• Teatr

    Moulin Noir we Współczesnym

    Moulin Noir, w oparciu o utwory Nicka Cave’a, Martyna Jacquesa i Toma Waitsa, reż. Marcin Przybylski, w obsadzie absolwenci i studenci IV roku Akademii Teatralnej, Teatr Współczesny w Warszawie, premiera grudzień 2008, obejrzane grudzień 2009

    Przedstawienie bardzo interesujące, na swój sposób klimatyczne, robi wrażenie. Wsiąkamy w atmosferę podrzędnych barów, kabaretów, przejmujących wyznań.

    Moulin NoirOkazuje się, że lepiej wypadają dobrze wyreżyserowane spektakle muzyczne, śpiewane niż klasyczna dramaturgia. Dlaczego? Brakuje głębokich, poruszających przedstawień. Mamy popisy formalne, niekiedy oryginalne, ale nie wciągają widzów w poważniejszy dialog, nie stawiają fundamentalnych pytań zmuszających widzów do reinterpretacji swojej wizji świata (wyjątkiem w ostatnim czasie jest tu (A)ppolonia Warlikowskiego, może uda mi się cos o tym napisać, ale zbieram się od miesiąca i nie jest to łatwe).

    Co do przedstawienia: reżyseria, ruch sceniczny, aranżacja są bardzo dobre. Ogląda się przedstawienie z przyjemnością, a zwłaszcza w drugiej jego części jest ono po prostu wciągające. Lepiej chyba powiedzieć „przeżywa” niż „ogląda”. Jedyną poważniejszą uwagę można mieć do songu Nicka Cave’a Przekleństwo Millhaven, znanego z fenomenalnego wykonania Kingi Preis na festiwalu we Wrocławiu. Po tym wydarzeniu można ten song wykonywać tylko w kontrze do Kingi Preis, a tego zabrakło. Dlaczego nie pójść za tekstem i nie zaaranżować wykonania przez drobną, nastoletnią blondynkę. Trochę śmiesznie wygląda jak brunetka śpiewa, że jest blondynką. A już powtarzanie niektórych gestów Kingi Preis niepotrzebnie obniża, wysoki przecież, poziom aranżacji. Natomiast muzycznie i głosowo wykonanie doskonałe. Wpadka jest po stronie reżysera, a nie aktorki.

    Spektakl zmierza do dramatycznego finału, który stanowi cykl utworów o masowych morderstwach, masakrach, psychopatach (zaczęty właśnie przez Przekleństwo Millhaven.) Kropką nad i jest finałowy utwór Toma Waitsa Rozpacz płynie rzeką przez świat:

    Jedno, co powiedzieć można o człowieku:
    On kocha w sobie wielbić zło
    Boga utopiłby w cuchnącym ścieku
    Lecz Bóg powróci, aby zniszczyć go

    Utwory są przejmujące do kości. Jak przystało na kabaret w stylu noir powiało grozą. Ale uczciwie mówiąc w takim świecie żyjemy. Dodać tylko można, że wyobrażam sobie również inne rozumienia stylu noir: przygnębiający świat bez wartości, a jeszcze gorzej, narzucający postawy tyleż powierzchowne, co kołtuńskie, podszyte hipokryzją, a ostatecznie prowadzący do samobójczego splinu – jak w klasycznej dekadencji fin de sieclu; warto wspomnieć o zawsze kojarzącym się w tym kontekście „owocu zakazanym”, coś w stylu Geneta, ale nie koniecznie, jako pornograficzna perwersja, raczej zaduma nad ludzką kondycją ze wszystkimi jej ukrywanymi dziwacznościami, czasem śmiesznymi, czasem tragicznymi, a najczęściej pobudzającymi do zadumy, co w nas tak na prawdę siedzi.

    Młodzi aktorzy są bardzo przekonywający w swoim zaangażowaniu, w kilku momentach miałem wrażenie, jakby śpiewali własne teksty. To zawsze jest miłe, nawet jak wiemy skąd inąd, że to zasługa perfekcyjnej reżyserii i dobrego aktorstwa. Rośnie nowe pokolenie zdolne, już teraz dobre głosowo i aktorsko, aż strach pomyśleć, co będzie z nimi za kilka lat (strach, co do tego, czy w ogólnej mizerocie się zmarnują). Nie myślę, żeby było dobrze kogoś wyróżniać. Wszyscy perfekcyjnie wcielili się w role morderców i psychopatek, sutenerów i prostytutek.

    Słowa ksiądz, religia, ministrant, kościół pojawiają się wyłącznie w kontekście całkowicie negatywnym. Natomiast wielokrotnie występują odwołana do Boga, i to odwołania nacechowane nadzieją (chyba tylko z wyjątkiem finałowego songu Waitsa). Może to dlatego, że kultura amerykańska jest w tym „temacie” zupełnie inna niż europejska, tam inspiracja chrześcijańskimi wartościami jest powszechna i nikomu to nie przeszkadza (także niewierzącym), czego najlepszym przykładem jest napis na monetach In God we trust. W Europie jest to sfera kontrowersji, wzajemnych złośliwości i ciężkiej konfrontacji ideologicznej. Ale może nadchodzi odwilż.

    Na koniec o początku. Przedstawienie zaczyna się od melancholijnego, ale pełnego nadziei songu Śmierć to nie jest kres (zresztą Boba Dylana, ale wykonywanego przez Nicka Cave’a na płycie Murder Ballads), natomiast kończy się przygnębiającym i czarnym Toma Waitsa Rozpacz płynie rzeką przez świat. Czy to głębszy zamysł, czy tylko konieczność kompozycyjna.

  • Książki

    Naomi Klein

    Naomi Klein, Mury i wyłomy czyli bariery i szanse. Doniesienia z linii frontu debaty o globalizacji, Warszawa 2008 

    Naomi Klein irytuje, aż do bólu. Wielokrotnie przerywałem lekturę, aby uspokoić myśli i zapanować nad narastającym rozdrażnieniem.

    W pewnym sensie książka jest ciekawa, bo bez zbędnych obciążeń teoretycznych obrazuje sposób myślenia alterglobalistów. A to ważne, bo o co chodzi w tym ruchu raczej protestu niż propozycji, zorientować się trudno. Autorka potwierdza tę tezę intelektualnego zagubienia obserwatorów mających kłopot w zdefiniowaniu lub choćby elementarnym ustaleniu zawartości  ideologii alterglobalistów. Ona też ma ten kłopot, wcale go nie ukrywa, tyle tylko, że podchodzi do niego z dużą tolerancją – rodzi się spontaniczny ruch, zatem nie ma co się dziwić, że nie ma on ani spójnych (a nawet żadnych) koncepcji ideowych, ani propozycji rozwiązań problemów, co do których tak gromko protestuje.

    Wartością samą w sobie jest tu spontaniczność, oddolność, autonomiczność ruchu składającego się przecież z nie koordynowanych decyzji tysięcy ludzi biorących udział w protestach towarzyszących sesjom Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Banku Światowego. Zakłada się immanentny sens tych protestów, zatem analizować je w szczegółach byłoby herezją.

    Problem w tym, że wszystkie demonstracje o charakterze populistycznym mówią to samo: protestujemy przeciw ………, żądamy pieniędzy na ………, żądamy umorzenia zobowiązań i/lub dopłat do ……… I nikt z populistów nie zawraca sobie głowy takimi drobiazgami, jak przedstawienie własnych programów obudowanych analizami symulacjami skutków.

    Za poglądami Naomi Klein stoi sentymentalna wizja świata. Na czym to polega? Przypatrzmy się sztandarowemu postulatowi alterglobalistów dotyczącemu redukcji zadłużenia krajów Trzeciego Świata, a zwłaszcza chodzi tu o ubogie kraje afrykańskie. Chętnie brane bez opamiętania kredyty, zostały po części zdefraudowane, po części wydane na wewnętrzne wojny, a jedynie w mniejszości wydane na cele prorozwojowe. Umorzenie tych kredytów, nie tylko oznacza sankcjonowanie użycia ich niezgodnie z przeznaczeniem, ale przede wszystkim otwiera drogę do zaciągania nowych zobowiązań, które zostaną przeznaczone na kolejne zbrojenia generujące nowe konflikty regionalne. Ich los będzie taki, jak znacznej części pomocy humanitarnej przechwytywanej przez lokalnych kacyków i przywódców partyzanckich, finalnie finansującej ich zbrojne poczynania vide głośny konflikt Hutu vs Tutsi czy działalność muzułmańskich bojówek w Sudanie czy Somalii. Pewnym rozwiązaniem mogłoby być tutaj spełnienie przez te państwa warunków transparentności w wykorzystywaniu pomocy i wdrożenie programów rozwojowych, nadzorowanych przez darczyńców. I na to byłaby zapewne zgoda międzynarodowych instytucji finansowych. Ale problem w tym, że Naomi Klein, takie żądanie Banku Światowego traktuje jako działanie uzależniające kraje Trzeciego Świata, a w ogóle to neokolonializm. I koło się zamyka.

    Do bardzo irytujących przywar Naomi Klein należy argumentowanie za pomocą słownych manipulacji i stosowanie zabiegów językowych charakterystycznych dla nowomowy. Za przykład niech posłuży rozdział o żywności genetycznie modyfikowanej. Autorka zaczyna od stanowiska względnie neutralnego i początkowo pisze o zmienionej strukturze genetycznej, potem niepostrzeżenie zaczyna używać terminu „zanieczyszczenie” produktów żywnościowych, a na końcu mamy już zasoby żywnościowe skażone i zatrute. Nie muszę dodawać, że owa zmiana semantyki nigdzie nie znajduje uzasadnienia ani w zmienności opisywanej faktografii, ani wyjaśnienia logicznego. Świadomością czytelnika się po prostu manipuluje, a cel (szlachetny w przekonaniu autorki) uzasadnia użycie – nie pięknych przecież – środków perswazyjnych.

    Książka prowokuje, nawet irytuje, ale z alterglobalizmem i innymi ruchami populistycznymi warto się zapoznawać. Tak naprawdę, bez ładnych słów, to myśle, że warto czytać takie teksty, aby zadziałały jak szczepionka.

  • Film

    Gran Torino

    Gran Torino, reż. Clint Eastwood, USA, Australia, 2009 

    Prostak, ksenofob, agresywny, a jednak wzbudza sympatię.

    Bohater filmu, Walt Kowalski (Clin Eastwood), jest zatwardziałym konserwatystą idącym w poprzek wszystkich możliwych poprawności. Swoich sąsiadów pochodzących z Azji lekceważy i upatruje w nich zagrożenie dla tradycyjnych wartości amerykańskich. Powiedzieć, że traktuje ich wrogo, to podsumować ich relacje bardzo łagodnie. Wypowiada wiele poglądów, które można uznać za rasistowskie. Ma przywiązanie do rozwiązywania problemów za pomocą karabinu. Kiedyś pracował w zakładach Forda, teraz jest na emeryturze. Spędza czas przesiadując na ganku i pijąc piwo. Każdego, kto wchodzi na jego trawnik ma za intruza zasługującego na  „popędzenie” za pomocą karabinu. Japońskie samochody ma za chodzące na ryżu. Taki jest punk startu filmu.

    Walt Kowalski przed swoim domemJego sąsiadami są imigranci z Azji traktowani tak samo jak wszyscy nowi Amerykanie. Podejrzewa ich o brak porządku, niechlujstwo, sprzyjanie gangsterom. Kiedy się okazuje, że jest całkowicie inaczej, Walt Kowalski zalicza ich do swoich przyjaciół. I tu zaczyna się ciąg nieporozumień recenzenckich próbujących widzieć w tym fakcie zmianę poglądów bohatera filmu. On jednak generalnych poglądów nie zmienia, po prostu przy bliższym poznaniu zauważa, że są oni inni niż mu się wydawało. Na przykład są ofiarami gangów kolorowych, a nie ich wspierającymi. Zaliczenie ich do swoich przyjaciół powoduje, że czuje się zobowiązany do ich obrony. Tak jak zwykle między przyjaciółmi. Ale przyjaciółmi naprawdę, nie deklaratywnie.

    W filmie mamy proste wartości: jak przyjaciel to przyjaciel, jak pomoc to pomoc, jak dobro to dobro stosowane, a nie jedynie głoszone za pomocą frazesów, które nic nie kosztują. Walt się angażuje i to go kosztuje.

    Za szorstką powierzchownością kryją się wartości prawdziwe. Nie liczy się opowiadanie ładnych słówek, całe to poprawnościowe gdakanie, fałszujące realnie występujące intencje i działania. Dobrze to ilustruje dialog ze stałym fryzjerem, Włochem: „Co u ciebie, pier… Polaczku? – pyta fryzjer – Nic ciekawego, włoski ch… – odpowiada Walt – Ożydziałeś do reszty, żeby domagać się dziesięciu dolarów za marne strzyżenie”. I nie chodzi tu o epatowanie chamstwem i rzucanie mięsem. Obaj rozmówcy są przyjaciółmi, którzy mogą na siebie liczyć, a nie liczyć tylko na parę nic nie znaczących frazesów w zdawkowej wymianie zdań. Ich rozmowy celowo są odarte z ckliwej grzeczności, żeby nawet nie stwarzać atmosfery powierzchownej poprawności. Chodzi przecież o coś więcej i bardziej serio.

    Symbolem pozornej grzeczności jest natomiast rodzina bohatera filmu. Pod maską troski kryją się tutaj zgoła niepiękne intencje. I ostatecznie okazuje się, że żółci sąsiedzi są mu bliżsi, niż własna rodzina. Ale nie dlatego, że ma przypływ tolerancji, ale dlatego, że okazali się, mimo pierwszych częściowo uzasadnionych wrażeń, przyzwoitymi ludźmi i, co ważne, gotowymi ponosić konsekwencje swojej przyzwoitości. Takie jest tło rodzącej się przyjaźni.

    Strzelba często w rękach WaltaRecenzenci wyrządzili temu filmowi krzywdę, widząc w nim tylko ewolucję w kierunku tolerancji, większego zrozumienia, otwartości na odmienność i tym podobne ble, ble, ble… Inni widzieli w tym filmie tylko przewidywalną, banalną historię. Mylą się ciężko. Nie dostrzegli ani prawdziwych motywacji, ani urzekającej i celowo zastosowanej prostoty realizacyjnej, bo po co u diabła robić dziwaczny formalnie film o prostym człowieku i prostych (choć głębokich) wartościach. A przewidywalność Gran Torino, to już zupełna pomyłka. Konia z rzędem temu, kto spodziewał się takiego zakończenia, jakie zaserwował nam Eastwood. Myślę, że zawodowym recenzentom nudzi się, jak oglądają dziesiąty film w tygodniu i oczekują specjalnych podniet, które mogą ich zainteresować. Promują zatem nowość, oryginalność, dziwaczność, stałe zaskakiwanie. Zwykle tę tendencję nazywa się postmodernizmem. Mniej ważne co, ciekawsze jak nowe i zaskakujące.

    Osobną zupełnie kwestią jest głuchota na wartości podstawowe, do których jakoś niezręcznie jest się przyznawać, a być może nawet wyznawać. Najłatwiej jest takie zagadnienia skwitować „smrodkiem dydaktycznym”. Jaki poziom recenzującego, takie i wartości, do których się przyznaje i które lansuje.

    Tymczasem Gran Torino porusza kwestie zupełnie fundamentalne. Walt Kowalski jest gotów, oddać życie za przyjaciół i nie snuje na ten temat żadnych rozważań, a ładnie brzmiącymi deklaracjami się brzydzi. Dobrze wie, że jak przyjdzie co do czego, to liczyć się będzie gotowość ryzykowania własną głową, a nie gładkie słowa. Być może nawet, że te dwie rzeczy wykluczają się wzajemnie. Taką lekcję wyniósł z wojny koreańskiej.

    Eastwood podjął się zadania zupełnie karkołomnego. Stworzył bohatera, na pierwszy rzut oka antypatycznego. Nie przez przypadek wybrał dla niego nazwisko Kowalski. Od czasu Tramwaju zwanego pożądaniem Tennesse Williamsa z tym nazwiskiem kojarzą się: prymitywizm, chamstwo, jurność bez krzty wrażliwości. I taki jest bohater Eastwooda. Ale pod tą powierzchownością kryją się cechy zupełnie zasadnicze, choć całkowicie nie sentymentalne. W tym sensie jest to kontynuacja filmów o twardych facetach, jak Brudny Harry. Tylko zakończenie jest zgoła inne. Tutaj Walt Kowalski decyduje się oddać życie, żeby ochronić swoich nowych, ale prawdziwych przyjaciół. To jedyny sposób, aby młodociani, brutalni gangsterzy trafili za kratki. Daje się zastrzelić bandytom, a nie sam ich zabija. Ale właśnie do tego potrzeba być prawdziwym mężczyzną, a nie widowiskowym „macho”. Tutaj dotykamy czegoś fundamentalnego, o czym rzeczywiście trudno pisać bez banalizacji. Cóż bowiem jest ważniejszego, niż dobrowolnie oddać życie w obronie słabszych?

    Sobór Watykański II wprowadził koncepcję „anonimowego chrześcijaństwa”. Mamy z nim do czynienia wtedy, gdy ktoś nie będąc chrześcijaninem, a w każdym razie nie stąd czerpiąc pobudki do działania, realizuje wartości w istocie swojej chrześcijańskie. Wydaje się, że Eastwood podpada pod tę kategorię tak głęboko, jak to tylko możliwe. I zapewne nie zdaje sobie z tego sprawy. I bardzo dobrze. 

    PS Po okresie recenzenckiej głupoty i całkowitego zapoznania istoty tego filmu, w końcu pojawiło się kilka głosów (rozmowa w niezawodnym Trzecim punkcie widzenia i Jacek Wakar w Dzienniku), dających nadzieję, że być może jest możliwe rozumienie „o co chodzi” i w swoim fotelu przy kominku nie zawsze siedzę sam.

    PS2 Właśnie przeczytałem, że Lawrens Grobel, znany autor wywiadów dla amerykańskich mediów, odmówił zrobienia wywiadu z Clintem Eastwoodem z powodów politycznych. Grobel to klasyczny liberał, pracował m.in. dla telewizji „Playboy”. Boje się, że w przypadku Polski ta sama poprawność polityczna utrudnia zrozumienie tego filmu.

  • Film,  Militaria

    Bękarty wojny

    Bękarty wojny, reż, Quentin Tarantino, USA, 2009 

    Oglądając filmy historyczne przywykliśmy do dziwacznych standardów. Za oczywiste uważamy, że film powinien pokazywać mniej więcej prawdziwe wydarzenia, a okoliczności w jakich rozgrywa się akcja powinny być chociaż względnie realistyczne. W II wojnie światowej na przykład to Niemcy dokonują zagłady Żydów, a nie odwrotnie, Amerykanie nie prowadzą działań partyzanckich, a Rosjanie nie są mistrzami techniki ani dżentelmenami od dobrych obyczajów (zwłaszcza wobec Niemek). Ponadto oczekujemy, żeby wydarzenia miały miały chociaż pewne prawdopodobienstwa wystąpienia. Ale czy te staromodne przekonania ciaglę powinny obowiązywać?

    Quentin Tarantino postanowił eksplorować obszar możliwych odpowiedzi na to pytanie. No i dowiadujemy się, że Amerykanie prowadzili z chęcią i niemałymi sukcesami działalność partyzancką, że tworzyli oddziały składające się z Żydów, a amerykański sposób prowadzenia wojny opierał się o zemstę, okrucieństwo i mordowanie jeńców. Niemcy zaś to superinteligentni esesmani, wysoce etyczni bohaterowie wojenni i prości żołnierze walczący z obrzydliwym Gestapo, zabijający jego oficerów. Żydzi z kolei, co prawda byli ofiarami holocaustu, ale walczyli w swojej obronie, a zwłaszcza byli przywiązani do rozbijania niemieckich głów kijem bejsbolowym.

    Ogląda się ten filmowy komiks z zainteresowaniem i zaangażowaniem. Każdy lubi, jak czarni bandyci ponoszą słuszną karę, a orędownicy dobra są nie tylko sprawiedliwi, ale i skuteczni. Zwłaszcza łatwo identyfikujemy sie ze słuszną zemstą ludzi słabych, którzy ostatecznie znajdują w sobie siłę do obrony i wzięcia odwetu za oczywiste krzywdy. A jeszcze bardziej nas cieszy, jak zemsta jest widowiskowa i na skalę apokaliptyczną. Tarantino dobrze to rozumie i odwołuje się do naturalnych skłonności kinomanów. Wykorzystuje nasze raczej emocje niż przywiązanie do realiów historycznych.

    W pierwszej części filmu widzimy realistyczną opowieść o polowaniu na ukrywającą się żydowską rodzinę. Diaboliczny, piekielnie inteligentny standartenfürer Hans Landa ostatecznie odnosi „sukces” i rozstrzeliwuje ukrywających się. Zestawienie tego przejmującego obrazu z komiksową resztą fabuły jest dla mnie niesmaczne, bo nie pozwala nam naprawdę przejąć się tragedią. Nasze współodczuwanie z bezbronnymi i prześladowanymi rozpuszcza się w późniejszym śmiechu, redukuje się do satysfakcji z okrutnej zemsty.

    W historii rzeczywistych wydarzeń Żydzi nie stawiali oporu, nie walczyli, a Powstanie w Getcie Warszawskim było wyjątkiem potwierdzajacym regułę. U jednych wzbudzało to negatywne oceny: „idą jak barany na rzeź”. U innych (a ja się do nich zaliczam) było to ukoronowanie kilkunastu wieków żydowskiej diaspory, ludu wydanego wszędzie na łup silniejszych, pragnących zawładnąć cudzym majątkiem. Owe bierne pogodzenie się z losem, dobrowolne wchodzenie do wagonów jadących do Auschwitz, wcale nierzadko rezygnacja z możliwości uratowania się, aby towarzyszyć swojej rodzinie, ma wymiar równie heroiczny, jak walka z bronią w ręku. A może nawet bardziej. Czy łatwiej jest zginąć w walce, czy dobrowolnie wejść do wagonu, aby nie pozostawić dzieci samych wobec śmierci (jak dr Korczak)? „Jak baranek na rzeź prowadzony” (Iz 53,7; Pieśń Sługi Jahwe). Czy nam to czegoś nie przypomina?

    Tarantino zrobił film do oglądania, a nie do medytowania – gdzie mu tam do inspiracji religijnych (jak np. w Gran Torino Eastwooda, zresztą pewnie nie świadomie). Pewnie potraktowałby to jako zarzut. Bękarty wojny jakkolwiek mają brutalne sceny, to są łatwe w odbiorze. Na dodatek wszyscy się cieszą: Amerykanie – bo pomagali Żydom (bujda), Żydzi – bo okazali się narodem wojowników (ale nie w tej wojnie), Niemcy – bo mieli prawdziwych i głęboko etycznych bohaterów, a jak łajdaków to chociaż inteligentnych (bzdura). Skądinąd stereotyp esesmana podłego, ale superinteligentnego jest głęboko zakorzeniony. Są to postacie fascynujące: brutalność, inteligencja, czarny mundur, bezwzględność, oficerki, języki obce. W rzeczywistości wyglądali oni zupełnie inaczej. Jeżeli przyjglądamy się konkretnym ludziom, widzimy coś przeciwnego. Eichmann – architekt holocaustu – typowy urzędnik, któremu zamiast czarnego munduru znacznier lepiej pasowałyby czarne zarękawki; Rudolf Hoess – komendant obozu w Auschwitz – zwykły prymityw i na dodatek dość tępy. Jakże to dalekie od popularnych wyobrażeń.

    Bękarty wojny to film widowiskowy, wciągający, wzbudzający zainteresowanie. Ciekawy, bo przedstawia zupełnie inne podejście do ostatniej wojny i do holocaustu, niż to, do którego się przyzwyczailiśmy. Z tego powodu film warto obejrzeć, ale warto pamiętać, że manipuluje naszymi emocjami i miesza w głowach, jeżeli chodzi o wizje historii. Z drugiej strony utrwala tylko fałszywe stereotypy. Najbardzie mi przeszkadza jego komiksowość, kompletne nieliczenie się z prawdopodobieństwem sytuacyjnym. Daleko temu obrazowi do finezyjnego Pulp Fiction.

  • Teatr

    Cyrograf

    Cyrograf, Jerzy Niemczuk, reż. Janusz Zaorski, w rolach głównych Zbigniew Zapasiewicz i Agnieszka Krukówna, Teatr Telewizji, 1999, wyemitowane i obejrzane w grudniu 2009. 

    Gloria i OremKocham teatr. Kocham Teatr Telewizji, a Cyrograf tę miłość podtrzymuje. Uczta artystyczna i intelektualna. To wielka przyjemność oglądać dzieło, które jednocześnie ma dobry, głęboki pomysł, jest dobrze napisane, dobrze reżyserowane i wzorowo zagrane, co w efekcie daje poczucie obcowania z prawdziwą sztuką. Naraz głębokie i intymne, jak miłość właśnie.

    Starszy pisarz, Orem (Zbigniew Zapasiewicz) zaszył się w leśnej głuszy nad jeziorem. Nic nie wydaje, ale czy nie pisze? W samotni odszukuje go młoda inspektorka policji skarbowej (Agnieszka Krukówna), która okazuje się dziennikarką gotową używać podstępu, aby uzyskać materiał do wywiadu. Czuć w Glorii, tak się bowiem ona nazywała, parcie na karierę. Pisarz zatem proponuje jej układ: on napisze książkę, ale to ona wyda ją pod swoim nazwiskiem i zadba o PR, zyski pójdą do podziału, a po dwóch latach prawda ujrzy światło dzienne. Obie strony zrobiły, co do nich należało: książka była doskonała – dostała nagrodę Nike, a jej „autorka” stała się medialną gwiazdą; obie strony także dobrze odnalazły się w nowych rolach – on spokojnie i dostatnio żyjąc w leśnych ostępach, ona brylując jako celebry tka. Prawdę jednak ujawnić przychodziło trudno, bo też i kim Gloria wtedy zostanie, w najlepszym razie znaną skandalistką. W wyniku przewrotnej intrygi mistyfikacja kończy się publicznym potwierdzeniem przez obie strony, że to Gloria była i jest autorką Cyrografu. Ostatecznie triumfuje spryt i przywiązanie do kariery medialnej. Ale czy na pewno?

    Gloria ostatecznie sama uwierzyła w swój talent i jest gotowa wyłożyć pieniądze na wydanie książki, tym razem rzeczywiście napisanej własnoręcznie. Nie przewiduję sukcesu. Jest coś żałosnego w osobie, która z takim zapałem przedstawia się jako pisarka, że nabiera przekonania, że naprawdę nią jest. Wygłupy obliczone na medialny sukces stają się rzeczywistością. A wygłupiać się Gloria potrafiła. Na pytanie czy jest Bułhakowem w spódnicy, spódnicę podniosła, aby każdy mógł się przekonać, jaka jest prawda. I stała się w ten sposób celebrytką. Na marginesie dodajmy, że Niemczuk okazał się niezamierzonym prorokiem, bo w tej samej stylistyce zachowuje się poseł P. (tylko że wywija sztucznym penisem zamiast podwijać sukienkę) i też odnosi sukces. Coś, co miało być pastiszem lub ironicznym żartem, zamieniło się złowróżbnie w rzeczywistość.

    Pisarz pozostał na odludziu, uznania nie zaznał, ale nie widzimy też, aby coś stracił, a dokładnie, żeby się tym przejmował. W ostateczności, nie do końca wiemy, kto na takim biegu wydarzeń zyskał i czy ktoś stracił. Może sama przyjemność tworzenia w komfortowych warunkach jest wystarczającą gratyfikacją? Dla mnie chyba by była.