• Film,  Książki,  Militaria

    Sosabowski, Montgomery, Holendrzy i Polacy

    Stanisław Sosabowski, Droga wiodła ugorem, okładka, recenzjaPierwszą osoba, która spotkała polskich spadochroniarzy lądujących na holenderskiej ziemi pod Arnhem, była Cora Baltussen. Wyszła im naprzeciw zapewne dlatego, że jako jedna z nielicznych w okolicy znała język angielski. Udzieliła Polakom niezbędnych informacji na temat znajdujących się w okolicy Niemców, zaopiekowała się rannymi. Tak zaczęły się dzieje pewnej szczególnej przyjaźni. Pani Cornelia Baltussen utrzymywała przyjacielskie kontakty z żołnierzami Brygady Spadochronowej także po wojnie, zorganizowała komitet Driel-Polen (Driel to miasteczko, które zajęła Brygada po wylądowaniu w Holandii). Dbała też o dobre imię polskich spadochroniarzy, zabiegała o nadanie im odznaczeń holenderskich. Mimo pozytywnego stanowiska królowej holenderskie ministerstwo obrony wciąż odmawiało nadania tych odznaczeń. Już w latach dwutysięcznych narastała w tej sprawie coraz większa presja społeczna. Po rozgrzebaniu archiwaliów okazało się, że holenderskie ministerstwo działało pod brytyjskie dyktando i wyszła na jaw jeszcze ciekawsza historia związana z mnożeniem przez Anglików zarzutów wobec gen Sosabowskiego i wobec Brygady Spadochronowej. W Polsce niestety historia zapomniana, a zdecydowanie warta pamięci.

    Chodziło mianowicie o to, że Anglicy, a dokładnie gen. Browning, dowódca brytyjskiego Korpusu Spadochronowego, po bitwie pod Arnhem wystąpili z żądaniem odwołania z funkcji gen. Sosabowskiego, co zresztą się niestety stało. Najciekawsza była argumentacja: współpraca z gen. Sosabowskim bywa trudna, a poza tym pod Arnhem Polacy pod jego dowództwem unikali walki i nie udzielili Brytyjczykom stosownej pomocy. Ta ostatnia przesłanka jest po prostu podła i warto o tym jasno mówić. Sosabowski przed rozpoczęciem operacji „Market Garden” zgłaszał do niej wiele zastrzeżeń. Pod jego wpływem wprowadzone do planu modyfikacje. Przebieg wydarzeń potwierdził, że operacja miała istotne wady w planistyce, a wątpliwości gen. Sosabowskiego potwierdziły się w całej rozciągłości. Z kolei gen. Montgomery brał na siebie całą odpowiedzialność za planowanie tej operacji, ale do oczywistych błędów wcale nie miał zamiaru się przyznać. Trzeba było znaleźć kozła ofiarnego, a Sosabowski się do tego dobrze nadawał, bo można było upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu: znaleźć winnego i pozbyć się niepokornego generała. Jego niepokorność polegała na stałej walce o właściwe zabezpieczenie polskich interesów, co w Londynie Sikorskiego bynajmniej nie było tak powszechne, jak by się wydawało. Chodziło na przykład o status samodzielności brygady, o zapewnienie jej użycia w całości jako odrębnej jednostki (pod Arnhem było inaczej), o wykorzystanie jej w walce dopiero po zamknięciu pełnego cyklu szkoleniowego itd.

    Generał Sosabowski w akcji pod ArnhemOperacja „Market Garden” się skończyła, a gen. Browning wystąpił do Sosabowskiego o wytypowanie do odznaczenie szczególnie bohaterskich polskich żołnierzy. Po kolejnych kilkunastu dniach sytuacja się zmieniła, tym razem mówiono u unikaniu walki, a nie o bohaterstwie. Stał za tym gen. Montgomery, który zamierzał siebie wybielić kosztem oczernienia polskich spadochroniarzy tak nieudolnie użytych pod Arnhem. To właśnie było z jego strony paskudne . Co więcej, Polacy wydają się o całej tej rzeczywistości zapominać. Jak się wczytać we wspomnienia Sosabowskiego, to właściwie jest to jasne, w kilku książkach też mniej lub bardziej dokładnie sprawa jest opisana, ale z szerszej świadomości historycznej Polaków sprawa została wyparta. O Montgomerym różne rzeczy się w Polsce pisze, ale o tym akcie podłości zwykle się zapomina. Moim zdaniem warto o tym mówić, postać gen. Montgomery’ego powinna być w Polsce objęta historyczną infamią, tak haniebnych zachowań nie powinno się puszczać płazem.

    Inaczej niż Polacy (tak rzekomo skoncentrowani na swojej historii) Holendrzy nie zapomnieli. Do wysiłków Cory Baltussen mających na celu przywrócenie Brygadzie Spadochronowej dobrego imienia i jednocześnie wyrażenie wdzięczności jej żołnierzom a zwłaszcza jej dowódcy przyłączyli się kolejni młodzi ludzie, w tym dziennikarze. Sprawa zrobiła się w Holandii głośna (inaczej niż w Polsce). Kunktatorstwo ich Ministerstwa Obrony było coraz bardziej irytujące. W końcu udało się doprowadzić do nadania Sosabowskiemu pośmiertnie Orderu Brązowego Lwa, a sztandarowi brygady Orderu Wojskowego im. Króla Wilhelma I, najwyższego holenderskiego odznaczenia wojennego. Na uroczystości wręczenia tych odznaczeń była holenderska królowa, mnóstwo ichniejszych oficjeli, a w głównym kanale telewizji była pełna transmisja plus sporo dodatkowa materiałów filmowych o Polakach. W Polsce sprawa przeszła prawie niezauważona, a najwyższym reprezentantem władz z Warszawy był minister Janusz Krupski szef Urzędu ds. Kombatantów. Na szczęście lokalna TVP Szczecin przygotowała na ten temat film Honor generała w reż. Joanny Pieciukiewicz, dzięki czemu posiadam jakieś informacje na ten temat, którymi zresztą się właśnie dzielę.

    Grób gen. Sosabowskiego na warszawskich Powązkach wojskowych

    Bardzo się cieszę, że Holendrzy pamiętali i pomimo serwilistycznego stanowiska własnego Ministerstwa Obrony ostatecznie doprowadzili do odznaczenie Sosabowskiego. Haniebne zachowanie generałów Montgomery’ego i Browninga powinno być w Polsce pamiętane i ci panowie powinni być oceniani proporcjonalnie do swojej podłości. A TVP Historia podziękowania za emisję Honoru generała.

    Honor generała, film w reż. Joanny Pieciukiewicz, Polska 2007.

    Stanisław Sosabowski, Droga wiodła ugorem, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1990.

  • Militaria

    Najlepszy dowódca, najlepsza dywizja

    W ocenie prof. Wieczorkiewicza, wybitnego znawcy kampanii wrześniowej, najlepiej dowodzoną w 1939 roku była 11 Dywizja Piechoty wchodząca w skład Armii „Karpaty”. Jej dowódcą był pułkownik Prugar-Ketling. To jego właśnie wspomnienia ośmielam się przypomnieć w niniejszej nocie. Warto podkreślić, że wspomnienia najlepszego dowódcy dywizji w 1939 roku powinny być lekturą obowiązkową dla każdego zainteresowanego tym okresem.

    11 DP nie miała szczęścia. Mobilizowana była podczas mobilizacji powszechnej, wyruszyła na front już w czasie trwania walk, transporty były bombardowane. Na dodatek, zmieniano rozkazy dotyczące rejonu wywagonowania. W efekcie: jeden batalion z każdego pułku został wyładowany daleko od obszaru ześrodkowania wszystkich pozostałych oddziałów dywizji, a chaos transportowy uniemożliwił dotarcie dywizyjnej kompanii przeciwpancernej i baterii przeciwlotniczej. Przyszło zatem jej walczyć w zgrupowaniu zmniejszonym o ok. 1/3 stanu wyjściowego.

    Dywizja płk. Prugar- Ketlinga wsławiła się kompletnym rozbiciem niemieckiego pułku SS „Germania”. Sukces to tym większy, że doszło do niego podczas walk odwrotowych dywizji. Zwykle w takiej sytuacji większość polskich jednostek walczyła o przeżycie i traciła zdolność do działań ofensywnych. W tym przypadku było inaczej. Jak do tego doszło? Pułkownik Prugar-Ketling zorientował się, że Niemcy najbardziej boją się walki w nocy i uderzenia Polaków na bagnety. Zadecydował zatem, że oddziały dywizji uderzą właśnie w nocy i na bagnety. Żeby zwiększyć determinację swoich żołnierzy, a jednocześnie osiągnąć efekt zaskoczenia rozkazał, aby żołnierze biorący udział w natarciu, zdali amunicję aż do rozładowania karabinów. Pozostały im tylko bagnety i tylko na nie mogli liczyć. Efekt był piorunujący. Przez linie niemieckie przewaliła się jakby ofensywa duchów. W dramatycznej ciszy, przerywanej gdzieniegdzie ogniem niemieckiej obrony, nastąpiła zagłada kilku oddziałów niemieckiego pułku. Tej posępnej atmosfery Niemcy nie wytrzymywali, nie podejmowali walki, salwowali się ucieczką, ginęli w złowrogiej ciszy.

    We wspomnieniach Prugara-Ketlinga uderza wiara w swoje wojsko. Z dużą pewnością wyrokował, że dany pułk, mimo osłabienia wyniszczającymi walkami odwrotowymi, niedożywiony i niewyspany, bez trudności sobie poradzi z kolejnym atakiem na niemieckie pozycje. Żołnierze tej wiary swojego dowódcy nie zawodzili i kolejne przeszkody na drodze dywizji były w uporczywych walkach usuwane (jak np. pod Łętownią czy w Lasach Janowskich). Dlatego właśnie była to dywizja najlepsza, 11 Karpacka Dywizja Piechoty. Aby pokazać wysiłek żołnierzy, warto podać zauważyć, że jak wynika z obliczeń, żołnierze dywizji licząc od pierwszych walk 8 września pod Dębicą do 20 września pod Lwowem przemaszerowali ok. 300 km. A w tym czasie przecież stoczyli wiele walk!

    Warto jeszcze zwrócić uwagę na trudności, jakie wynikały dla 11 DP z powodu rozkazów przychodzących z dowództwa Grupy Operacyjnej gen. Orlik-Łukoskiego. W kilku przypadkach zaplanowane już kontrataki nie dochodziły do skutku z powodu rozkazów, jakie otrzymywano z dowództwa GO. Sytuacja na froncie Armii „Karpaty” była specyficzna, bowiem polskim jednostkom stale groziło przeskrzydlenie. Miało to jednak ten skutek, że pojawiały się szanse na uderzenie w skrzydło niemieckich jednostek, które wysforowały się do przodu. Zwróćmy uwagę przy okazji, że polska armia była przez lata przygotowywana do walki manewrowej, a szanse na taką właśnie się pojawiały. Tak było pod Birczą nad Sanem. Atak był już przygotowany, współdziałanie z 1 psp uzgodnione, niestety rozkazy gen. Łukoskiego takie działania uniemożliwiły (s.30-35). Warto przyjrzeć się, dlaczego tak się stało. Nowy dowódca frontu gen. Sosnkowski miał taką samą koncepcję, gen. Fabrycy, dowódca Armii „Karpaty” również, nawet wydał w tej sprawie stosowne rozkazy. Problem w tym, że w dniu poprzedzającym planowane natarcie gen. Łukoski trzy razy zmieniał miejsce swojego postoju i był nieosiągalny zarówno dla podwładnych jak i przełożonych. Wysforowana do przodu niemiecka 2 DGór. miałaby niemały problem, jej czołowe oddziały zostałyby zapewne zupełnie rozniesione. W tym przypadku powiedzmy uczciwie, że gen. Łukoski zawiódł, za bardzo skoncentrowany był na odwrocie i nie zrozumiał rzeczy elementarnej: kontratak w dobrej sytuacji opóźnia działanie całego ugrupowania wroga.

    W książce poruszane są zagadnienia łączności radiowej. Nie była ona używana z następujących powodów: skompromitowanie szyfrów i zbyt mały zasięg w górach, nieprzekraczający 50 km (s. 45).

    Jeszcze ciekawostka: w skład dywizji wchodziły 48 pp, 49 pp i 53 pp. W pułku 49 zwanym huculskim żołnierze nosili kapelusz huculski podobny, choć nie tożsamy z kapeluszem noszonym w dywizjach strzelców podhalańskich.

    Podsumowując: książka bardzo ciekawa, lektura niezbędna dla zainteresowanych kampania wrześniową, korzystanie z niej bardzo ułatwiają szczegółowe mapy dołączone do tekstu. Oceniam 10/10. Odnoszę smutne wrażenie, że wspomnienia Prugara-Ketlinga umykają różnym badaczom kampanii wrześniowej i za rzadko są wykorzystywane jako źródło cennej wiedzy, tym cenniejszej, że wywodzącej się od generała odnoszącego sukcesy. Szkoda tylko, że te pamiętniki w ogóle nie zahaczają o okres dwudziestolecia.

    Bronisław Prugar-Ketling, Aby dochować wierności. Wspomnienia z działań 11. Karpackiej Dywizji Piechoty. Wrzesień 1939, Wydawnictwo „Odpowiedzialność i Czyn”, Warszawa 1990.

  • Militaria

    Biografia pułkownika Pragłowskiego

    Daniel Koreś, Generał brygady Aleksander Radwan-Pragłowski, IPN Warszawa 2012, recenzja, okładkaMam takie marzenie czytelnicze, by w końcu trafić na książkę historyczną, której autor jasno sprecyzowałby problemy badawcze, obudowałby je pytaniami, potem na owe pytania spróbowałby udzielić odpowiedzi i zsyntetyzowałby je w postaci rozstrzygnięcia problemów nurtujących co inteligentniejszych historyków. W tym marzeniu nacisk położony jest na słowo problemy, czyli explicite opisanie kwestii, które są kluczowe dla zrozumienia jakiejś epoki czy też, w przypadku monografii, dla zrozumienia zagadnień charakterystycznych dla danej tematyki.

    Jakkolwiek wydawałoby się to dziwne, to taka książka jest bardzo rzadkim ptakiem na niebie polskiej historiografii. Najczęściej mamy do czynienia z przedstawieniem tematyki badawczej w postaci problemów pozornych, czyli celem badań jest przedstawienie faktografii związanej z danym obszarem badawczym. Jeżeli jest to zrobione rzetelnie, to daje czytelnikom jakąś satysfakcje poznawczą. Problem w tym, że  to nie jest prawdziwe sproblematyzowanie tematu. Z prostej faktografii nie wynika rozstrzygniecie żadnego z poważniejszych zagadnień nurtujących historyków. Wśród rzetelnych historyków zajmujących się problematyką września 1939 panuje swoisty minimalizm badawczy, koncentrują się oni najczęściej na badaniach podstawowych, ustaleniu struktur walczących jednostek, prostej historii faktograficznej, kwestiach ilościowych, obsadzie personalnej. Czy to jednak prowadzi do jakiejś syntezy, do podsumowania, do pójścia dalej w odpowiedzi na pytanie, dlaczego przegraliśmy tę kampanię poniżej możliwości tak dużej i nieźle przygotowanej armii? Co mogliśmy zrobić lepiej?

    Książka Daniela Koresia jest w tym przypadku wyjątkiem. Autor co prawda nie przedstawił szerszych problemów badawczych, co w przypadku biografii zrozumiałe, ale wyselekcjonował zasadnicze kwestie z życiorysu swego bohatera i zamienił je w szersze, bardziej uniwersalne problemy. Wyjątkowe w tej książce jest przedstawienie wszystkich zagadnień związanych z płk. Pragłowskim[1]  na szerszym tle dającym możliwość głębszego zrozumienia poruszanych problemów.

    Dobrym przykładem mogą tu być poglądy Pragłowskiego na przyszłość polskiej kawalerii. Można je było po prostu zreferować, tak jak to robi większość historyków. Koreś jednak wybrał inny sposób narracji. Przedstawił mianowicie całą debatę w sprawach poruszanych przez Pragłowskiego, wskazał głównych dyskutantów, ich poglądy, różnice między nimi, delikatnie nawet próbował podsumowywać owe debaty. Więcej, w przypisach odniósł się również do dotychczasowej historiografii wskazując na oczywiste przekłamania, ale także na inne rzetelne badania w tej sprawie. Na marginesie: moją sympatię zdobył sobie Koreś polemiką z różnymi dziwacznymi poglądami Lecha Wyszczelskiego, który taśmowo produkuje kolejne książki, sadząc w nich sporo błędów i upowszechniając różne absurdalne opinie wprowadzające w błąd czytelników.

    Pragłowski był szefem sztabu Armii „Łódź”, a z dowodzeniem tą armią wiąże się kilka kontrowersji będących od lat przedmiotem dyskusji historyków. Pierwsza dotyczy przegrupowania całości sił armii na pozycje wysunięte, druga zaś dotyczy przeniesienia miejsca postoju dowództwa Armii i jej sztabu tak daleko na zaplecze, że utracono kontakt z dowodzonymi wojskami lub, jak chcą krytycy tej decyzji, porzucono własne wojska. Obie te kwestie Daniel Koreś zbadał nadzwyczaj szczegółowo, dotarł do wszystkich możliwych źródeł, zrekonstruował przebieg wydarzeń, a nawet spróbował dokonać oceny tych decyzji. Zwłaszcza ta pierwsza kwestia jest bardzo trudna do oceny, bo nie istnieje żadna miara efektywności czy racjonalności tych rozstrzygnięć. Mimo to Koreś spróbował znaleźć obiektywne miary, w oparciu o które można dokonać oceny. Taką miarą może być skuteczność w opóźnianiu posuwania się wojsk niemieckich. Szacunek! Rzadko kto z zawodowych historyków podejmuje się  ocen trudnych do zobiektywizowania, a jednocześnie wzbudzających dyskusje w środowisku. Cenna jest zarówno odwaga, jak kompetencja i nowatorskie podejście. Warto tylko dodać, że finalnie w tej sprawie Koreś wydaje pozytywną opinię dowództwu Armii „Łódź”.

    Druga sprawa to owe nieszczęsne przeniesienie dowództwa na głębokie zaplecze. Tutaj bardzo cenne jest ustalenie elementarnej faktografii. Pierwotnie nowym miejscem postoju miały być Brzeziny pod Łodzią. Okazały się one zniszczone, stale bombardowane i wtedy osobiście gen. Rómmel podjął decyzję o nowym miejscu postoju w Mszczonowie; późnej przenosząc je aż do Kołbieli, ale to akurat nie miało większego znaczenia, bo kontakt z wojskami już wcześniej został utracony. Pragłowski, o ile zawinił w tej sprawie, to tylko brakiem aktywności w przeciwdziałaniu decyzjom swojego dowódcy. Na jeden dodatkowy szczegół warto zwrócić uwagę. W literaturze przedmiotu panuje dość powszechne przekonanie, że rozkaz o przeniesieniu miejsca postoju sztabu do Kołbieli wydal Naczelny Wódz. Drobiazgowa analiza relacji wskazuje, ze to jednak Rómmel sam z siebie wydał taki rozkaz.[2] Sztab znajdujący się za Wisłą nie miał już żadnych, nawet hipotetycznych możliwości oddziaływania na losy powierzonej mu armii.

    Równie precyzyjnie Koreś odtwarza również trzecią wzbudzającą kontrowersje sytuację, związaną już tym razem z dowodzeniem Armią „Warszawa”, chodzi o nieudzielenie pomocy walczącym nad Bzurą wojskom gen. Kutrzeby, a skierowanie całego wysiłku wojskowego na wschód od Warszawy. Tutaj ocena działań spółki Rómmel/Pragłowski jest już jednoznacznie negatywna.

    Trzeba w tym miejscu zwrócić uwagę, że Daniel Koreś nie uległ chorobie większości biografów i nie stara się wybielić ani wytłumaczyć swojego bohatera. Zachowuje obiektywizm i – kiedy trzeba –  negatywnie podsumowuje działania Pragłowskiego. Kolejny powód do uznania.

    Podsumowując: dawno nie czytałem tak dobrej książki o wrześniu 1939 roku. Autor przytomnie zidentyfikował kluczowe, kontrowersyjne momenty aktywności swojego bohatera. Korzystając ze wszystkich dostępnych źródeł dokładnie je odtworzył, przedstawił na szerokim tle i nie uchylał się od ocen, nawet jeżeli były kłopotliwe dla opisywanej postaci. Jednym słowem same plusy, pochwały etc. Niewątpliwie  oceniam na 10/10 i jeszcze zaliczam do elitarnej kategorii sił sensu.

    Od tak wybitnej książki oczekuje się jednak więcej niż od normalnej „produkcji” naukowej, co najmniej z tego powodu, że rozbudza ona apetyt na jeszcze więcej niż daje. We mnie rozbudziła apetyt na dokładniejszy opis działalności sztabowej płk. Pragłowskiego. Jawi się ona jako skoncentrowana wyłącznie na wspomaganiu taktyczno-operacyjnym dowódcy armii. Szef sztabu w takiej konfiguracji to dodatkowy szef III Oddziału (Operacyjnego) swojego sztabu. Nic nie wiemy o jego działalności lub też jej braku w takim np. aspekcie jak łączność. Tym to istotniejsze, że zwłaszcza po odskoku do Mszczonowa sztab utracił łączność z dowodzonymi jednostkami. Tak się mówi, ale realnie oznacza to utratę łączności telefonicznej lub poprzez kurierów. Teoretycznie pozostawała łączność radiowa. Zarówno Armia, jak jej dywizje i pułki posiadały radiostacje, w które zostały wyposażone właśnie na taką okoliczność, gdy inne rodzaje łączności zawiodą. Dlaczego tego rodzaju łączności nie wykorzystano i czy w ogóle próbowano? Czy przed wybuchem wojny ćwiczono łączność radiową, czy opierano się wyłącznie na szkole kawaleryjskiej (Pragłowski i Rómmel to obaj kawalerzyści), gdzie „nic nie zastąpi” osobistego kontaktu, nawet jeżeli jest to kontakt w postaci rozmowy „po drucie” lub przez łącznika. A być może była to powszechna niechęć do nowinek technicznych?[3] W biografii szefa sztabu armii dobrze byłoby się do tych spraw odnieść.

    Drugie zagadnienie, którego zabrakło, to kwestie kwatermistrzowskie. Wiadomo, że w czasie kampanii wrześniowej stały intensywny odwrót spowodował kompletne zamieszanie, a nawet paraliż służb zaopatrzenia. Niektóre armie próbowały sobie z tym jakoś radzić, np. Armia „Pomorze” ściągnęła cały transport amunicji ze składu w Palmirach dla swoich jednostek. Wiele jednostek korzystając z bliskości swoich ośrodków zapasowych dokonywało stosownych uzupełnień. A jak było w Armii „Łódź”, czy szef sztabu w ogóle zajmował się takimi kwestiami, czy widział w nich problem wart zainteresowania? Służbowo niewątpliwie powinien, wszak podlegał mu IV Oddział sztabu, czyli kwatermistrzowski. Istniał co prawda także Kwatermistrz Armii, ale zapewne podlegał także szefowi sztabu.[4]

    Dotykamy tutaj dość ważnego problemu, mianowicie za jakie obszary odpowiadał szef sztabu? Daniel Koreś prześliznął się nad tym problem, ograniczając się jedynie do wymienienia wszystkich agend wchodzących w skład Kwatery Głównej Armii.[5] Brak natomiast jednoznacznego stwierdzenia, czy wszystkie te składniki podlegały szefowi sztabu i czy był w związku z tym odpowiedzialny za ich funkcjonowanie. Sądząc z opisu chyba tak, ale czy na pewno? Przepływ oficerów na to by wskazywał, na przykład płk Rola-Arciszewski dowódca broni pancernej w Kwaterze Armii w czasie działań wojennych został zastępcą szefa sztabu.[6] Przy okazji prostuję drobną nieścisłość: Rola-Arciszewski dowodził nie tylko dwoma kompaniami czołgów rozpoznawczych, jak pisze Koreś i jak stan oddziałów pancernych przydzielonych Armii „Łódź” by wskazywał, ale także 2 batalionem czołgów 7TP, który Armia „Łódź” prawem kaduka zagarnęła z Armii „Prusy”.[7] Jeśli odpowiadał za wszystkie te agendy, to jak przedstawiały się kwestie kwatermistrzowskie, co z uzupełnianiem oddziałów, jak dowodzono wspomnianym 2 batalionem pancernym (zaopatrzenie w paliwo!), jak funkcjonowała, czy dokładniej, jak nie funkcjonowała łączność radiowa. Warto by chyba coś o tym napisać.

    W dwóch sprawach mam ochotę na małą uwagę polemiczną. Koreś wielokrotnie, także we fragmentach poświęconych kampanii 1939 roku pisze o Pragłowskim, jako o wybitnym operatorze. Niestety w świetle jego wielu decyzji na stanowisku szefa sztabu Armii „Łódź” i „Warszawa” ta opinia wydaje się przesadzona. Na pewno był wybitnym teoretykiem, ale, generalnie mówiąc, jako szef sztabu armii się nie sprawdził. Zwłaszcza jego decyzje o zaangażowaniu większości sił Armii „Warszawa” w celu odtworzenia frontu na północnym wschodzie świadczy o jego kompletnym zagubieniu. Dodatkowo, o czym Koreś nigdzie nie wspomina, metoda dowodzenia zza biurka powodowała jego brak wiedzy o realnym stanie powierzonych mu oddziałów, ich sile i zdolności do akcji zaczepnych. Czy mimo to można nadal nazywać go wybitnym operatorem?

    Drugą kwestią jest odwołanie z funkcji dowódcy Kresowej Brygady Kawalerii płk. Hanki-Kuleszy. W dotychczasowej literaturze przedmiotu pokutuje narzucony przez Rómmla (i podtrzymywany przez Pragłowskiego) pogląd, że powodem była pasywność odwołanego pułkownika i niewykonanie przez niego rozkazu o obronie Warty. Dziś mamy jednak monografię Kresowej Brygady Kawalerii pióra Marcina Majewskiego, który precyzyjnie odtwarza okoliczności odwołania płk. Hanki-Kuleszy i dość jednoznacznie konstatuje, że pozbawienie go dowództwa było bezzasadne, rozkazy nieprecyzyjne, a Rómmel usiłował przez obarczenie winą płk. Hanki-Kuleszy odwrócić uwagę od swoich błędów w dowodzeniu.[8] Koreś tej sprawie poświęca tylko jeden przypis, referując w nim stanowisko Majewskiego i dla równowagi podając wyjaśnienia Pragłowskiego. Sam ostatecznego stanowiska w tej sprawie nie zajął.[9] Co gorsza, zamieścił w postaci wyjaśnień list Pragłowskiego z 1952 roku, który w ogóle nie dotyczy istoty sprawy. Ta bowiem nie tkwi w tym, gdzie była podstawa wyjściowa do działań Brygady Kresowej, ale w tym jak sformułowany był rozkaz dla Hanki-Kuleszy. Pragłowski nie miał zapewne do niego dostępu i snuł ogólnotaktyczne rozważania. Problem w tym, że rozkaz nic nie mówił o obronie Warty, a nakazywał wycofania się za tą rzekę, koncentracje w rejonie Rossoszycy i pozostawanie do dyspozycji gen. Rómmla. Ponadto wyraźnie mówił o tym, że decyzję o wysadzeniu mostów Rómmel zastrzega do swojej osobistej decyzji (z ich niewysadzenia też stworzył zarzut wobec Hanki-Kuleszy). To bardzo przykry przypadek, w którym Rómmel pospolicie mataczył, konfabulował, podfałszowywał dokumenty, a Pragłowski z Londynu wspierał go swoim głosem, biorąc udział w niesprawiedliwym obciążaniu Hanki-Kuleszy odpowiedzialnością za swoje własne błędy.

    Sprawa ma jeszcze drugi wymiar przez Koresia pominięty. Według pragmatyki przedwojennej za decyzję odpowiedzialny był dowódca, za sformułowanie rozkazu na piśmie szef sztabu. Za konkretny kształt rozkazu w sposób oczywisty odpowiada Pragłowski i powoływanie się na ustne polecenia inne niż w pisemnym rozkazie, wystawia Pragłowskiemu jak najgorszą opinię, jako szefowi sztabu. Przykro to powiedzieć, ale ma to charakter mataczenia i szukania winnych wszędzie na około w celu zdjęcia z siebie z odpowiedzialności za oczywiste (!) uchybienia, jak w przypadku niewysadzenia mostów na Warcie.

    Na koniec czysto osobista refleksja. Generał Rómmel i pułkownik Pragłowski stanowili zgrany i lojalny od końca tandem dowódczy. Rómmel jest postacią wybitnie niesympatyczną i zasługująca na fatalną oceną za dowodzenie i zachowanie w czasie kampanii wrześniowej, a później jego postawa także pozostawiała wiele do życzenia. Tak naprawdę zasługiwał za porzucenie swojej Armii „Łódź” na degradację, a co najmniej na swojego rodzaju infamię. Część winy spada także na Pragłowskiego[10] i patrzę na niego także bez sympatii. W ramach generalnej oceny dowodzenia armiami podczas kampanii wrześniowej był to bodaj najsłabszy tandem dowódczy (rywalizować może tylko z Dębem-Biernackim i jego szefem sztabu). Nadanie mu po wojnie stopnia generalskiego uważam za grubą pomyłkę i rażącą niesprawiedliwość, zwłaszcza w porównaniu z wieloma naprawdę wybitnymi dowódcami, których taki honor nie spotkał. Napisać o takiej postaci tak fascynującą książkę to doprawdy wielka sztuka. Zwłaszcza, a może właśnie dlatego, że Koreś nie przemilczał oczywistych wpadek bohatera. Jeszcze raz szacunek i jeszcze raz podkreślam: to doskonała książka, której lektura jest obowiązkowa dla wszystkich zainteresowanych wrześniem 1939 roku.

    Daniel Koreś, Generał brygady Aleksander Radwan-Pragłowski, IPN Warszawa 2012.



    [1] O Pragłowskim piszę jako o pułkowniku, bo taki stopień miał podczas kampanii 1939 roku, który to okres był najważniejszy w jego karierze. Generałem został mianowany z powodów „honorowych” dopiero w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Czy zasłużył sobie na taki honor? W moim przekonaniu nie.

    [2] D. Koreś, Generał brygady Aleksander Radwan-Pragłowski, s. 278.

    [3] Bodaj jedyna informacja w książce o posiadanej radiostacji w dowództwie armii wydaje się wskazywać na zakaz jej używania w przekonaniu, że zdradza ona miejsce pobytu dowództwa i sztabu. Wystawia to jak najgorszą opinię i Rómmlowi i Pragłowskiemu, bowiem jeżeli nawet mieli takie przekonanie, to nic nie stało na przeszkodzie, żeby nadajnik umieścić w jakieś odległości od dowództwa. Nic nie robienie w tej sprawie wskazuje, niestety, że strach zaburzył w tym tandemie dowódczym zdolność do racjonalnej refleksji. Wzmacnia to tezę o porzuceniu własnej armii w momencie dla niej krytycznym. O braku wiedzy technicznej nawet nie wspomnę. D. Koreś, Generał…, s. 272.

    [4] W przypadku Armii ‘Łódź” była to wyjątkowo sama osoba, ale nie unieważnia to kwestii podległości.

    [5] D. Koreś, Generał brygady Aleksander Radwan-Pragłowski, s. 227-230.

    [6] Pełnił te funkcje od 4 września 1939, s. 281, przypis 4.

    [7] Więcej pisałem o tym tutaj.

    [8] Marcin Majewski, Kresowa Brygada Kawalerii w kampanii 1939 roku, s. 53-74

    [9] D. Koreś, Generał brygady Aleksander Radwan-Pragłowski, s. 249, przypis 174.

    [10] Pragłowski do końca solidaryzował się ze wszystkimi decyzjami swojego dowódcy i bronił je do ostatniego, nie cofając się przed mataczeniem. Z jednej strony dobrze to świadczy o jego lojalności, z drugiej oznacza wzięcie na siebie współodpowiedzialności za decyzję i nie zawsze elegancki sposób ich obrony.

  • Militaria

    16 Pomorska Dywizja Piechoty

    Książka daje dużo więcej informacji niż sugerowałby jej tytuł, odnosi się bowiem nie tylko do wojny obronnej w 1939, ale przedstawia całe wcześniejsze losy dywizji od czasu jej sformowania. Początek swój bierze ona z Wielkopolski, gdzie w 1919 roku rozpoczęto formowanie pułków piechoty składających się z mieszkańców Pomorza, którzy przekradali się przez granicę chcąc walczyć w oddziałach powstańczych. Pierwszą taką jednostką był Toruński Pułk Strzelców powstały w Inowrocławiu, później powstał Grudziądzki Pułk Strzelców także w Inowrocławiu, przeniesiony potem do Poznania, w sierpniu 1919 roku powstała już Dywizja Strzelców Pomorskich pod dowództwem pułkownika Stanisława Skrzyńskiego, a na końcu, już w październiku 1919 roku sformowano w Pakości na Pałukach Starogardzki Pułk Strzelców i w Poznaniu kolejny Kaszubski Pułk Strzelców. Tak powstały wszystkie zawiązki oddziałów tworzących późniejszą 16 DP. Uzbrojenie stanowiły karabiny Berthier wz. 14 i Mauser wz. 98, w kompaniach ckm znajdowały się Hotchkissy wz. 14. Broń pochodziła z zakupów poczynionych przez działaczy pomorskich lub została zdobyta w walkach powstańczych. Dywizja wzięła udział w zajęciu Pomorza w styczniu 1920 roku.

    W marcu 1920 roku, dywizja znajdująca się już na Pomorzu, częściowo w garnizonach, częściowo obsadzając granicę, została przemianowana na 16 Dywizję Piechoty Pomorskiej, analogicznie pułki przybrały nowe nazwy 63 Pułk Piechoty Toruńskiej, 64 Grudziądzki Pułk Piechoty, 65 Starogardzki Pułk Piechoty i 66 Kaszubski Pułk Piechoty. Z niewielkimi zmianami w sformułowaniach nazwy te miały utrzymać się przez całą historię tych oddziałów. Z racji na okres, w którym powstawała książka, pominięto jej udział w wojnie 1920 roku, szkoda.

    Dokładnie została omówiona historia 16 DP w okresie międzywojennym. Zgodnie z panującym w okresie socjalistycznym trendem, bardzo szczegółowo przedstawiono stosunki narodowościowe na Pomorzu, co miało dla samej dywizji drugorzędne znaczenie. Znacznie gorzej, że autor nie uchwycił momentu, kiedy 63 pp przestał wchodzić w skład dywizji (a znalazł się w 4 DP, „toruńskiej”), z powodu reorganizacji i przejścia na system trzypułkowy. Tak się kończy, jesli ktoś zajmuję się motywowanymi ideologicznie bzdurami zamiast skoncentrować się na meritum.

    Do najciekawszych partii książki trzeba zaliczyć dokładny opis jej działań w czasie kampanii wrześniowej. Wchodziła ona wtedy w skład GO „Wschód” gen. Bołtucia. Dla mnie to tym ciekawsze, że bardzo wysoko oceniam sposób dowodzenia gen. Bołtucia, podczas gdy ukształtowała się powszechna, choć w moim przekonaniu błędna, opinia na temat tego generała. Nawet prof. Wieczorkiewicz wybitny znawca września 1939 r. słabo oceniał bitwę nad Osą, prowadzoną przez GO „Wschód”. Warto zatem sprawie się przyjrzeć.

    Po pierwsze: siły stron. Zwykle się zakłada, że były one podobne: dwie polskie dywizje piechoty przeciw dwóm niemieckim takim samym dywizjom. Problem w tym, że Niemcy mieli stałe wsparcie lotnictwa, którego nie mieli Polacy, ponadto mieli wsparcie jakiejś jednostki pancernej, Borkowski podaje, że był to 10 pcz, ale nigdzie nie znalazłem potwierdzenia tej informacji. Pewne jest występowanie jednostki pancernej po stronie Niemców, bowiem wszystkie ich ataki wspierane były przez pojazdy pancerne i dochodziło do takich dramatycznych momentów, kiedy niemieckie czołgi rozjeżdżały polskie działka przeciwpancerne.

    Warto również zwrócić uwagę, że to atakujący wybiera czas, miejsce i natężenie ataku. W efekcie realnie wyglądało to w ten sposób, że dwie niemieckie dywizje wsparte lotnictwem i czołgami atakowały w pasie jednej polskiej 16 DP Przegrupowanie 4 DP i wprowadzenie jej do walki nie było proste, zwłaszcza, że odbywało się pod niemieckim ogniem.

    W efekcie do 3 września Niemcy zepchnęli polską obronę i przekroczyli linię Osy. Warto przy tym zwrócić uwagę, że nie trzeba było jej forsować, ponieważ wody w rzece było tyle, że nie przekraczała ona cholewek od butów (potwierdzają to relacje z sierpnia 1939), co oczywiście obrony nie ułatwiało. Koniecznie jednak, trzeba zwrócić uwagę, że w momencie, kiedy z dowództwa Armii „Pomorze” przyszedł rozkaz do odwrotu, polskie jednostki były uszykowane do kontrataku, stany (po dużych stratach) zostały uzupełnione a impet niemieckiego natarcia został wytracony (też z powodu dużych strat w ludziach i sprzęcie). Można zatem domniemywać, że część straconego terenu zostałaby odzyskana, a na pewno posuwanie się dalej niemieckich jednostek zostałoby zatrzymane.

    Duży wpływ na porażki 1 i 2 września miała postawa dowódców dywizji wchodzących w skład GO „Wschód”. Generał Bołtuć natychmiast po zauważeniu problemów zmieniał dowódców. W przypadku 16 DP w ten sposób stracił stanowisko płk Stanisław Świtalski, bardzo zresztą szkoda, że Borkowski nie przedstawia szczegółowej analizy tej decyzji, czyli tak naprawdę analizy jakości dowodzenia 16 DP w dniu 1 września 1939. Warto dodać, że gen. Bołtuć był jedynym polskim dowódcą wyższego szczebla, który podejmował takie decyzje personalne.[1] Podkreślić także trzeba, ze były one osobiście bardzo odważne, bo płk Świtalski przynależał do elity legionowej, a Bołtuć nie.

    Oceniając książkę, trzeba powiedzieć, że wiele informacji w niej zawartych ma charakter zasadniczy, to te z okresu powstania dywizji i walk w 1939 roku, te ostanie oparte na relacjach niedostępnych gdzie indziej.. Kiepsko na tym tle wyglądają losy poszczególnych pułków w okresie międzywojennym (nie dowiadujemy się na przykład, gdzie one stacjonowały). Za dużo nie należy także oczekiwać od inteligencji autora. Sumarycznie oceniam na 7/10.

    Olgierd Borkowski, 16 Pomorska Dywizja Piechoty w wojnie obronnej 1939 roku, PWN Warszawa-Poznań 1989.


    [1] Podobną decyzję podjął gen. Rómmel w odniesieniu do płk. Hanki-Kuleszy, z tym że była to decyzja błędna, por. Marcin Majewski, Kresowa Brygada Kawalerii w kampanii 1939 roku, s. 53-75. Piszę o tym tutaj.

  • Książki

    O śmierci polskich alpinistów na Broad Peak

    Jacek Hugo-Bader, Długi film o miłości. Powrót na Broad Peak, recenzjaW marcu zeszłego roku cała Polska była poruszona informacją o śmierci dwóch polskich alpinistów w czasie zimowego zdobycia Broad Peak, ośmiotysięcznika leżącego w Karakorum. Pikanterii całej sprawie dodawały doniesienia, że obaj zaginieni wspinacze zostali porzuceni przez swoich współtowarzyszy w czasie zejścia ze zdobytego szczytu. Pojawiały się kolejne doszczegółowienia, później raport polskiego związku alpinizmu, który, jak sobie przypominam, mówił o braku odpowiednich kwalifikacji moralnych i nie zachowaniu „braterstwa liny” przez ocalonych. Rzecz zrobiła się głośna, myślę że każdy choć trochę zainteresowany górami coś o tym wiedział i miał w tej sprawie swoje stanowisko.

    W Karakorum zginęli Maciej Berbeka i Tomasz Kowalski, przeżyli Adam Bielecki i Artur Małek. Brat tego pierwszego Jacek Berbeka już w kilka dni po tragedii ogłosił, że organizuje wyprawę mającą za cel odnalezienie i pochowanie ciał zaginionych. Właśnie do tej wyprawy podłączył się Jacek Hugo-Bader, który zamierzał napisać z niej reportaż, a także nakręcić film, który jak mi się wydaje nigdy nie powstał. Tytuł książki odnosi się do tego filmu. Co więcej, wiele jej fragmentów również do niego się odnosi poprzez opisywanie poszczególnych scen niepowstałego filmu. Wydaje mi się to zabiegiem całkowicie chybionym. Opowiadać słowami sceny z filmu, którego nie można zobaczyć, bo nie powstał? Pachnie lipą. Czytać, zamiast oglądać. To pierwszy poważny minus tej książki i jeszcze na dodatek odzwierciedlony w tytule. Jaki film? O co chodzi? Że niby ten reportaż to jest jakiś film? Bardzo cienkie i pretensjonalne.

    Skoro jesteśmy przy minusach, to zwrócę uwagę na najbardziej mnie irytujący. Hugo-Bader w wielu miejscach podkreśla, jak to był przez współuczestników wyprawy sekowany, jak go pomijano przy częstowaniu się ciasteczkami, jak nie docierały do niego informacje. Już to samo robienie z siebie ofiary jest mało pociągające, do rzeczy poważniejszych należą takie sytuacje, kiedy Hugo-Bader sam robi rzeczy mało lojalne i nawet po fakcie, pisząc książkę nie widzi swoich faut pas. Tak zdarzyło się w przypadku wywiadu, który udzielił Tygodnikowi Powszechnemu tuż przed wyjazdem na wyprawę, nie poinformował o tym swoich towarzyszy, a powiedział w nim, że są oni objęci amokiem wspinaczkowym i ich celem jest zdobycie Broad Peak i K2. Dodajmy, że obie informacje były całkowicie nieprawdziwe. Poza tym, jak rzecz postrzegam, jedynym celem tego wywiadu było komercyjne przygotowanie przyszłego filmu i książki-reportażu. Za coś takiego powinni go w ogóle wyrzucić z wyprawy, jako nielojalnego, skomercjalizowanego faceta. Dziwi mnie, że Hugo-Bader tego w ogóle nie rozumie, mimo iż ma siebie za specjalistę od intuicji i tych różnych delikatności.

    Dla równowagi powiem, co należy do plusów książki. Bezapelacyjnie najciekawsze są rozmowy z uczestnikami tragicznie zakończonej wyprawy na Broad Peak. Cały tekst jest nimi inkrustowany i to nawet dobrze, że te najbardziej frapujące fragmenty są dawkowane powoli, a czytelnik ma czas na spokojne przetrawienie tych bardzo emocjonujących kwestii czytając sobie o nudnym życiu w bazie wyprawy poszukiwawczej. Trochę tak, jak mama mól mówiła do małych molątek: kto nie zje flanelki nie dostanie karakułów. najpierw trzeba przebrnąć przez nudne kawałki ze wspominkami Hugo-Badera, a potem można emocjonować się kolejnymi odcinkami rozmów z Adamem Bieleckim, Arturem Małkiem czy Krzysztofem Wielickim, czyli uczestnikami owego zimowego zdobycia Broad Peak.

    Od tej w sumie nudnej narracji o przeżyciach Hugo-Badera w czasie powrotu na Brod Peak jest jeden wyjątek, są to rozmowy z narzeczoną pozostałego w mrozie Tomka Kowalskiego i jego rodzicami. Wiąże się z nimi najbardziej wzruszający moment książki, kiedy to owi rodzice w kontekście związku ich syna z Agnieszką i jej postawy po zamarznięciu Tomka na Broad Peak mówią: Agnieszka jest już nasza. Co by dalej w jej życiu nie było, zawsze będzie w rodzinie. (s. 162)

    Z Tomkiem Kowalskim związana jest jeszcze jedna w swoim czasie nieprawdopodobnie nagłośniona historia, mianowicie ta, że do ataku szczytowego wyszedł w rakach mających inny przód i inny tył a związanych linką, co miało rzekomo być dowodem na karygodne ubóstwo wyprawy i brak odpowiedniego nadzoru ze strony jej kierownictwa. Na szczęście w rozmowie z autorem Adam Bielecki wyjaśnia, że Tomek Kowalski był ekspertem od nowinek sprzętowych i z premedytacją zmontował takie raki, używając tyłów z lekkich raków aluminiowych, co powodowało istotne zmniejszenie ich wagi. W strefie śmierci, powyżej 8000 tys. m każdy gram robi różnicę. Zmniejszenie o 200 g wagi raków razy pięć tysięcy kroków oznacza wtaszczenie tony ciężaru mniej na szczyt. Oczywiście jest ryzyko związane z taką przeróbką, ale Tomek Kowalski ocenił, że warto je podjąć. To dobrze, bardzo dobrze, że ten dość demagogiczny zarzut o ubóstwie prowadzącym do śmierci został wyjaśniony.

    Wyprawa poszukująca ciał odnalazł w górach tylko Tomka Kowalskiego. Zamarzł przypięty do liny na środku szlaku wiodącego na szczyt. Ukształtowanie terenu w tamtym miejscu powodowało, że wspinacze zmierzający na Broad Peak właściwie musieli po nim przejść. Brr.., aż się wzdrygnąłem, jak się o tym dowiedziałem. Bardzo się cieszę, że udało go się wykuć z lodu i godnie pochować, jak przynależało himalaiście.

    Króciutki, ale bardzo wzruszający fragment poświęcony jest rodzinie Macieja Berbeki. Hugo-Bader rozmawiał z jego żoną, Ewą Dyakowską-Berbeką, bardzo zdolną i twórcza plastyczką, scenografką Teatry im. Witkiewicza w Zakopanem. To ona mówi zapadające w pamięć słowa dotyczące zgody na pierwsze wyjazdy męża w Himalaje zaraz po urodzeniu ich najmłodszego dziecka – nie mogłam mu tego zrobić. Co? Miałam powiedzieć ja albo góry. Zresztą ucieszyła się, kiedy zadzwonił Wielicki z propozycja wyjazdy na Broad Peak. Ta wyprawa należała się Maćkowi. Aby zrozumieć dlaczego mu się należała trzeba sięgnąć do historii. W roku 1988 Maciej Berbeka atakował w zimę Broad Peak. Wszedł po zmroku na przedwierzchołek Rocky Summit, wydawało mu się, że jest już na szczycie, zgłosił to do bazy. W bazie wszyscy wiedzieli, gdzie jest naprawdę, bo widzieli światełko jego czołówki. Nic mu jednak nie powiedzieli, bo dalsza wspinaczka oznaczałaby samobójstwo. Schodził ze świadomością zdobycia góry, później przyszło bolesne rozczarowanie. Teraz można zrozumieć, dlaczego mu się ta wyprawa należała.

    Skoro jesteśmy już przy pani Dyakowskiej, to musze wspomnieć o znanej mi wystawie „W drodze”. Wspomnę tylko, że jednym z motywów przewodnich jej prac jest właśnie jej mąż, Maciej Berbeka w górach. Nie mogę znaleźć w internecie prac z tej wystawy, zamieszczam podobne, a także zdjęcie Państwa Berbeków w górach.

    Ewa Dyakowska-Berbeka, praca plastycznaEwa Dyakowska-Berbeka i Maciej Berbeka, razem gdzieś w górach

    Na koniec moje refleksje o zimowej wyprawie na Broad Peak i o przyczynach tragedii. Myślę, że Polski Związek Alpinizmu znacznie za mocno ocenił tych, którzy przeżyli czyniąc ich współodpowiedzialnymi za śmierć towarzyszy. Argument o straceniu „braterstwa liny” jest niewiarygodny, bowiem bodaj na wszystkich zimowych wyprawach ich uczestnicy schodzili osobno. To było konieczne, bo w tak ekstremalnych warunkach nie sposób na kogoś czekać, nie sposób też iść nieswoim tempem. W lato można to sobie wyobrazić, w zimie przy temperaturach w granicach -30ºC jest to niemożliwe. Tam każdy idzie w swoim tempie i sam walczy o przeżycie. Każdy idący w góry w takich warunkach o tym wie. Podgrzewanie atmosfery nie służy sprawie.

    Jak wspomniałem Maciej Berbeka miał pozamerytoryczny powód, aby na ta wyprawę pojechać mimo zaawansowanego wieku (59 lat). Miał zatem pozasportowa presję, aby na szczyt wejść. Tomek Kowalski z kolei marzył, zapisać się na kartach historii i dokonać czegoś po raz pierwszy, to go motywowało do uczestnictwa w tej wyprawie. To ważne, że dwóch himalaistów miało motywacje pozasportowe, które wpływały na ich decyzje.

    Do ostatniego ataku na szczyt założenie było takie, że idą w dwóch zespołach: Bielecki i Małek oraz Berbeka z Kowalskim. Ten pierwszy zespól okazał się silniejszy i gdyby utrzymano w mocy wcześniejsze ustalenia, to właśnie oni zaatakowali by szczyt. W przypadku sukcesu byłby to koniec wyprawy, w przypadku porażki atakowałby drugi zespół. W ostatniej chwili, już na górze grupa wspinaczy podjęła decyzje o wspólnym ataku szczytowym całego zespołu. Motywacja była jasna, ale niestety okazało się śmiertelna. Myślę, że w tym ostatnim rozstrzygnięciu należy szukać przyczyny tragedii.

    Sumarycznie książkę oceniam bardzo wysoko. Ma swoje braki, ale i tak dobrze wprowadza w cały kontekst dramatycznej wyprawy na Broad Peak. Dla mnie 8/10

    Jacek Hugo-Bader, Długi film o miłości. Powrót na Broad Peak, Znak Kraków 2014

  • Książki

    Zychowicz o Powstaniu Warszawskim

    Piotr Zychowicz, Obłęd 44, czyli jak Polacy zrobili prezent Stalinowi, wywołując Powstanie Warszawskie, recenzjaDługo się zastanawiałem, jak o tej książce pisać. Już w trakcie lektury powodowała skrajne reakcje. Bywało, że planowałem odpowiedzieć na inwektywy autora również inwektywami. Sprawiedliwości stałoby się zadość, ale niestety musiałbym zacząć walczyć tą samą, nieakceptowaną bronią, co autor. Postaram się pisać rzeczowo i spokojnie.

    Zychowicz jest publicystą bardzo interesującym. Sprawia wrażenie bardzo dobrze zorientowanego, swoje opinie dobrze uzasadnia. Jest przekonywujący. Na pewno jego książka będzie wpływała na powszechną opinię o celowości Powstania. Warto zatem dawać wyraz niezgodzie na jego poglądy, oczywiście o ile ktoś się z nimi nie zgadza. Stąd, mimo różnych oporów, zdecydowałem się na napisanie poniższej recenzji.

    Książka nie jest, jak sugerowałby tytuł, poświęcona tylko Powstaniu Warszawskiemu (a zwłaszcza udowodnieniu tezy jak bardzo było ono bezsensowne), ale także zupełnie innym sprawom, a to zgubnemu paktowi Sikorski-Majski, a to Akcji Burza, a to polityce oddziałów partyzanckich współpracujących z Niemcami w celu walki z partyzantką sowiecką. Zychowicz porusza całą masę problemów, strzelając kolejnymi jak z karabinu maszynowego. Odnieść się do nich wszystkich  nie sposób, bo trzeba by napisać nową książkę. Można jedynie wybrać kilka tematów szczególnie kontrowersyjnych.

    Zacznijmy chronologicznie od Paktu Sikorski-Majski. Najpierw kilka generaliów: Zychowicz jest programowo antysowiecki, co jest mi bliskie. Opowiada się też za koncepcją „dwóch wrogów”, ale powiela przy tym dyskusje, jakie odbywały się ówcześnie na emigracji, identyfikując się ze stanowiskiem jednej ze stron, a to już budzi mój głęboki sprzeciw, ze względu na jałowość takiego rozumowania. W przypadku Paktu Sikorski-Majski, zgodnie ze swoją metodologią myślenia, Zychowicz natychmiast utożsamia się z jego przeciwnikami, używa ich argumentów i fundamentalnie ten pakt krytykuje nieomalże jako zdradę narodową. Specjalnie dokładnie swojego stanowiska nie uzasadnia, ogranicza się do argumentów antysowieckich i do traktowania tego sojuszu jako zaprzaństwa wobec faktu napaści przez Związek Sowiecki na Polskę w 1939 roku. Problem w tym, że stosuje tutaj przewrotne rozumowanie, bowiem oceniając decyzje dotyczące Planu „Burza” i Powstania Warszawskiego głównie szermuje argumentem oszczędzania polskiej krwi i minimalizacji strat po polskiej stronie. W przypadku jednak Paktu Sikorski-Majski w ogóle tego rodzaju argumentacji nie stosuje, a przecież główną zaletą tego porozumienia było wypuszczenie z łagrów setek tysięcy polskich obywateli i ewakuacja stu kilkudziesięciu tysięcy z nich spod panowania zbrodniczego komunizmu. Stanowisko Zychowicza w tym przypadku, podobnie jak w wielu innych, wydaje się polegać na powtarzaniu argumentacji Józefa Mackiewicza niejako „w ciemno”, bez refleksji, bez spojrzenia z perspektywy dzisiejszej wiedzy. Tutaj czysta ideologia antysowiecka nie wystarcza. Powtarzam, ideologia mi bliska, ale amicus Plato, sed veritas magis.

    Skoro jesteśmy przy politycznych wątkach książki, to warto zatrzymać się przy misji premiera Stanisława Mikołajczyka, który próbował porozumieć się ze Stalinem i obronić, ile się da, w kwestii granic i utrzymania przez Polskę niezależności. Zychowicz krytykuje go w czambuł, odsądza od czci i wiary. Zwracam jednak uwagę, że ówcześnie nie było jasne, jak zachowa się Związek Sowiecki wobec Polski, sprawa granic nie była jednoznacznie przesądzona. Dzisiaj wiemy, że jego misja była skazana na porażkę i jakiekolwiek wysiłki nie przyniosłyby żadnego rezultatu. Ale to wiemy dzisiaj, wtedy tego nikt nie wiedział. Fakt, że już wtedy Mikołajczyk był krytykowany za ustępliwość wobec Rosji Sowieckiej, niczego tu nie zmienia. Wobec wielu niepewności obowiązkiem polityka odpowiedzialnego za losy państwa i narodu było szukać rozwiązań chociaż częściowo minimalizujących zależność Polski od Rosji. Gorące przywitanie Mikołajczyka w kraju w 1945 wydaje się potwierdzać, że ludzie, którzy zmuszeni zostali do życia w warunkach sowieckiej okupacji, myśleli podobnie. Na emigracji można było uprawiać splendid isolation, w kraju już nie.

    Zwracam również uwagę, że sprawa granic była w 1944 roku otwarta i pozostawienie jej przez polskich polityków loterii rozstrzygnięć międzynarodowych było lekkomyślnością. Tutaj warto się zatrzymać i przypomnieć podstawowe fakty. Na konferencji w Teheranie, wbrew temu co się powszechnie uważa, nie zapadły kluczowe decyzje w tej sprawie. Churchill zgodził się jedynie, a i to w luźnej rozmowie, na linię Curzona, ale nie przesądzało to np. przynależności Lwowa ani nie rozstrzygało przyszłości Prus Wschodnich, także przebieg granicy zachodniej był kwestią otwartą. W czasie, kiedy Mikołajczyk zabiegał  o zorganizowanie wizyty w Moskwie, toczyła się wymiana not dyplomatycznych miedzy Churchillem a Stalinem, utrzymana w tonie sporu i narastającego napięcia. Nic tu nie szło gładko. Na polskie naciski Churchill odpowiadał, że robi co może i niech Mikołajczyk spróbuje osobiście porozumieć się ze Stalinem, bo być może uda mu się więcej osiągnąć w bezpośrednim kontakcie, niż Anglikom w trybie negocjacji na odległość. Wcale mnie dziwi, że w takiej sytuacji Mikołajczyk zgodził się na pertraktacje ze Stalinem, nawet jeżeli warunki tych negocjacji były upokarzające.

    W tej sprawie warto powtórnie zwrócić uwagę, że głosy krytyki pochodziły głównie ze środowisk emigracyjnych, z kraju płynęło raczej wsparcie dla inicjatywy Mikołajczyka. To raczej zrozumiałe, bowiem ci którzy wiedzieli, ze są skazani na bolszewicki najazd i komunistyczne porządki akceptowali każde rozwiązanie dające chociaż cień nadziei na ochronę polskiej substancji narodowej. Z perspektywy Londynu można było być pryncypialnym, niektórzy mogli planować ucieczkę i emigrację (jak Józef Mackiewicz, mistrz Zychowicza). Cały naród nie mógł jednak emigrować i – czy chciał, czy nie – musiał znaleźć się pod sowieckim butem. Bardzo było nieobojętne, jaki to but będzie. Zychowicz budzi mój głęboki sprzeciw tak jednostronnie potępiając politykę Mikołajczyka i wmawiając w niego sympatie prokomunistyczne, a jednocześnie celowo przemilczając jej uwarunkowania. Tłukąc w Mikołajczyka jak w bęben, sam nie chce zrozumieć i innym nie daje. Miesza mniej wyrobionym czytelnikom w głowach. Mam przykre podejrzenie, że manipuluje faktami celowo (będzie jeszcze o tym mowa), wyostrza stanowiska, a później odpowiadając na ataki rozwścieczonych czytelników odpowiada, że to tylko publicystyka i ma ona swoje prawa. Problem w tym, że ci, którzy jego atakują, też mają takie samo prawo do publicystycznych uproszczeń i wyostrzeń. Jak Kali kraść krowy to dobrze, ale jak Kalemu to bardzo źle.

    Wśród publicystycznych „uproszeń” najbardziej irytowało mnie nazywanie dowódców Armii Krajowej kolaborantami Sowietów. Zychowicz bowiem stworzył taką konstrukcję myślową, że kolaborantem jest ten, kto działa na rzecz wrogiego państwa, a ponieważ wybuch Powstania leżał w sowieckim interesie, to spokojnie można odpowiedzialnych za wybuch Powstania nazywać kolaborantami. I w ten sposób Komenda Główna AK została sowieckim kolaborantem. Taki rodzaj argumentacji jest nieakceptowalny pod żadnym pozorem. W tej kwestii odstępuję od rzeczowej argumentacji i jedyne co mam powiedzenia, to to że Zychowicz też jest sowieckim kolaborantem, bo to w sowieckim interesie leży podważanie sensu Powstania, komuniści w PRL przecież robili to z konsekwentną zajadłością. Ciekawe tylko dlaczego, skoro wybuch Powstania leżał w ich interesie?

    Wróćmy do przerwanego wątku chronologicznego. Po Sikorskim i Mikołajczyku Zychowicz przejechał się po Akcji „Burza” utrzymując, że było to całkowicie zbędne współdziałanie z Sowietami, powodujące po stronie AK niemałe straty w ludziach. Jako pozytywny kontrprzykład pokazał epopeję Brygady Świętokrzyskiej NSZ. Trzeba zauważyć, że autor pominął w tym przypadku, jak i w wielu innych, uwarunkowania, które za Akcją „Burza” stały. W tym przypadku chodziło między innymi o to, że w korespondencji z Churchillem  Stalin oskarżał polskie podziemie o kolaborowanie z Niemcami, a co najmniej o bezczynność. Zarzuty nie były całkiem wyssane z palca, biorąc pod uwagę cichą lokalną współpracę z Niemcami „Ragnera” i „Lecha” na Nowogródczyźnie a także „Góry” i „Łupaszki” na Wileńszczyźnie. Nic dziwnego, że KG AK przeciwdziałała takim zachowaniom. Nic sprawie polskiej na arenie międzynarodowej bardziej nie szkodziło, niż współpraca z Niemcami skierowana przeciwko Rosjanom (we wspomnianych przypadkach przeciwko ich partyzantce). Ponadto w rzeczy samej „Burza”, jakkolwiek militarnie była współpracą z Armią Czerwoną, to politycznie była skierowana przeciwko Sowietom, bowiem zmuszała ich, przynajmniej w założeniu, do konfrontacji z ujawnionymi polskimi władzami, które miały wystąpić wobec Armii Czerwonej w roli gospodarza na opanowanym przez AK terenie. W rzeczywistości terenu żadnego nie udało się opanować, a Sowieci bez zbędnych ceregieli aresztowali wszystkich, którzy wobec nich się ujawnili w trakcie wspólnych walk. Przynajmniej tak było na terenach wschodnich zajętych przez Rosjan w 1939. Jak będzie na terenach, które komuniści uważali za polskie, nikt nie wiedział.

    Warto już w tym miejscu zauważyć, że fiasko Akcji „Burza” polegające na tym, że nie udało się opanować żadnych większych obszarów przed wkroczeniem wojsk sowieckich i zorganizować na nich polskiej administracji wiernej rządowi w Londynie, było jedną z głównych przesłanek do weryfikacji wcześniejszych planów i legło u postaw decyzji o Powstaniu Warszawskim. Akurat tej zasadniczej przesłanki Zychowicz nie zauważa. Jest ona mu oczywiście znana, bo dokładnie została opisana przez prof. Jana Ciechanowskiego[1], na którego Zychowicz nieustannie się powołuje w zakresie jego krytycznych uwag o sensie Powstania Warszawskiego. Tematy niewygodne Zychowicz skrzętnie pomija, bo zakłóciłyby one tok jego wywodu o genezie Powstania, jako nieoczekiwanym wybuchu szaleństwa wśród wyższych dowódców AK lub po prostu działaniem sowieckich agentów na szczycie władz AK. Uniemożliwiłoby także wywód na temat niezgodności idei Powstania z wcześniejszymi planami.

    Rzeczywiście, do lipca 1944 nikt powstania w Warszawie nie planował, Zychowicz wywala otwarte drzwi, a szczerze powiedziawszy celowo żongluje faktami. Początkowo miała wystarczyć Akcja „Burza”, która była pomyślana jako polityczna manifestacja wobec Sowietów wykonana za pomocą oddziałów wojskowych. W marcu 1944 Bór-Komorowski podjął decyzję o wyłączeniu Warszawy z planu „Burza”. Broń ze zrzutów i z własnej produkcji kierowano zatem do wschodnich obwodów AK. Jeszcze 7 lipca zadecydowano o wysłaniu z Warszawy ogromnych ilości broni.[2] a 14 lipca w depeszy do Londynu Bór meldował że „powstanie nie ma widoków powodzenia”. Docierające informacje o fiasku Akcji „Burza” były przesłanką do zmiany planów przez KG AK. Uznano, że Warszawa jest  jedynym miejscem, które – jak się wydawało – będzie można opanować przed wejściem Rosjan. Rozpoczęto przygotowania. Zatem wysyłanie broni na wschód przed 15 lipca, to  nie była głupota ani lekkomyślność KG AK. Po prostu wcześniejsze plany były inne. Zychowicz z premedytacją tego ciągu wydarzeń nie przedstawia, bo uniemożliwiało by mu to kolejne filipiki na temat zbrodniczej niekompetencji dowództwa AK.

    Zacietrzewienie autora przejawia się m.in. w tym, że nie zważając na brak swojej kompetencji w sprawach wojskowych, wypowiada się na te tematy tylko po to, aby przypiąć kolejną łatkę dowódcom AK. Aspekty militarne Powstania nie są przecież przedmiotem tej książki. Rozważmy choćby zarzut o zmianę godziny wybuchu Powstania z nocnej na 17.00. Wbrew temu, co myśli  Zychowicz, była to bardzo celowa korekta. Proszę sobie wyobrazić koncentrację wielu tysięcy powstańców podczas godziny policyjnej, transport broni, przemarsz na pozycje wyjściowe. Zakończyłoby się to jatką jeszcze przed godziną „W”. Jakie to szczęście, że Zychowicz to tylko dzisiejszy publicysta i nie miał żadnego wpływu na ówczesne wydarzenia, bo jego pomysły doprowadziłyby do jeszcze gorszej klęski niż nastąpiła.

    Cała 500-stronnicowa książka jest poświęcona krytyce wszystkich możliwych decyzji rządu emigracyjnego i dowództwa AK. W zamian za krytykowane decyzje Zychowicz przedstawia w jednym zdaniu program pozytywny „nic nie  robić”. To pomysł rzeczywiście oryginalny. Politycy odpowiedzialni za losy narodu, przyjmują opcję „co będzie, to będzie”, sprzymierzeni bez naszego udziału ustalają nam granicę, co prawda i tak to zrobili, ale jednak zachodnia granica znalazła się na Odrze i Nysie Łużyckiej dlatego, że byliśmy członkiem zwycięskiej koalicji. Armia Krajowa pozostanie „z bronią u nogi” i przed wejściem Sowietów zostanie rozwiązana. To program rzeczywiście doskonały. Trzeba go rozbudować o zalecany przez autora sojusz lub chociaż zawieszenie broni z Niemcami i skierowanie luf przeciwko Sowietom. To na pewno by pomogło i tym żołnierzom, i ludności cywilnej, o którą tak dba Zychowicz. W tym samym czasie II Korpus powinien odmówić walki, a Dywizja Pancerna gen. Maczka i Brygada Spadochronowa pozostałyby do końca wojny w koszarach, z racji na oszczędzanie żołnierskiej krwi. To na pewno zbudowałoby etos narodowy na czas komunizmu. Moglibyśmy być z tego dumni, w końcu Polacy okazaliby się realistami. Dodać do tego należałoby jeszcze gnicie w łagrach kilkuset tysięcy Polaków, którzy wyszli z obozów po Pakcie Sikorski-Majski, a należałoby go natychmiast uznać za niebyły (zaprzaństwo narodowe i prosowiecki prozelityzm). Przy okazji rozwiązałby się problem z bitwą pod Monte Cassino, tak negatywnie ocenianą przez Zychowicza, bo tych walczących polskich żołnierzy by tam nie było, albowiem umieraliby w łagrach. Cały zaś naród pozostały w kraju powinien udać się na emigrację, tak jak Brygada Świętokrzyska NSZ.[3] Wielki exodus razem z ludnością niemiecką, jak nie przymierzając ucieczka z Prus Wschodnich. Wobec takiego planu pozostaję bezradny. Każdy niech sam oceni jego sens.

    Proszę czytelników mojego bloga o wybaczenie, ale do sedna książki, czyli do  decyzji o wybuchu Powstania Warszawskiego nie jestem w stanie się odnieść. Ilość przekłamań, pominięć, celowej manipulacji, złośliwości i inwektyw jest tak duży, że o ciekawym skądinąd meritum rozmawiać jest bardzo trudno. Nie na podstawie tej książki.

    Poza tym wątpię, czy jakakolwiek polemika ma sens. Każdy bowiem, kto ją podejmuje, zaliczany jest do obozu „mitomanów powstańczych” niezależnie od tego, co napisze. Autor i zwolennicy jego poglądów, jak np. Sławomir Cenckiewicz (zresztą doskonały historyk) są całkowicie impregnowani na głosy krytyki. Przypuszczam zresztą, że jest to postawa świadoma i przemyślana. Rozgłos zyskuje się dzięki wyrazistym tezom, prowokacjom, szalonym koncepcjom. Takie rzeczy zostają zapamiętane, kto zaś pamięta o dziesiątkach solidnych prac historycznych, czy przebijają się one do świadomości?

    W kwestiach formalnych absolutnym skandalem jest brak przypisów. Rozumiem, że w pracy popularnej można je ograniczyć, rozumiem, że mogą zostać przeniesione na tył książki, ale nie rozumiem sytuacji, kiedy nie ma ich w ogóle, a do zupełnie nieakceptowalnych zaliczam brak podawania źródeł cytatów. Nie chodzi mi w tym przypadku o jakąś abstrakcyjną poprawność metodologiczną, ale o bardzo konkretne powody takiej negatywnej oceny. Na przykład Zychowicz często powołuje się na płk. Janusz Bokszczanina, oficera KG AK, przeciwnika Powstania. Nie podając źródła swojej wiedzy o stanowisku pułkownika, autor uniemożliwia czytelnikom nie tylko weryfikację, ale elementarną refleksję nad tym źródłem. Domyślam się jedynie, że chodzi o relacje, jakie w 1965 płk Bokszczanin złożył prof. Janowi Ciechanowskiemu.

    Do prof. Ciechanowskiego mam zaufanie, na pewno wiernie oddał w swojej notatce poglądy swojego interlokutora. Powinno jednak budzić zastanowienie, że takie stanowisko pojawia się dwadzieścia lat po wydarzeniach i po różnych polemikach w środowisku polskiej emigracji. Czy zatem przedstawione wtedy poglądy są na pewno wiarygodne? Z innych źródeł wiemy, że rzeczywiście płk Bokszczanin należał do przeciwników Powstania, ale jak się wydaje tylko raz zgłosił obiekcje w sprawie decyzji o Powstaniu, później zaś lojalnie współpracował we wszystkich przygotowaniach. Czy zatem na pewno tworzenie wokół pułkownika aury jedynego sprawiedliwego jest zasadne?[4] Jeżeliby Zychowicz poświęcił w swojej książce choć ułamek miejsca na refleksje źródłoznawcze, byłoby łatwiej na to pytanie odpowiedzieć. Bez tego pozostaje tylko, tak jak w wielu przypadkach, potraktować opinie Zychowicza jako felietonistykę, a w zakresie faktografii skomentować „może tak było, a może nie”, bo skąd niby mielibyśmy czerpać pewność, że w zakresie ustalenia prostych faktów Zychowicz się nie myli. Źródeł swojej wiedzy nie podaje, a jak głosi znana maksyma „twierdzenia bez dowodu odrzucam bez powodu”. Poza tym, jak łatwo się domyślać, w przypadku płk. Bokszczanina, zapomnienie podania źródła może mieć charakter celowy.

    W tym miejscu trzeba jednak dopisać kilka zdań o warsztacie historyka. Do jego elementarnych obowiązków należy wewnętrzna i zewnętrzna krytyka źródła historycznego (1 i 2 rok studiów), bez tego nie ma naukowo uprawianej historii. Prawdziwy badacz zawsze zadaje sobie pytanie na temat oryginalności źródła, wiarygodności zawartych w nim informacji i wreszcie, co twórca źródła ma naprawdę nam do powiedzenia. Zychowicz nigdy, powtarzam, nigdy nie zadaje swoim źródłom informacji takich pytań. W ciemno i arbitralnie jedne z nich uważa za słuszne i wiarygodne, a inne pomija milczeniem. Już to samo dyskwalifikuje go jako poważnego historyka. Przykładów nierzetelności lub manipulowania źródłami można podać wiele. Praktycznie co drugi rozdział rodzą się jakieś wątpliwości, a rozdziałów jest ponad 50. Proszę zwrócić uwagę, że tylko zasygnalizowanie jednej sprawy związanej z płk. Bokszczaninem zajęło półtorej strony tekstu, a gdzie temu do poważniejszej dyskusji na ten temat. Zrozumiała staje się wyrażona na początku tej notki opinia, że tak naprawdę polemizując z Zychowiczem trzeba by napisać nową książkę.

    Podsumowując: Zychowicz porusza w sposób fascynujący bardzo ważne tematy związane z Powstaniem Warszawskim, łączy je z całokształtem polskiego stanowiska wobec Związku Sowieckiego w czasie II wojny światowej, szkoda jednak że już nie łączy tego ze sprawą polską na arenie międzynarodowej tego okresu. Wiele jego pochopnych wniosków straciłoby wtedy sens. Na pewno Obłęd ’44 wejdzie na stałe do świadomości historycznej Polaków. Bardzo żałuję, że wiedziony pasją publicystyczną (lub względami marketingowymi) Zychowicz niepotrzebnie wyostrza swoje wnioski i w sposób absolutnie niedopuszczalny, nawet w publicystyce, formułuje oceny wobec postaci historycznych. To irytuje do takiego stopnia, że uniemożliwia racjonalne potraktowanie jego poglądów i jednocześnie skłania do równie uproszczonych, choć zasłużonych, ocen samego autora. Ja sam na podstawie tak jednostronnych argumentów i wobec zasadniczych braków warsztatowych autora nie jestem w stanie wyrobić sobie jednoznacznego poglądu na sprawę. Szkoda.

    Książkę otrzymałem w prezencie, za który darczyńcom niniejszym bardzo dziękuję.

    Piotr Zychowicz, Obłęd ’44, czyli jak Polacy zrobili prezent Stalinowi, wywołując Powstanie Warszawskie, Dom Wydawniczy Rebis Poznań 2013.



    [1] Jan Ciechanowski, Powstanie warszawskie. Zarys podłoża politycznego i dyplomatycznego, PIW Warszawa 1984, s. 335nn

    [2] Warto zauważyć, że przekazano trzykrotnie więcej pistoletów maszynowych, niż pozostało do dyspozycji oddziałów warszawskich, wyekspediowano również wszystkie posiadane miotacze ognia, które w starciach partyzanckich miały śladowe znaczenie, a walkach miejskich ogromne, tutaj błąd planistyczny był zasadniczy, niezależnie od wszystkich przedstawionych w tekście uwarunkowań decyzyjnych.

    [3] O Brygadzie Świętokrzyskiej NSZ myślę dobrze. Trzeba tylko zwrócić uwagę, że nie był to dobry pomysł na całe podziemie akowskie. Istniała groźba, że pod wpływem Stalina moglibyśmy zostać zakwalifikowania do państw Osi, a nie do obozu aliantów, zwłaszcza jak jednostki PSZ odmówiłyby walki, co sugeruje Zychowicz.

    [4] Pułkownika Bokszczanina cenię niezmiernie nie tylko za jego udział w walce AK, ale także za dowodzenie 10 pułkiem strzelców konnych walczącym w ramach 10 BK gen. Maczka i późniejszą walką w ramach WiN. Jakbym go jednak nie poważał, to pytania o wiarygodność opinii wyrażanych po 20 latach od wydarzeń trzeba zadawać. Poza tym dookoła domniemanej twardej opozycji Bokszczanina Zychowicz buduje cały mit: Zwolennikom walki opór stawił pułkownik Bokszczanin i skupiona wokół niego grupa oficerów, która wezwała oponentów do opamiętania. Dyskusje przybierały coraz bardziej dramatyczny obrót… (s. 266) Nie wiem skąd Zychowicz wie o całej „grupie oficerów” i o „dramatycznym obrocie dyskusji”. I ten wielokropek na końcu sugerujący, że coś tam jeszcze ewentualnie byłoby do powiedzenia.

  • Książki

    O wojnie na Bałkanach

    Witold Gadowski, Smak wojny, recenzja, Kosowo, AlbaniaBohaterem książki jest Andrzej Brenner, dziennikarz udający się do Kosowa. Jego praca sprawozdawcy z tego ogarniętego wojną domowa kraju jest jednak tylko przykrywką do zupełnie innej działalności. Współorganizuje bowiem transport broni dla albańskich partyzantów. Ma przy tym wątpliwości moralne, ale przeważa argument, że skoro walki i tak się toczą, to chociaż niech szanse w tym konflikcie będą wyrównane.

    W czasie pobytu w Prisztinie, stolicy Kosowa, poznaję piękną Serbkę, Vesnę. Rodzi się miłość. Uczucie jest głębokie, powinowactwo dusz, metafizyka i takie tam. Wszystko wygląda jak rzeczywistość z pięknej bajki. Splot różnych wydarzeń powoduje, że Serbscy agenci zabijają Vesnę. Życie Andrzeja Brennera traci sens i smak.

    Jednocześnie z zżyciem uczuciowym toczą się inne wydarzenia. Brenner bierze udział w walkach partyzanckich, dostarcza broń Albańczykom, spędza upojny czas w Czarnogórze, w pięknym mieście portowym Kotor. W kolejnej odsłonie Brenner organizuje konwoje humanitarne mające ukryty cel w postaci misji ratunkowej dla przyjaciół poznanych w czasie bałkańskich eskapad Brennera. Dzieje się dużo i jest ciekawie.

    Do mocnych stron książki należy bardzo rzetelne przedstawienie rzeczywistości wojen po rozpadzie Jugosławii. Czuje się, że autor tam był i z bliska widział realia. Dzięki temu unika pochopnych sadów, nie buduje czarno-białej rzeczywistości. Serbów nie oszczędza za ich działania w Kosowie, ale jednocześnie przecież jego bohater zakochuje się właśnie w Serbce, pomocy udzielają im Albańczycy, życzliwą przystań znajdują w Czarnogórze a ich najbliższym przyjacielem jest Chorwat wyznania muzułmańskiego. Pokazuje to, jak zawikłane są relacje na Bałkanach. Wielką zasługa Witolda Gadowskiego jest ich pokazanie. Dla mnie to największa zaleta Smaku wojny.

    Mimo wątku miłosnego książka przynależy do nurtu literatury męskiej. W gruncie rzeczy jest opowieścią o prawdziwej męskiej przyjaźni weryfikującej się w momentach trudnych, nawet dramatycznych. Bez ckliwości, na spokojnie, bez nadmiaru słów i deklaracji.

    Ciekawe jest też przesłanie książki. Autor wydaje się mówić, ze nie można bezkarnie zagłębiać się w dramatyczne konflikty, brać udział w wojnie i wyjść z tego bez szwanku. Brutalna rzeczywistość człowieka dopada, a wtedy nic nie jest takie samo, jak przedtem.

    Warto też zwrócić uwagę, że książka jest z ducha prozy Marka Nowakowskiego. Tu też najciekawsze są postacie z marginesu, dominuje język prosty, zwykli ludzie, a przez wydarzenia przebijają się wartości podstawowe. Dla miłośników Marka Nowakowskiego lektura obowiązkowa.

    Strona literacka, a zwłaszcza dialogi nie są najmocniejsza stroną książki. Mimo to przeczytałem ją z zainteresowaniem i autorowi jestem wdzięczny. W wielu momentach książka dawała do myślenia. Oceniam 8/10 i zaliczam do sił sensu za unikanie stereotypów i przywracanie wartości podstawowych.

    Witold Gadowski, Smak wojny, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2013.

  • Książki

    Słowacja, prześladowanie Kościoła

    Anton Hlinka, Siła słabych i słabość silnych. Prześladowanie Kościoła na Słowacji 1945-1989, Wydawnictwo Petrus Kraków 2013, recenzjaO Słowacji generalnie mało wiemy. Słowaków mylimy z Czechami, a kiedyś nawet zastanawialiśmy się, czy nie istnieją Czechosłowacy. O Kościele na Słowacji przeciętny Polak nie wie nic. Lepiej zorientowani w sprawach kościelnych może słyszeli o „podpolnikach” (ciekawe, ile osób rozumie, o co chodzi), czy „księżach robotnikach”. W przypadku tych ostatnich trzeba tylko zaznaczyć, że chodzi o coś zupełnie innego, niż tak samo określani księża we Francji z lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku.

    Siła słabych opowiada o represjach wobec Kościoła słowackiego w epoce komunizmu, a trzeba tutaj dodać, że innej historii, niż dzieje prześladowań Kościół ten we wspomnianym okresie nie miał. Rzecz jest całkowicie niebanalna, bo sytuacja była całkowicie inna niż w Polsce.

    Warto zauważyć, że w Czechosłowacji stalinizm nie skończył się w latach pięćdziesiątych, tylko trwał aż do „Praskiej wiosny” 1968. Natomiast przemoc charakterystyczna dla rządów stalinowskich trwała tam dużo dłużej. Poza tym same represje były bardziej dotkliwe niż w Polsce. Biskupi byli masowo zamykani w więzieniach, maltretowani, torturowani, wytaczano im pokazowe procesy. W efekcie większość diecezji pozostawała bez biskupów, a w latach sześćdziesiątych, był okres, kiedy na Słowacji nie było żadnego biskupa! Komuniści bowiem nie zgadzali się na wyświęcenie kogokolwiek spoza szeregów księży z nimi kolaborujących. Na to z kolei nie zgadzał się Watykan. Ponadto wierni i księża Kościoła greckokatolickiego byli zmuszani do przejścia na prawosławie. Skądinąd to ciekawy fenomen: władze komunistyczne wspierały prawosławie, i to z taką siłą, jak Stowarzyszenie Ateistów. Ciekawe dlaczego?

    Prawdziwy pogrom dotknął zakony. W 1950 zlikwidowano wszystkie zakony, a zakonnice i zakonnicy zgrupowani w „klasztorach koncentracyjnych” o warunkach życiowych takich, jak sugeruje nazwa. Po kilku latach mężczyzn wypuszczono na wolność. Kobiety miały pozostać w tych warunkach do końca, słusznie bowiem komuniści przewidywali, że widok habitu w miejscu pracy, jaka  by ona nie była, będzie zawsze niemym znakiem sprzeciwy wobec polityki ateizacyjnej. Dopiero Praska Wiosna 1968 pozwoliła im na powrót do normalnego życia i częściowe odtworzenie klasztorów. Zakonnicy pojawili się w duszpasterstwie parafialnym, kobiety w przytułkach, szpitalach i jako katechetki. W 1973 powrócono do wypróbowanych metod stalinowskich i na powrót zakonnice uwieziono w „klasztorach koncentracyjnych”.  Wtedy jednak pojawiły się tajne klasztory, w najmniejszym nawet stopniu nie nadzorowane przez państwo.

    W Czechosłowacji, również inaczej niż w Polsce, ruch księży współpracujących z komunistami, w tym również w dziele ateizacji, był bardzo silny. Najpierw był to Pokojowy Ruch Katolickich Duchownych, później zwany stowarzyszeniem Pacem in Terris (od encykliki społecznej Jana XXIII wydanej pod takim właśnie tytułem), stąd byli oni nazywani „pacystami”. Księża ci byli służalczo wierni partii komunistycznej i prowadzili politykę marginalizacji Kościoła. Po aresztowaniu części biskupów i wymarciu pozostałych, diecezjami zarządzali wikariusze kapitulni, mianowani w gruncie rzeczy przez władze komunistyczne. W znacznym stopniu oficjalny Kościół w całej Czechosłowacji był wiernym poddanym władz. Gorliwi kapłani stanowili wyraźną mniejszość. Wierni byli prześladowani, zwalniani z pracy, młodzieży nie przyjmowano na przykład do szkół medycznych wszystkich stopni, zakładając, że mogą mieć wpływ na chorych. Dodatkowym uciemiężeniem byli niewiarygodni, służalczy wobec władz duchowni.

    Dzieci w szkole były poddawane stałemu ankietowaniu na temat ich zaangażowania religijnego. Motywacja była w tym przypadku bardzo przewrotna. Jeśli wierzące dziecko potwierdzało fakt uczestnictwa w praktykach religijnych, choćby na poziomie osobistej modlitwy, zostawało poddane prześladowaniu i sterowanej presji ateizacyjnej, jeśli natomiast kłamało, także uważano to za fakt korzystny dla kampanii „o rząd dusz”, bo oznaczało łamanie sumień.

    Prześladowania kleru i wierzących trwały na Słowacji do ostatniej chwili, do listopada 1989 roku, nie było żadnej odwilży. W zakresie „polityki wyznaniowej” (piszę w cudzysłowie, bo z prawdziwą polityką ma to tyle wspólnego, co demokracja z „demokracją socjalistyczną”) jedyne co się zmieniło, to tylko wysokość kar. Najpierw skazywano na kilkanaście lat, później na kilka, a pod sam koniec wyroki były albo w zawieszeniu, albo kilkumiesięczne. A było za co karać.

    W Czechosłowacji obowiązywał specyficzny system prawny. Władze musiały wyrazić zgodę na wszystko: na nominacje biskupie, na obsadzenie każdego stanowiska kościelnego, na przyjęcie do seminarium, gdzie limitowano ilość alumnów zwykle do około dwudziestki na całą Słowację. Każdy ksiądz na wykonywanie czynności duszpasterskich miał specjalne zezwolenie, które można było w każdej chwili cofnąć podając jakąkolwiek przyczynę. Więcej, na każdą czynność duszpasterską było wymagane osobne zezwolenie: na spotkanie z młodzieżą, na udzielenie sakramentu ostatniego namaszczenie. Surowo zakazane było, na przykład, wygłoszenie jakiejkolwiek nauki w czasie ślubu. Łatwo sobie wyobrazić, że musiało dochodzić do całkowitego zastraszenia duchownych. Księża, którzy mimo to gorliwie oddawali się pracy duszpasterskie, musieli być tytanami odwagi.

    Ubocznym czynnikiem tej powszechnej inwigilacji było wytworzenie Kościoła podziemnego, czyli owych „podpolników”[1]. Nie miał on żadnej struktury, składał się z niezależnych, czasem izolowanych działań, ale pod koniec socjalizmu obejmował już setki tysięcy ludzi! Byli tajnie wyświeceni nielegalni biskupi (tu najlepiej znany bp Jan Chryzostom Korec, jezuita, znany z nazwiska już w czasie socjalizmu, późniejszy kardynał), tajni księża (tu z kolei wielka rola biskupa krakowskiego Karola Wojtyły), byli wreszcie zwykli ludzie organizujący się „od dołu” w kółka modlitewne, biblijne, rodzinne, często funkcjonujący bez żadnej pomocy ze strony księży, zarówno tych jawnych jak tajnych. Mało o nich wiadomo, mało też o nich pisze Anton Hlinka. Zjawisko jednak jest super ciekawe.

    Jako przykład podajmy ruch niepełnosprawnych i nieuleczalnie chorych Rodzina Niepokalanej. Zaczęło się w 1975 roku od siedmiu osób leżących w jednym ze szpitali słowackich, którzy usłyszeli wezwanie papieża Pawła VI do „ewangelizowania miłością”. W tej intencji zaczęli codziennie odmawiać różaniec. Później rozpoczęli Nowennę do Ducha św., coś zrozumieli i postanowili przyjąć swoje cierpienie jako dar Opatrzności Bożej. Po jedenastu latach w tym ruchu brało już udział 100 tysięcy osób. Do modlitwy doszły wspólne pielgrzymki. Wielu księży u tych niepełnosprawnych, po ludzku biedaczków odrzucanych przez społeczeństwo, szukało wsparcia duchowego. Wśród nich pojawiały się też osoby z autentycznymi osobowościami mistycznymi. Tak rodził się nowy Kościół.

    Ciekawe, że Hlinka bardzo negatywnie wypowiada się o dyplomacji watykańskiej, która przez lata prowadziła bezowocny dialog z komunistami, którzy każde spotkanie wykorzystywali propagandowo szumnie trąbiąc o prowadzonych rozmowach świadczących o normalizacji stosunków. Nic jednak z nich przez lata nie wynikało. Pierwszym czytelnym sygnałem ze strony Watykanu na temat sytuacji w Czechosłowacji, było dopiero potępienie przez Jana Pawła II ruchu Pacem in Terris, czyli kolaborujących z władzami księży.

    Jedynym podobieństwem do sytuacji w Polsce było zaciekłe tropienie przez ichniejszą służbę bezpieczeństwa niezależnej literatury. W przypadku Słowacji właściwie nie istniały katolickie wydawnictwa podziemne, natomiast przemycano z zagranicy literaturę religijną. Walczono z nią z użyciem całej surowości, słusznie uważając, że nieocenzurowane treści są dla systemu komunistycznego zabójcze.

    Siła słabych jest kroniką prześladowania Kościoła. To bardzo cenne, niezależnie od programowej chęci różnych środowisk do patrzenia w przyszłość kosztem pamięci historycznej. Jak we wstępie powiedział ks. prof. Marek Starowiejski: Zapominamy i to bardzo szybko. I to co było dobre, i to co było złe. A potem dziwimy się, że nie rozumiemy świata w którym żyjemy.[2] Dzięki Hlince poznajemy podstawową faktografię. Kronikarski charakter książki jest zazwyczaj jej zaletą, ale bywa wadą, bo niekiedy brakuje kontekstu, zapewne Słowakom dobrze znanego, nam zupełnie nie. Odświeżałem sobie historię religijną naszych południowych sąsiadów korzystając z doskonałej,  niesłusznie objętej rozsnuwającym się mrokiem niepamięci, pracy Bohdana Cywińskiego Ogniem próbowane,[3] a zwłaszcza jej rozdziałów poświęconych Słowacji.

    W podsumowaniu powiem tylko, że czytałem z zainteresowaniem, a fragmenty dotyczące lat osiemdziesiątych z fascynacją. Szczególnie interesujący jest osobny podrozdział dotyczący „Kościoła podziemnego” – autor pilnie stara się nie używać tego terminu w przekonaniu, że Kościół jest jeden, ale dla mnie precyzyjnie nazywa on to zjawisko nowych form życia religijnego. Wielkim plusem ułatwiającym korzystanie z tej książki jest indeks osobowy, coraz rzadziej pojawiający nawet w poważnych pracach. Także zwraca uwagę bardzo ładna okładka. Dodatkowo wielkie uznanie dla księdza Artura Sobótki, który był spiritus movens wydania Siły słabych i słabości silnych, dzięki niemu otrzymaliśmy tę ciekawą pracę wypełniającą lukę w polskiej historiografii. Moja ocena końcowa książki to 10/10 dodatkowo zaliczam do „sił sensu” za podjęcie trudnego, a w Polsce zupełnie zapomnianego tematu brutalnych represji komunistycznych wobec Kościoła.

    Anton Hlinka, Siła słabych i słabość silnych. Prześladowanie Kościoła na Słowacji 1945-1989, Wydawnictwo Petrus Kraków 2013, tłumaczenie ks. Artur Sobótka.



    [1] Termin co prawda dotyczy Kościoła działającego na terenie imperium sowieckiego na Litwie, Łotwie, Białorusi i na Ukrainie. W Polsce termin upowszechniony dzięki ciekawej książce Krzysztofa Renika Podpolnicy.

    [2] Cytat pochodzi ze strony 5 Siły słabych i słabości silnych. Ksiądz profesor Marek Starowiejski jest specjalistą od patrologii, czyli historii o tysiąc kilkaset lat wcześniejszej od tu opisywanej. Problem niepamięci rozumie jednak lepiej niż większość historyków doby najnowszej. Wstęp przez niego napisany jest z tego powodu wartością samą w sobie, czytałem go z ogromna przyjemnością i uznaniem. Szacunek.

    [3] Bohdan Cywiński, Ogniem próbowane, t. I Korzenie tożsamości, t. II „… i was prześladować będą”, Lublin Rzym 1990.

  • Militaria

    Wspomnienia artylerzysty

    Stanisław Truszkowski, Mój wrzesień, recenzjaWspomnienia Stanisława Truszkowskiego mają kapitalne znaczenie dla zrozumienia kampanii wrześniowej. Wiele osób zadaje sobie pytanie, jak polska armia, bitna, dobrze wyszkolona, przygotowana do wojny tak sromotnie kampanię przegrała. Oczywiście, Niemcy posiadali przewagę ilościową i techniczną. Po ich stronie był czynnik zaskoczenia i bardzo sprzyjający układ granicy, umożliwiającej okrążenie wojsk polskich. Tej wojny nie można było wygrać i polscy sztabowcy zdawali sobie z tego sprawę, ale powinniśmy ją przegrać znacznie lepiej. Co zadecydowało o sromotnej klęsce? Przecież gdzieś po tygodniu walk, niezależnie od lokalnych sukcesów w obronie, wojna była strategicznie przegrana, a nasza obrona zdezorganizowana. Jakie czynniki na to wpłynęły?

    Z poziomu makro mniej więcej wiemy, jak do tej klęski doszło. Z poziomu mikro jest już gorzej. Dlaczego nawet lokalnie nie udało się ustabilizować naszej obrony?

    Stanisław Truszkowski był artylerzystą, dowódcą baterii w 1 pułku artylerii lekkiej przynależnym 1 Dywizji Piechoty Legionów. Zwłaszcza jego tom wspomnień Mój wrzesień jest z punktu widzenia tych pytań bardzo ciekawy. Kilka epizodów zasługuje na przytoczenie.

    Najbardziej wrył mi się w pamięć moment, kiedy jego dywizjon prowadził walkę artyleryjską z Niemcami. Nic nie było rozstrzygnięte. Wymiana ognia pozwalała przewidywać sukces. W tym momencie pojawił się nad polskim pozycjami niemiecki samolot rozpoznawczy, bezkarnie przeleciał na pułapie powyżej ognia polskich cekaemów przeciwlotniczych. Jest jasne, że posiadając takiego obserwatora, lada moment Niemcy wstrzelili się w pozycje polskiej artylerii i nastąpiła jej zagłada. Pozostała natychmiastowa ewakuacja, a polska piechota została bez wsparcia artyleryjskiego. Co z tego, że posiadaliśmy mniej więcej podobną artylerię, skoro nie mogła ona nawiązać równorzędnego pojedynku. Zadecydował jeden malutki samolocik obserwacyjny artylerii, któremu nie byliśmy się w stanie przeciwstawić. Zabrakło własnego lotnictwa myśliwskiego, a nawet jeśli jeszcze funkcjonowało lotnictwo armijne, to poza możliwością realnej łączności, zabrakło także efektywnej obrony przeciwlotniczej jednostek w polu. W efekcie, w tej potyczce, tak jakbyśmy artylerii nie mieli. To dużo tłumaczy.

    Drugi epizod dotyczył artylerii 41 DP rez. w boju pod Różanem. Mimo iż dywizja ta nie była w pełni zmobilizowana, to akurat pod Różanem dysponowała kilkoma bateriami artylerii i dobrze usytuowanym plutonem artylerii pozycyjnej. Jako improwizowany dowódca pojawił się tam Truszkowski i ze zdumieniem skonstatował, że nasza artyleria milczy. Zabrakło jej dowódcy, dywizja jak wspomniałem nie zakończyła mobilizacji i nie było obsadzone stanowisko dowódcy artylerii dywizyjnej, nie było zatem także rozkazów, wyznaczenia celów itd. Niemcy wybrali czas i miejsce uderzenia trafiając na nie przygotowane jeszcze do walki oddziały (późna mobilizacja). I znów, co z tego, że mieliśmy artylerię, nawet na niezłych pozycjach, jak organizowaliśmy jej strzelanie z dużym opóźnieniem i to pod ogniem. Zabrakło tylko jednego człowieka. Być może to brak efektywnego wsparcia polskiej obrony zadecydował o porażce pod Różanem?

    Wreszcie trzeci epizod. Artyleria 1 DP nie walczyła za często. Na szczęście, ponieważ w trakcie długiego odwrotu, straciła ona swoją kolumnę amunicyjną i bieżącego zapasu w jaszczach nie byłoby czym uzupełnić. Chaos ciągłego odwrotu, gubionych lub porzucanych taborów był losem wielu polskich jednostek. W efekcie dość często występowały braki w amunicji.

    Stanisław Truszkowski, Z dni pokoju i wojny 1921-1939, recenzjaSwój szlak bojowy Truszkowski zakończył na Lubelszczyźnie. Jego bateria była w komplecie, zdolna do boju, nawet posiadała niewielką, ale zawsze, ilość amunicji. Cóż tego, skoro cała 1 DP straciła już zdolność do walki i do przebijania się dalej na południe. Niemcy byli szybsi, nie pierwszy raz stawali na drodze odwrotu tej dywizji. Pod Kałuszynem jeszcze dywizja miała wystarczająco dużo sil, żeby zmieść niemiecki pułk, po następnych kilku dniach odwrotu i walki w okrążeniu nie miała już siły, żeby osłaniać i wykorzystywać własną  artylerię. Zawsze Niemcy byli przed nami i zagradzali drogę odwrotu. Nogi piechura przegrywały z niemieckimi samochodami i czołgami.

    Oprócz wspomnień wojennych Truszkowski napisał też ciekawe wspomnienia z okresu pokoju, zwłaszcza okres wileński w 1 DPLeg. daje sporo do myślenia.

    Stanisław Truszkowski, Mój wrzesień, LSW Warszawa 1959.

    Stanisław Truszkowski, Z dni pokoju i wojny 1921-1939, WMON Warszawa 1983.

  • Militaria

    Opowieść o Brygadzie Świętokrzyskiej NSZ

    Elżbieta Cherezińska, Legion, recenzjaPierwsze uczucie, które pojawiło się jeszcze przed lekturą książki, to uznanie dla odwagi Elżbiety Cherezińskiej. Autorka posiadająca niemały dorobek odważyła się podjąć temat Narodowych Sił Zbrojnych, organizacji wojskowej przez lata opluwanej, której odmawiano czci i wiary. W czasach PRL był to symbol wszystkiego najgorszego, a również w wolnej Polsce, dla środowisk liberalnych, to symbol nacjonalizmu, antysemityzmu i mordów bratobójczych. Dla pełności obrazu dodajmy, że także władze emigracyjne miały poważne wątpliwości co do postawy Brygady Świętokrzyskiej, podejrzewając ją, częściowo słusznie, o współpracę z Niemcami i bodaj dopiero w latach sześćdziesiątych przyznały im uprawnienia kombatanckie. Zabrać się za taki temat, kiedy nadal można snuć dużo bezpieczniejsze opowieści z czasów piastowskich, wymagało odwagi i determinacji. Szacunek. Z góry mówię, że zaliczam książkę do elitarnej grupy „sił sensu” właśnie za śmiałość w płynięciu pod prąd opinii mainstreamowych.

    Widać w Legionie chęć do napisania swoistej epopei. Autorka przedstawia na szerokim tle panoramę zarówno losów jednego z oddziałów partyzanckich, historię dyskusji w Komendzie Głównej Narodowej Organizacji Woskowej, później NSZ, trudne losy zjednoczenia z Armią Krajową, argumenty jego przeciwników, ale też trochę faktów związanych z tymi, którzy do AK się przyłączyli, wreszcie rzecz dla publiczności najciekawszą, czyli losy Brygady Świętokrzyskiej NSZ. Myślę, że większość czytelników potraktuje Legion jako dostarczyciela wiadomości historycznych na temat bardzo kontrowersyjnych wyborów dowództwa Brygady Świętokrzyskiej NSZ. Można się spodziewać renesansu zainteresowania jej dziejami, bowiem bardzo ostatnio popularny Piotr Zychowicz w Obłędzie ’44 ocenia ją absolutnie wzorowo.

    Dla mniej wtajemniczonych czytelników tego bloga powiem, że chodzi o współpracę tej brygady z Niemcami od końca roku 1944. Zawarto mianowicie z niemieckimi dowódcami niższego szczebla swoiste porozumienie o nieagresji, umożliwiające Brygadzie na zapleczu frontu wschodniego ewakuację na Zachód. Były też epizody bardziej czynnej współpracy, jak wyekspediowanie we współpracy z Niemcami skoczków spadochronowych wywodzących się z NSZ w celu organizacji antykomunistycznej partyzantki po drugiej stronie frontu. Chwała Cherezińskiej, że nie przemilczała również takich szczegółów, podobnie jak nie pominęła występujących w tym środowisku mordów skrytobójczych własnych dowódców, z powodu, jak możemy się tylko domyślać, różnic w strategii politycznej.

    Dobra orientacja Cherezińskiej w sprawach podziemia narodowego nie przekłada się na cały kontekst działań jej bohaterów. Uderzyły mnie zwłaszcza jej opinie na temat kampanii wrześniowej nieodmiennie przedstawianej jako ciąg tchórzostwa żołnierzy i niekompetencji dowództwa. To całkowita nieprawda. Pozytywnie zachowywali się tylko późniejsi członkowie Narodowej Organizacji Wojskowej i Związku Jaszczurczego. Generalnie to także nie do końca prawda. Pułkownik Oziewicz, jeden dowódców NOW i pozytywna postać książki, w rzeczywistości należał do niechlubnej grupy oficerów, którzy pozostawili samopas swoje jednostki. On porzucił dowodzoną przez siebie 29 DP i ewakuował się na Litwę (z Armii „Prusy”), czyli w dokładnie odwrotnym kierunku niż jego dywizja i wszystkie pozostałe jednostki Wojska Polskiego. Do niepotrzebnych książce panegiryków zaliczam tekst na stronie 281, z którego wynika, że Oziewicz został na Litwę „skierowany”. Bliższe prawdy jest stwierdzenie prof. Wieczorkiewicza, niekwestionowanego autorytetu w badaniach nad kampania wrześniową, że po prostu „dał drapaka” na Litwę.

    Poza tym przeszkadzało mi kilka drobnych potknięć świadczących, że autorka zupełnie nie opanowała realiów wojny 1939 roku. Jeden z jej bohaterów strzela wtedy z automatu. Oj chciałoby się, żeby polskie wojsko miało wtedy automaty, niestety „Morsy” były wtedy dopiero w fazie prób przedprodukcyjnych. Z kolei wspomniany już płk Oziewicz nie mógł być internowany na Litwie przez Sowietów, bo ich wtedy jeszcze tam nie było. Internowali go Litwini, Rosjanie weszli tam nieco później. Kierowana negatywnymi uprzedzeniami wobec  kampanii wrześniowej wypaczyła nieco losy Pociągu Pancernego „Poznańczyk”, w którym służył jej kolejny bohater, por. Jaxa. Prowadził on ciężkie walki pod Warszawą i w czasie walk został zniszczony, a nie bezdurno porzucony przez rozpierzchającą się załogę. Pozostaje mieć nadzieję, że w sprawach okupacyjnych, na których mniej się znam, autorka takich błędów nie popełniła.

    Na rzetelność historyczną dodatkowy cień rzuca także fakt, że autorka oparła swoje dociekania o dokumenty i opracowania wytworzone w kręgu podziemia narodowego, siłą rzeczy o charakterze panegirycznym, stąd takie dziwadła, jak w odniesieniu do płk. Oziewicza, czy czarnej legendy kampanii wrześniowej, ale też niezamierzenie śmieszne fragmenty, kiedy kierownictwo Związku Jaszczurczego, jak dobra wróżka, przewiduje przyszłość (s 330 i następne). Rozumiem, że autorka obdarzyła swoich bohaterów sympatią pozytywnie przedstawiając ich motywacje. Szkoda, że niekiedy uległa białej legendzie lub mimowolnie zajęła stanowisko w starych sporach z przeszłości. Tak się stało na przykład wtedy, gdy pisze o celach NSZ, polegających na unikaniu zaczepnych operacji wobec okupacyjnych sił niemieckich, co było, zwłaszcza po zakończeniu wojny, przedmiotem różnych sporów. Jednak przedstawiając akcje zgrupowania NSZ por. Zub-Zdanowicza opisuje właśnie przede wszystkim akcje skierowane przeciwko Niemcom. Do wyjątków należy zlikwidowanie pod Borowem powiązanej z AL./GL grupy bardziej kryminalnej niż partyzanckiej. Chwała Cherezińskiej za przedstawienie tego wydarzenia, ale to był ewenement. To powojenne spory na temat linii politycznej AK versus NSZ spowodowały takie przesunięcie akcentów w postrzeganiu NSZ. Faktografia przedstawiona w Legionie to potwierdza.

    Ogólna ocena książki jest jednak wysoka. Autorka nie stosowała przemilczeń, dała głos odsądzanym od czci i wiary, wykazała się przy tym niemałą odwagą. Rozumiem również, że książka, będąca odpowiedzią na czarną legendę NSZ, niektóre fakty przedstawia przez „różową szybkę”. Na mój gust książka jest zbyt rozwlekła, za dużo w niej epizodów, często marginalnych dla przedstawianych spraw. Mimo to czytałem z zaangażowaniem. Dla mnie 9/10

    Elżbieta Cherezińska, Legion, Zysk i S-ka Poznań 2013.