami przyzwoitego Niemca. Tutaj też się zawiodłem.

    Książka Mane tekel ’39 zdecydowanie nie należy do najbardziej udanych w dorobku Kirsta. Tutaj też występuje leitmotiv normalnego Niemca, który przebiegle walczy z tępymi hitlerowcami używając do swoich celów ich własnej, nazistowskiej retoryki. Tym razem jest to jakby mniej przekonujące, a może tylko ja wyrosłem już  z tego typu literatury i powab Kirsta przestał na mnie działać.

    Znacznie gorzej wyglądają oczami Kirsta Polacy i kampania wrześniowa. Tym to ciekawsze, że przecież brał udział w tej wojnie jako szef baterii artylerii przeciwlotniczej. Taka jednostka jest zresztą przedstawiona w Mane tekel ’39. Za celną autoironię trzeba uznać fakt, że najbardziej zagorzałym nazistą jest w książce właśnie szef tej baterii.

    Ogólnie można powiedzieć, że wizja Kirsta jest silnie stereotypowa i niespecjalnie dla Polaków życzliwa. Zacznijmy od tego, że pierwszy związek z Polakami ma jego jednostka w taki sposób, że polskie prostytutki walą drzwiami i oknami do niemieckich żołnierzy. Bez komentarza. Drugi obraz z  Kirsta: rzeczywiście niemieckie jednostki wchodziły do zniszczonego i spalonego kraju. Jednak truchła tysięcy koni na jednym polu to niemała przesada, zwłaszcza pod Ciechanowem, gdzie nie walczyły żadne jednostki polskiej kawalerii. Tu pamięć zastąpił Kirstowi stereotyp. W materii postrzegania przez Niemców kampanii wrześniowej niczego nowego się nie dowiedziałem. Szkoda.

    Na plus zaliczam Kirstowi zrozumienie dla smutnego losu ofiar wojny, także tych polskich. Również na plus zaliczam mu opis ostrzału Warszawy właściwie w ciemno, co bardziej przypominało rozstrzelanie, egzekucję miasta niż realny udział w działaniach bojowych. Dobrze, że to zauważył.

    Ogólnie biorąc niższy poziom niż w najciekawszym cyklu 08/15. Pozostał Niemcem w patrzeniu na Polaków i jest to najłagodniejsze podsumowanie jego poglądów. Ze względu na stare sentymenty oceniam na 5/10.

     Leo Kessler, Rozkaz wymarszu, seria Batalion szturmowy SS, Instytut Wydawniczy Erica, Warszawa 2009.

    Hans Hellmut Kirst, Mane tekel ’39. Wojna z Polską, Warszawa 1993

  • Książki

    Przejmująca proza Janusza Krasińskiego

    Janusz Krasiński, Twarzą do ściany, Arcana Kraków 2006, recenzja, okładkaJakiś czas temu przeczytałem książkę Janusza Krasińskiego Na stracenie, która była pierwszą częścią autobiograficznej tetralogii. Będąc pod jej wrażeniem zrecenzowałem ją  tu. Miałem nadzieję, że każdy kolejny tom uda mi się osobno opisać. Nie udało się, mimo iż Krasiński jest tego wart. Czas płynął, książki były czytane przez wiele osób, a ja dopiero dzisiaj wracam do przyjemnego, choć trudnego obowiązku recenzenckiego.

    Bohaterem całej tetralogii jest Piotr Bolesta, niewątpliwie porte parole autora. To oryginalna konwencja. Z jednej strony jest to na pewno literatura autobiograficzna. Wszystko, co udało się sprawdzić z życiorysu autora, znajduje się w jego powieści. Z drugiej jednak strony umożliwia swobodniejszą narrację niż w klasycznej autobiografii.

    Najbardziej wstrząsający z omawianych tu tomów jest ten więzienny. Autor miał przeżycia nieprawdopodobne. Do plusów należało to, że jako bardzo młody człowiek zetknął się w zbiorowej celi z wybitnymi postaciami polskiego życia politycznego, intelektualnego i wysokimi oficerami Państwa Podziemnego. Z najważniejszych trzeba tu wymienić: ks. prof. Jana Stępnia, Ryszarda Krzywickiego-Jamonta (adiutanta gen. Bora-Komorowskiego), płk. Wacława Lipińskiego, Kazimierza Gorzkowskiego (m. in. kierownika wydziału więziennego KG AK), Tadeusza Płużańskiego (współpracownika  rtm. Pileckiego po 1945), Władysława Bartoszewskiego czy Adama Obarskiego (działacz PPS-WRN). Był to swoisty uniwersytet dla wchodzącego w dorosłość człowieka.

    W więzieniu doświadczył też ciężkich prześladowań. Na przykład został umieszczony w jednej celi z prątkującym gruźlikiem, a po zarażeniu gruźlicą odmówiono mu leczenia antybiotykami. Życie zawdzięcza lekarzom, którzy jako witaminę C dawali mu w zastrzykach „popłuczki” z ampułek peniciliny.

    Janusz Krasiński, Niemoc, Arcana Kraków 2006, recenzja, okładkaDoświadczenia śledztwa i pobytu w więzieniu trwale naznaczyły osobowość późniejszego pisarza. Dodajmy do tego, że w czasie wojny został zamknięty w Auschwitz, a później przeszedł także przez Flosenbürg i Dachau. Wątki związane z jego dramatycznymi przeżyciami odnajdujemy w całej jego twórczości, także tej powstałej w zasięgu cenzury PRL (więzienna sztuka Czapa, czy obozowy Wózek). Najpełniejszy wyraz jednak znalazła w omawianej twórczości autobiograficznej. Po 1989, bez presji cenzury, mógł w końcu wyrzucić z siebie to okropne doświadczenie, które zaciążyło nad całym jego życiem, a jednocześnie zdominowało jego prace literackie. Najtrafniej wyraził to sam Krasiński w wywiadzie na dwumiesięcznika „Arcana” w 2008 roku. „Niewątpliwie moją obsesją jest mój życiorys, bardzo skomplikowany i powiedziałbym, że do dziś tragiczny. Obsesją jest też konieczność, potrzeba przekazania tego, co się przeżyło innym, jako doświadczenia, które, nie zakłócając szczęśliwego życia młodym, pozostawiałoby w ich świadomości fakt, że istnieje zawsze alternatywa, że nigdy nie wiadomo, co może się w życiu zdarzyć. Ja też byłem kiedyś dzieckiem, byłem szczęśliwy, po czym to się nie tyle skończyło, co momentalnie urwało.”

    Janusz Krasiński, Przed agonią, Arcana Kraków 2007, recenzja, okładkaWarto się zastanowić, jak traumatyczne musiały być jego doświadczenia, jak głęboko musiały przeorać jego psychikę, skoro nawet po 50 latach nie potrafił się od nich uwolnić. Nie potrafił zrzucić z siebie tego ciężaru niegodziwości, którego doświadczył w młodości. Mam nadzieję, że przelanie tych doświadczeń i otwarte mówienie o ich skutkach dla jego późniejszego życia odegrało jakąś rolę terapeutyczną i w końcówce swego życia już był mniej wciśnięty w ziemię.

    Trzeba koniecznie dodać, że Krasiński mimo dramatycznych doświadczeń nie jest w swojej prozie egzaltowany czy przesadny. Ogranicza się tylko do faktów, wydarzeń. To one mają wstrząsającą moc i powodują, że nie sposób jego książek zapomnieć. Robią wrażenie.

    Janusz Krasiński już nie żyje. Jedyne co możemy mu dać to pamięć (jak napisała Książkowiec) i uznanie (jak dodaję od siebie).

    Janusz Krasiński, Twarzą do ściany, Arcana Kraków 2006

    Janusz Krasiński, Niemoc, Arcana Kraków 2006

    Janusz Krasiński, Przed agonią, Arcana Kraków 2007