Polski karabin przeciwpancerny, czyli o sukcesie słów kilka
Kolejna nota również dotyczy Wielkiego Leksykonu Uzbrojenia. Tym razem o tomiku poświęconemu polskiemu karabinowi przeciwpancernemu i prototypom innego uzbrojenia strzeleckiego.
Zainspirował mnie do napisania tej notki jeden szczegół związany z projektem polskiego karabinu przeciwpancernego. Jak wiadomo projekt samego karabinu wykonał inż. Józef Maroszek. Był on absolwentem Politechniki Warszawskiej na kierunku uzbrojenie Wydziału Mechanicznego tej uczelni. Stworzenie tego kierunku zostało zainspirowane przez polskie władze wojskowe. Maroszek studia ukończył w 1932 roku pisząc prace dyplomową o uproszczeniu technologicznym karabinka wz. 29 (czyli wersji rozwojowej znanego Mausera). Już w roku 1935, a więc trzy lata od ukończenia studiów inż. Maroszek stworzył doskonały prototyp nowej broni zaakceptowany przez Komitet do Spraw Uzbrojenia i Sprzętu (znany jako KSUS). Zamknął się w ten sposób cały cykl planowania wojskowego.
Najpierw stworzono nowy kierunek studiów mający wykształcić nowe kadry dla polskiego przemysłu wojennego. Potem kierunek ten kończyli wybitni, jak widać, inżynierowie. Jeszcze później ci inżynierowie przerośli swoich mistrzów i projektowali nowe składniki uzbrojenia. Ten wieloetapowy cykl zamknął się w przeciągu kilkunastu lat odrodzonej Polski, która startowała w niepodległość nie posiadając żadnego przemysłu materiałów wojennych, nieliczne, przypadkowe kadry odziedziczone po zaborcach, żadnego doświadczenia, żadnego zaplecza projektowego. Startując z punktu zero wykształcono młodą kadrę inżynierską, zainspirowano nowe projekty, zbudowano zakłady wytwórcze materiałów wybuchowych, amunicji, karabinów i sporo innych. W kilkanaście lat. A było to jeszcze przed rozpoczęciem prac nad Centralnym Okręgiem Przemysłowym.
Warto w tym miejscu dodać, ze projektu karabinu przeciwpancernego był projektem interdyscyplinarnym. Rdzeń sukcesu tkwił w specjalnie przygotowanej amunicji. Dla amunicji z kolei kluczowy był materiał wybuchowy miotający pocisk. Trzeba było wymyśleć coś zupełnie nowego i to zrobiono. Stworzono cząsteczkę prochu nitrocelulozowego o ziarnach trójkanalikowych. Zwiększało to progresywność prochu, czyli w miarę upływu czasu proch palił się coraz szybciej, dając szybki potężny wybuch, umożliwiający pociskowi osiągniecie ogromnej prędkości początkowej ok. 1300 m/s. W Skarżysku, w Fabryce Amunicji skonstruowano odpowiednia łuskę wytrzymującą ponadstandardowe przeciążenie. Na końcu skonstruowano karabin, efektywny i prosty w obsłudze, o czym powyżej.
Łza się w oku kreci, jak porównać to z dorobkiem aktualnego 25-lecia.
Michał Mackiewicz, Kb ppanc wz. 35, kb sp wz. 38M, pm Mors wz. 39, Wielki Leksykon Uzbrojenia Wrzesień 1939, t. 42 Edipresse Warszawa 2014.
Wspomnienia Kuropieski, oficera sztabu
Wspomnienia Kuropieski, oficera sztabu
Bardzo ciekawa lektura, konieczna dla wszystkich interesujących się przedwojennym wojskiem i kampanią wrześniową. Najciekawsze fragmenty dotyczą studiów w Wyższej Szkole Wojennej, służby w sztabie 22 DP Górskiej dowodzonej w latach trzydziestych przez gen. Borutę Spiechowicza oraz kampanii wrześniowej, podczas której Kuropieska był oficerem sztabu GO „Bielsko” składającej się z 6 DP gen. Bernarda Monda (Kraków), 21 DP Górskiej gen. Józefa Kustronia (Bielsko) i 45 DP rez., która ostatecznie do grupy nigdy nie dotarła.
Cenny w tych wspomnieniach jest opis studiów w WSWoj. Otrzymujemy dość dokładny schemat całych kształcenia oficerów podyplomowych. Także wiele szczegółów związanych z poszczególnymi ich elementami, jak np. podróże polowe, podczas których kursanci mieli do swojej dyspozycji cały pociąg. Do tego dochodzą interesujące portrety wykładowców. Ciekawe, że do najinteligentniejszych zaliczał się płk Mossor, skądinąd bliski współpracownik gen. Kutrzeby. Kiedy jednak przyszło do działań sztabowych imitujących warunki realne, Mossor wypadł dość słabo.
Z czasów służby w sztabie 21 DP Gór. najciekawsze są informacje o szkoleniach, za przygotowywanie których był właśnie odpowiedzialny Kuropieska. Uderza brak szkoleń przeciwpancernych, a te, które się odbywały niejako „na sucho”, bez obecności czołgów, były dość żenujące. Żołnierzy mianowicie instruowano, że sposobem na powstrzymanie czołgu jest strzelanie w jego przezierniki obserwacyjne. Nic dziwnego, że w czasie walk, spotkanie z czołgami, zwłaszcza w pierwszych dniach kampanii, wzbudzało przerażenia i popłoch. Na ćwiczeniach bowiem nigdy z taką sytuacją nie mieli do czynienia.
Druga sytuacja też dotyczyła broni pancernej, tym razem chodziło o ćwiczenie aplikacyjne, polegające na tym, że polska dywizja piechoty jest atakowana przez radziecki korpus zmechanizowany. Ćwiczenie obnażyło słabość polskiej obrony i brak przygotowania dowódców do takiej sytuacji. Ostatecznie skończyło się kontynuowaniem obrony, ale z założeniem wsparcia odwodu przeciwpancernego lub czołgowego z poziomu dowództwa armii. Trzeba tylko dodać, że w tamtym czasie (1937 rok) pułk posiadał 3 działka ppanc. 37 mm i nie istniała dywizyjna kompania ppanc. Co ciekawe, przyczyną tego ćwiczenia było zalecenie MSWoj., aby w roku 1937/1938 przeprowadzić ćwiczenia z założeniem obrony przed uderzeniem pancernym. Dodajmy tylko, że owo zadanie szkoleniowe ujawniło poważną trudność w przemieszczaniu jednostek przeciwpancernych, bynajmniej nie z racji na ich ilość, ale z powodu trakcji konnej wrażliwej na ostrzał przeciwnika.
Opinie Kuropieski na temat organizacji dowodzenia w grupie operacyjnej dają dużo do myślenia. Inaczej niż w innych przypadkach, dowództwo grupy zostało zorganizowane już w kwietniu, nie była to zatem, jak w większości przypadków grupa improwizowana. Cóż z tego skoro dowódca grupy nie miał żadnych uprawnień dowódczych wobec podległych mu jednostek, żadnego budżetu, czyli jak wtedy się mówiło, żadnych „kredytów”, a zadanie miał zarysowane bardzo ogólnikowo. Wbrew jednak „czarnowidztwu” udało się pozycję śląską całkiem nieźle przygotować do wojny.
W ogóle czytając te wspomnieniami miałem nieodparte wrażenie, że ich autor się zwyczajnie „mądrzy” udzielając po fakcie różnych dobrych rad i poddając w wątpliwość wiele ówczesnych decyzji. Tak było w odniesieniu do decyzji wycofania się ze Śląska, którą zdecydowanie krytykował jako przedwczesną, nie podzielając zaniepokojenia dowódcy armii sytuacją pod Pszczyną. Niestety niskie stanowisko w hierarchii dowodzenia i brak zainteresowania studiami nad sytuacją Armii „Kraków” w pierwszych dniach września prowadziła go do błędnych wniosków. Istotnym powodem wycofania się Armii „Kraków” z pozycji śląskiej nie była porażka pod Pszczyną, ale groźba obustronnego okrążenia Armii. Tego nie było widać ze sztabu GO „Bielsko”, nie przeszkadzało to jednak w ferowaniu zdecydowanych sądów. Przedwczesnych.
Stałą manierą Kuropieski jest krytykowanie wszystkich oficerów liniowych, zwłaszcza generałów. Nawet tym których lubi, jak Borutę-Spiechowicza, przypina jakąś łatkę, w przypadku tego ostatniego tym to mniej eleganckie, że Borucie ma dużo do zawdzięczania. Generał bowiem ściągnął go na szefa III Odziału sztabu swojej Grupy Operacyjnej, mimo iż był w dopiero w randze kapitana (oczywiście dyplomowanego). Przedtem był I oficerem sztabu 22 DPG, którą dowodził wtedy też gen. Boruta-Spiechowicz. Boruta dawał mu dużo samodzielności, cenił jego zdanie, często podążał za jego radami.
Być może wpływ na oceny Kuropieski miało jego stanowisko generalskie w LWP, które niejako z urzędu nakazywało krytycyzm wobec przedwojennego wojska. Nakazuje to z ostrożnością podchodzić do jego sądów.
Lekturą poważnie utrudnia brak jakiegokolwiek indeksu.
Józef Kuropieska, Wspomnienia oficera sztabu, 1934-1939, WMON Warszawa 1972
Piechota II RP
Książka czekała na przeczytanie i w końcu się doczekała. Do zasadniczych zalet zaliczam kompleksowość ujęcia wszystkich zagadnień piechoty okresu międzywojennego. Nie obyło się tu niestety bez istotnych opuszczeń.
Struktury organizacyjne w podstawowym zarysie piechota zachowała niezmienne, właściwie przez cały okres. Począwszy od 1921 roku, kiedy zawarto traktat wojskowy polsko-francuski, w którym Polska zobowiązywała się do utrzymania 30 czynnych dywizji piechoty, ta ilość się nie zmieniała. Szkoda, że autor milczy o tym, co się zasadniczo zmieniało, czyli o planie mobilizacji dywizji rezerwowych. Ostatecznie w 1939 roku wystawiliśmy ich 9. Wcześniej jednak planowano zupełnie inne ilości. W planie mobilizacyjnym W2 znajdowało się tylko 6 dywizji rezerwowych, zatem trzy wystawiono poza planem. Były momenty, kiedy planowano nawet 30 dywizji rezerwowych. Warto by było prześledzić proces zmian tych koncepcji.
Precyzyjnie zostało omówione szkolnictwo wojskowe z uwzględnieniem wszystkich zmian w czasie. Od 1922 roku polska armia przeszła na pokojowy system szkolenia oficerów: aby nim zostać kandydat musiał mieć wykształcenie średnie i skończyć 3-letnią szkołę podchorążych (tak nazywano szkoły oficerskie). Zajęcia były zorganizowane w taki sposób, aby w półroczu zimowym zajmować się szkoleniem teoretycznym, a w półroczu letnim praktycznym w jednostkach wojskowych. Początkowo Szkoła Podchorążych Piechoty znajdowała się w Warszawie, w dawnym budynku rosyjskiego Korpusu Kadetów (dziś w tym miejscu funkcjonuje Kancelaria Premiera). Po 1926 roku szkołę przeniesiono do Komorowa k/Ostrowi mazowieckiej, do dużego kompleksu koszarowego z zapleczem poligonowych, którego tak brakowało w Warszawie. Funkcjonowała również w Bydgoszczy Oficerska Szkoła dla Podoficerów o dwuletnim cyklu kształcenia, która oprócz wiedzy wojskowej dostarczała lub wyrównywała wykształcenie ogólne do poziomu szkoły średniej, później jak wszystkie inne szkoły oficerskie przemianowana na Szkołę Podchorążych dla Podoficerów. Kształciła ona oficerów także dla innych niż piechota broni. Warto sobie także uświadomić, jaka była skala tego kształcenia: Szkoła Podchorążych Piechoty wypromowała w czasie II Rzeczpospolitej 5300 oficerów, a ta dla podoficerów wykształciła ponad 1200 oficerów, w tym blisko 800 dla piechoty, po 200 dla kawalerii i artylerii oraz 50 dla lotnictwa. Należy dodać, że dodatkowymi szkoleniami dla oficerów awansujących na wyższe stopnie i dowodzących coraz większymi oddziałami zajmowało się Centrum Wyszkolenia Piechoty w Rembertowie, przez kursy tam organizowane przeszło ponad 6000 oficerów.
Omawiając działalność Centrum Wyszkolenia Piechoty autor podaje, że w 1933 roku prowadzono prace nad motoryzacją batalionu piechoty, które zakończyły się precyzyjnymi wnioskami, łącznie z przydziałem ludzi do samochodów, sposobem transportu uzbrojenia i etatem samochodów na takie potrzeby. Podobnie później przeprowadzono demonstrację załadunku i transportu kompanii piechoty. Szkoda wielka, ze autor nie przedstawił szczegółowych wyników tych badań, byłoby to bardzo ciekawe, zwłaszcza w kontekście późniejszej motoryzacji pułków kawalerii.
Piechota, podobnie jak cała reszta armii, w drugiej połowie lat trzydziestych przeszła program rozbudowy, niesłusznie powszechnie nazywany program modernizacji, przez Jagiełłę zresztą również. Niestety wywody Jagiełły na ten temat są przewrotne. Do tego samego worka wrzucane są koncepcje, wizje przyszłościowe, jak i przyjęte już do realizacji plany rozbudowy. Brak też precyzyjnego podsumowania, co do września 1939 zrobiono. Do tego autor nie ustrzegł się pewnych błędów. Dam przykład oczywisty, nie wiadomo np. skąd Jagiełło wziął pomysł wystawienia dwóch dywizjonów artylerii ciężkiej w dywizji piechoty (s. 71). W rzeczywistości zawsze planowano jeden dywizjon artylerii ciężkiej na dywizję, co prawda w większym składzie (trzy baterie po cztery armaty lub haubice) niż te wystawione w 1939 (dwie bateria po trzy działa i haubice), ale zawsze to był jeden dywizjon. Ponadto autor jednym tchem wymienia plan wystawienia plutonu podsłuchowego i radiowywiadowczego, myślę, ze chodzi o ten sam pluton, a i to planowany dopiero w 1942 roku, a więc w rzeczywistości bardzo odległej i planistycznie niepewnej.
W ogóle Piechota Wojska Polskiego obfituje w ogromna ilość błędów, niejasności czy literówek. Wszystkich nie sposób przytoczyć. Podam kilka z tabel i schematów znajdujących się na początku książki: W Schemacie 13. Organizacja DP w sierpniu 1939 na stopie wojennej, występuje zmotoryzowany batalion przeciwlotniczy. Oj chciałoby się taki mieć. Nawet w prostym zestawieniu, jak w Tabeli 6. Skład i dyslokacja dowództw DP, pojawiają się literówki, dwa razy występuje 2 psp, w rzeczywistości w 21 DP znajdował się 1, 3 i 4 psp, podobnie dwa razy występuje 29 pp, w omyłkowo podanym chodzi o 49 pp w składzie 11 DP (Karpackiej, płk. Prugara-Ketlinga). Z kolei w schematach poświęconych organizacji dywizji, pułku i batalionu piechoty w 1921 roku (Schematy 4., 5., 6.), z dużą swobodą raz pojawia się kompania ckm w batalionie, a raz nie. Zdumiewa, że autor nie zauważa, że dane dotyczące szkolenia na specjalistycznych kursach w CWPiech. które podaje w tekście są zupełnie niekompatybilne z danym na tej samej stronie (109) w Tabeli 14. Trudno nie zauważyć na przykład, że w całym dwudziestoleciu wykształcono tam mniej oficerów kawalerii niż w samych latach trzydziestych. Coś się grubo nie zgadza. Bez dostępu do źródeł archiwalnych nie sposób takich problemów rozstrzygnąć, ale niestety takie sytuacje wiarygodność danych publikowanych w tej książce mocno podważają.
Autor miał także tendencję do powtórzeń, o wydatkach państwa polskiego na wojsko w latach 1918-1939 wynoszących 15 mld zł wobec niemieckich 90 mld marek, co dawało kwotę 200 mld czytałem trzy razy. Podobnie wielokrotnie czytałem o braku granatu ppanc., karabinu samopowtarzalnego i lunet dla strzelców wyborowych. Abstrahując od powtórzeń, to jeżeli tylko takie polska piechota miała braki w uzbrojeniu strzeleckim, to tylko pogratulować jej szefom. Podobnie autor do znudzenia powtarza banalną informację, że pułk piechoty składał się z trzech batalionów, w całej pracy nie nadmienia jednak, że dwa pułki piechoty miały po cztery bataliony. Wracając do wspomnianych braków w uzbrojeniu, karabinu samopowtarzalnego nie wprowadzano do uzbrojenia planowo, podobnie jak nie zwiększano nasycenia oddziałów bronią maszynową, zakładano takie dozbrojenie w momencie, kiedy będziemy w stanie produkować odpowiednią ilość amunicji, czyli w roku 1941, co z kolei wynikało z planu rozbudowy przemysłu zbrojeniowego. Czy więc na pewno był to brak?
Ogólnie biorąc praca jest bardzo przydatna z powodu całościowego ujęcia problematyki. Niestety w wielu miejscach niejasna, z pewną ilością błędów i z małym stopniem sproblematyzowania. Ogólna ocena 6/10
Zdzisław Jagiełło, Piechota Wojska Polskiego 1918-1939, Bellona Warszawa 2007.
Polskie minowce, polskie stocznie
Blog miał być o książkach, a chwilowo zamienił się w blog filmowy. Tym razem o książce, notka lekko spóźniona, ale dobrze oddaje, czym się aktualnie zajmuję. Lada moment zacznie się odrabianie zaległości.
Od długiego czasu zbieram się, aby napisać coś o serii wydawniczej Wielki Leksykon Uzbrojenia Wrzesień 1939. Przedsięwzięcie zbliża się do końca, ale lepiej późno niż wcale. Oceniam je bardzo wysoko, zebranie wokół tego pomysłu najlepszych autorów dało w efekcie prace znacznie przewyższające swoją wartością to, czego moglibyśmy oczekiwać od kolorowych zeszycików. To rewelacyjne kompendium wiedzy o polskiej armii okresu dwudziestolecia międzywojennego. Uwagi mam jedynie do strony ilustracyjnej. Publikowanie ogromnych zdjęć na cała rozkładówkę wydaje się mało uzasadnione, zwłaszcza gdy robi się z tego świętą zasadę wydawniczą, bo niekiedy nie dysponujemy zdjęciami stosownej jakości do takiego powiększenia. Natomiast kosztem tych zdjęć przydałoby się więcej tekstu, zwłaszcza, że w przypadku wielu elementów uzbrojenia przez wiele najbliższych lat nic się więcej nie napisze ponad to, co znalazło się w Leksykonie. Ale to tylko łyżka dziegciu w beczce miodu.
W przypadku minowców zafascynował mnie fakt, że były to pierwsze okręty wojenne wybudowane w Polsce. Bez licencji (jak w przypadku działek ppanc. 37 mm), bez współpracy obcych specjalistów, bez kopiowania cudzych wzorów.
Proces produkcyjny zorganizowano tak, aby zminimalizować eksport i jednocześnie poprzez zamówienia na polskim rynku stworzyć podwaliny polskiego zaplecza przemysłowego do budowy kolejnych okrętów lub statków na potrzeby cywilne. Niekiedy przekonywano polskie firmy do podjęcia zamówienia (jak w przypadku mebli stalowych), niekiedy tolerowano braki i modyfikacje już zamontowanego na okrętach sprzętu (jak w przypadku pomp elektrycznych). Przyjęto zasadę, że akceptowane są polskie oferty o ile przekraczają poziom cenowy ofert zagranicznych nie więcej niż o 10%.
Pierwsza partię (4 sztuki) budowano w trzech różnych miejscach, dwa w modlińskiej stoczni rzecznej („Czajka” i „Rybitwa”), po jednym w warsztatach portowych Marynarki Wojennej w Gdyni („Jaskółka”) i w Stoczni Gdyńskiej („Mewa”). Pierwotnie przewidziana do produkcji całego zamówienia stocznia modlińska nie miała wystarczających mocy przerobowych. Od nazw okrętów zwano je pieszczotliwie „ptaszkami”
Pomysł został zrealizowany doskonale. Projekt autorstwa inż. inż. Aleksandra Potyrały i Dominika Małeckiego był bardzo udany, a proces budowy przebiegał bez większych zakłóceń. Okręty okazały się bardzo eleganckimi, dzielnymi na morzu jednostkami, weszły do służby w końcu 1935 roku. Uzbrojone w armatę 75 mm Schneidera wz. 28, dwa ckm przeciwlotnicze 7,92 mm Maxima.
Nic dziwnego, że podjęto decyzję o wybudowaniu kolejnych dwóch jednostek („Czapla” i „Żuraw”). Tutaj jednak zaczęły się schody, bo zwodowane jednostki okazały się awaryjne. Kłopoty wystąpiły zwłaszcza z silnikami budowanymi przez PZInż. na licencji szwedzkiej. W efekcie w czasie kampanii wrześniowej były prawie nieprzydatne. Nasuwa się refleksja, że być może wysiłek włożony w uruchomienie polskiego przemysłu stoczniowego był chybiony. Od zwodowania okrętów do ich wcielenia do Marynarki Wojennej upłynął rok, strawiony na walkę z awariami silników i maszynki sterowej. Choć trzeba przyznać, że proces budowy był szybszy niż pierwszej serii. Na dodatek silniki PZInż. dostarczył z opóźnieniem. Tak jakby nie opanował produkcji, a nawet zapomniał, czego się nauczył przy produkcji pierwszych dwóch silników dla wcześniejszej partii minowców (dwa silniki dostarczyli Szwedzi w ramach umowy na zakup licencji).
W zeszycie po macoszemu potraktowano kwestię uzbrojenia. Wiadomo na przykład, że drugiej partii minowców przewidziano armatę 75 mm, autor nie zamieścił informacji, że chodziło o model Canona Mle 1928, który nie został na czas dostarczony i w efekcie zamontowano stare działo 75 mm wz. 97 (dlaczego określane jako „uniwersalne”?) na podstawie morskiej, prawdopodobnie ze starych zapasów artylerii wojsk lądowych. Ale czy w tym przypadku Wikipedii można wierzyć? Niestety autor skazał nas na domysły nie zamieszczając stosownych informacji. Co do uzbrojenia przeciwlotniczego napisał „przewidziano” zdwojone nkm 13,2 mm Hotchkissa, a jakie zamontowano i czy w ogóle? Sprawa niebanalna z racji na udział minowców w bitwie powietrzno-morskiej 1 września 1939 roku. Ponadto uwaga do redakcji: warto ujednolicić pisownię nazw okrętów – z cudzysłowem, czy bez, w różnych zeszytach jest rożnie.
Doskonale został opisany udział minowców w walkach na polskim wybrzeżu. To wielki plus.
Drobne braki nie przesłaniają bardzo pozytywnej oceny całości. Dla mnie 9/10 za owo nieszczęsne uzbrojenie i śladowe informacje o drugiej serii minowców.
Marcin Wawrzynkowski, Minowce typu Jaskółka, Wielki Leksykon Uzbrojenia Wrzesień 1939 t. 20, Edipresse Warszawa 2013.
Bułgarska lekcja, Takie są zasady
Na projekcję trafiłem już po ogłoszeniu listy laureatów 30 Warszawskiego Festiwalu Filmowego, wiedziałem, na co idę. Lekcja zrobiła na mnie, na innych zresztą widzach również, ogromne wrażenie. Na nagrodę zdecydowanie zasłużyła.
W pewnej szkole w Bułgarii, w jednej z klas dochodzi do kradzieży portfela. Młoda nauczycielka jest zdeterminowana, żeby znaleźć złodzieja wśród swoich uczniów. W tym samym czasie ona sama popada w poważne tarapaty finansowe z powodu niespłacanego kredytu. Przychodzi komornik, za trzy dni ma już dojść do licytacji jej rodzinnego domu. Sytuacja jest dramatyczna. W końcu kobieta decyduje się na wzięcie bierze chwilówki w podejrzanej firmie pożyczkowej. Jak zwykle w takich sytuacjach, nie może go spłacić, jest poddawana różnym upokarzającym presjom, z propozycją usług seksualnych włącznie. W końcu decyduje się rozwiązać swój problem wykonując skok na bank. Akcja się udaje, o dziwo, ale w tym samym czasie znajduje klasowego złodzieja, którego z taką pasją szukała. Oczywiście winę mu darowuje, przy jej wyczynach – to zgoła pikuś.
Film jest bardzo szybki. Ilość wydarzeń, zwrotów akcji, zaskoczeń jest naprawdę duża. Tempo mamy jak we thrillerze, mimo iż ostatecznie to kino społeczne z głębszą refleksją.
Kilka z tych filmowych epizodów daje do myślenia, jak np. ten z pułapką na szkolnego złodzieja poprzez pozostawienie znaczonego banknotu. Presja na demaskację zła obraca się przeciwko nauczycielce, która ma z tego powodu niemałe kłopoty w swoich sprawach finansowych. Czy warto było, warte zastanowienia. Takich kwestii jest w filmie więcej. Dla mnie stanowi o jego sile. Tempo i sprawność filmowa ma znaczenie drugorzędne.
Ważne dla mnie jest także, że nauczycielka, główna postać filmu, jest osobą uporządkowaną, o silnych tendencjach moralnych, czasem wręcz fundamentalnych, a jednocześnie wzbudza naszą sympatię, kibicujemy jej dzielności, bardzo chcemy, aby udało się wywinąć z lecącej na nią gilotyny finansowej.
To drugi na festiwalu film bułgarski, w którym detonatorem nieszczęść jest komornik licytujący dom rodzinny za niespłacony kredyt (także Dzień sądu/Judgment). To chyba jakiś szczególny problem Bułgarii, a może nawet sygnał dla jej władz.
Bardzo wysoko oceniam ten film. Połączenie kina refleksji moralnej z tempem thrillera, apetycznie zarysowana bohaterka dało bardzo dobry efekt, nie dziwię się, że wygrał kategorię debiutów, 10/10.
Takie są zasady
Ten film to całkowite przeciwieństwo Lekcji. Dzieje się mało, spokojnie, z namysłem, szczegóły mają znaczenie.
Widzimy normalną, niespiesznie żyjącą rodzinę. Właściwie archetyp rodziny. Rutynowo toczą się codzienne sprawy: budzik, śniadanie, praca, zakupy, obiad, telewizor. Każda z tych czynności pokazana jest z uwagą, z sympatią dla tych prostych ludzi, którzy sprzeczają się jak smażyć kotlety. Afirmacja spokojnego życia to w moich oczach duży plus.
W życie tej skromnej rodziny niespodziewanie wdziera się dramat. Jedyny syn bohaterów filmu wraca do domu pobity, ale nic nie wskazuje na poważniejsze problemy zdrowotne. Następnego dnia już nie żyje.
W tym momencie zaczyna się najciekawsza część filmu. Początkowo rodzice nie mogą uwierzyć w tę wiadomość i to w jak najbardziej dosłownym sensie. Przecież aparatura jest podłączona, niedawno mieli z nim kontakt, to niemożliwe, aby umarł. Informacja ich totalnie ogłusza. Są w szoku. Działają niby normalnie, ale w gruncie rzeczy tylko mechanicznie. Życie dla nich straciło smak. Studium tego wstrząsu jest doskonałe.
Niestety w tym momencie musiała zwyciężyć poprawność. Ojciec zmarłego chłopca odszukuje sprawcę pobicie i sam go zdrowo tłucze. Przemoc rodzi przemoc. Po raz tysięczny międli się ukochaną tezę poprawnościowców. A mógł wyjść taki oryginalny film.
Zasłużona nagroda za reżyserię. Tak celnie oddać nastroje tych zwykłych rodziców i to używając prostych środków, taki rysunek cienkim piórkiem, klasa. Za reżyserię, za ciekawy portret chorwackiej rodziny 10/10, za namolną poprawność finału obniżam do 8/10.
Lekcja, reż. Kristina Grozeva, Petar Valchanov, Bułgaria 2014, pierwsza nagroda w konkursie 1-2 WFF
Takie są zasady/Takva su pravila, reż. Ognjen Sviličić, Chorwacja 2014, nagroda za najlepszą reżyserię.
Fałszerz genialny
Wolfgang Beltracchi był fałszerzem na niespotykaną dotąd skalę. Nie do końca wiadomo, ile obrazów sfałszował i wpuścił do obrotu aukcyjnego. W filmie wspomina, że stworzył ok. 300 obrazów, ale to nie jest tożsame z ich wprowadzeniem do sprzedaży, ani z kompletnym fałszerstwem (z nim mamy bowiem do czynienia dopiero wtedy, kiedy twórca obrazu złoży na nim cudzy podpis).
Wydaje się, że w czasie kręcenia filmu Beltracchi jest w trakcie odbywania kary (o ile to tak można nazwać) i pilnuje języka, żeby nie stworzyć sobie nowych kłopotów prawnych, stąd zapewne ezopowy język i unikanie dokładnych wypowiedzi. Jest świadom, że ciągle grozi mu odpowiedzialność. Ta niejasność jest charakterystyczna dla całego filmu. Tu chociaż jest powód, w innych przypadkach go brak, a i tak nie wiemy dokładnie, co się wydarzyło. Nie wiemy kiedy wpadł, tylko ogólnie dowiadujemy się, z jakiego powodu, nie jesteśmy pewni, czy w czasie, kiedy Beltracchi wypowiada się do kamery, „siedzi” on w więzieniu, czy już zakończył odsiadkę, nie wiemy dokładnie za co i na jaka karę został skazany, ile jego fałszywych obrazów zostało przez policję namierzonych, a ile pozostaje jeszcze w obrocie. Wydaje się, że dużo, różne półsłówka na to wskazują, co najmniej z tego powodu wiele osób powinno być tym filmem zainteresowanych.
Jedną z ciekawszych rzeczy w filmie jest dość precyzyjny pokaz sztuki fałszowania. Na oczach widza, na pchlim targu Beltracchi kupił XIX-wieczny obraz z pieczęcią firmy handlującej sztuką. Sprawdził, że płótno i blejtram były w dobrym stanie, bez śladów naprawy. Następnie zdjął całą farbę otrzymując oryginalne XIX-wieczne podobrazie. Ślady po usuniętej treści malarskiej postanowił wykorzystać w kompozycji nowego obrazu. Właściwie z głowy naszkicował obraz znanego abstrakcjonisty z końca XIX wieku, wczuwając się w styl i charakter jego twórczości, a nie – kopiując. Mógł uchodzić za cudownie odnalezione dzieło, znane dotąd z tytułu.
Najbardziej w filmie zdumiewała mnie „lekkość bytu” zainteresowanych. Beltracchi niczego nie żałuje, jego przyjaciele wcale nie mają minorowego nastroju, historyk sztuki stara się go zrozumieć, nawet kolekcjonerzy nie bardzo się boczą, bo dom aukcyjny wyrówna im stratę z tytułu zakupu falsyfikatu, dom aukcyjny z kolei pociesza się, że odzyska cash z licytacji nieruchomości Beltracchiego. Na zdjęciu bodaj z promocji książki wszyscy są tacy szczęśliwi.
Nie znamy wyroku, ale wiemy, że karę wraz z żoną odbywał w trybie wolnościowym, czyli pracował normalnie w swojej pracowni malarskiej jedynie na noc wracając do więzienia.
Beltacchi wpadł na sfałszowaniu obrazu Heinricha Campendonka. Dom aukcyjny na żądanie klienta poddał go szczegółowym badaniom laboratoryjnym i wykrył, że dwie farby są pochodzenia współczesnego i nie były znane w czasie tworzenia ewentualnego oryginału. Wszyscy występujący w filmie krytycy i marszandzi zgodnie potwierdzali, że ów obraz Czerwony obraz z końmi (Rotes Bild mit Pferden) był najlepszym w twórczości Campendonka, zanim się okazało, że jest falsyfikatem. Pytanie zatem, dlaczego po ujawnieniu fałszerstwa odmawiają mu wartości estetycznych. Czy stał się gorszym, brzydszym malowidłem tylko dlatego, że namalował go ktoś inny niż się podpisał? A może chodzi tylko o snobizm znanych nazwisk?
Beltracchi jest genialnym malarzem, ale wygląda na to, że roztrwonił swój potencjał, zajmując się podrabianiem, a nawet poprawieniem innych. Przypomina tu pijanego Mozarta w Amadeuszu, który w przypływie dobrego humoru imituje wszystkich współczesnych mu kompozytorów, doskonale wychwytując ich specyfikę. A mógł Belracchi tworzyć dzieła własne…
Film ogląda się z przyjemnością. Wtajemniczenie w arkana fałszerskiego rzemiosła jest fascynujące, czas filmu szybko bieży, muzyka podkręca tempo. Poruszane problemy często są niejednoznaczne, warte dalszej refleksji. Szybko i ciekawie, szkoda, że powierzchownie, 8/10.
Beltracchi –̵ sztuka fałszerstwa (Beltracchi –̵ Die Kunst der Fälschung), reż. Arne Birkenstock, dokument, Niemcy 2014.
Gottland
Książkę Mariusza Szczygła czytałem ładnych parę lat temu z wielkim zainteresowaniem i oceniałem ja bardzo dobrze. Autor, znany z roli chłopka-roztropka w pierwszym polskim talk-show zaprezentował się tutaj jako bystry dziennikarz podejmujący ciekawe problemy z najnowszej historii Czech. Szczególnie był dla mnie ciekawy reportaż historyczny o ogromnej firmie Bata, zorganizowanej jak totalitarne państewko.
Na podstawie Gottlandu Czesi zrobili cykl filmów dokumentalnych składających się razem na jeden pełnometrażowy dokument Gottland. To samo w sobie bardzo ciekawe: Czesi byli tak poruszeni tekstami Szczygła, że sami postanowili odnieść się do poruszanych w nich tematów.
W mojej ocenie była to próba średnio udana.
W praktyce jedyną dobrą etiudą dokumentalną jest ta poświęcona Zdenkovi Adamcovi, który w 2003 roku dokonał aktu samospalenia w tym samym miejscu, gdzie w czasach komunistycznych zrobił to Jan Palach. Już ten fakt daje do myślenia. Zdenek był nieprzystosowany społecznie, był ofiarą niezrozumienia i prześladowania przez współuczniów. Wdał się w przedsięwzięcia antyglobalistyczne, na jego stronnie udzielano porad, jak skonstruować bombę. Namierzony przez policję w końcu spektakularnie targnął się na swoje życie. Jednocześnie wyraźnie dokuczał mu fakt, że był grubasem (jak sam mówił) i nie miał dziewczyny. Czy jego dramatyczny protest zasługuje na uwagę? Czy coś go łączy z Palachem? Ciekawe pytania. Outsiderzy też przecież mają prawo do protestu. Im też życie może dokuczać tak, że aż strach.
Zupełnie zawiodła moje oczekiwania impresja dotycząca fabryki „Bata”. Sprowadzenie zagadnienia tylko do mechanizacji produkcji i systemu taśmowego jest zasadniczym spłyceniem problemu. W reportażu Szczygła chodziło przecież o to, że twórca firmy, Josef Bata, narzucił swoim pracownikom nie tylko specyficzne zasady rządzące produkcja, ale ingerował w to, co jedzą, jak odpoczywają, gdzie mieszkają itd. Był to swojego rodzaju totalizm, na który ludzie szukający pracy się godzili. Zresztą taka organizacja przyniosła ogromy sukces gospodarczy i stworzenie firmy działającej w wielu krajach na kilku kontynentach.
Po spektaklu miała miejsce ciekawa rozmowa z autorem. Mariusz Szczygieł zadeklarował, że po sukcesie Gottlandu ma już dość tematów czeskich. Gottland doczekał się kilku przeniesień na sceny teatralne, ale autor w nich programowo nie uczestniczył. Jak mówi, najlepszy autor, to martwy autor, czyli taki, który nie wtrąca się do prób adaptacji jego dzieła. Niech każdy odczytuje je tak, jak uważa za stosowne. Niestety autorzy filmowej wersji Gottlandu nie stanęli na wysokości zadania pogłębionego odczytania literackiego pierwowzoru, stąd jedynie 5/10. Ale zobaczyć mimo to warto, poza tym to specyficzne polonicum.
Gottland, reż.: Lukáš Kokeš, Rozálie Kohoutová, Viera Čákanyová, Petr Hátle, Klará Tasovská, Czechy 2014.
Samochody pancerne II Rzeczypospolitej
Powstało dużo publikacji na ten temat. Jedne lepsze, drugie gorsze. Warto chyba parę słów o nich napisać.
Część niniejszej nota powstała tylko z obowiązku recenzenckiego. O słabych książkach pisać nie warto, tym mniej warto tracić czas na ich czytanie. Problem jednak w tym, że militaria Polski przedwojennej cieszą się ogromnym zainteresowaniem, na którym żerują wydawcy i pospieszni autorzy. W efekcie za wysokie ceny otrzymujemy wątpliwej jakości produkty.
Pierwsza książka (na zdjęciu obok), jest kompletna pomyłką. Przypadkowe informacje nie dają żadnego obrazu sposobu i zakresu użycia samochodów pancernych w Wojsku Polskim. Na dodatek kwestie najciekawsze, dla mnie te z dwudziestolecia międzywojennego, zostały zupełnie pominięte. Ledwie kilka zdań poświecono samochodom pancernym polskiej produkcji czyli samochodom wz. 29 zbudowanym na podwoziu Ursusa. Niewiele więcej informacji znalazło się o samochodzie pancernym wz. 34, który był podstawowym wyposażeniem szwadronów samochodów pancernych wchodzących w skład dywizjonów pancernych przydzielonych w 1939 roku do każdej brygady kawalerii. Z tych zamieszczonych najciekawsze, to cytaty z pracy Janusza Magnuskiego. Zatem można posumować, że lepiej odwoływać się do książek pisanych przez specjalistów, niż mieć do czynienia z danymi z drugiej ręki. Do ciężkich braków należy zaliczyć brak jakichkolwiek informacji o walkach toczonych przez przedstawione samochody w czasie kampanii wrześniowej, co oznacza, że najciekawszych informacji i tak książka nie zawiera. O poziomie refleksji zawartych w książce niech świadczy fakt, że autorzy uznali cenę polskich samochodów pancernych za bardzo wysoką, jeżeli była ona porównywalna z cena luksusowego samochodu osobowego (CWS) lub równowartością dwóch ciężarówek Ursusa. Nawet na potrzeby popularyzacji książka się nie nadaje. 0/10
Książka Janusz Ledwocha to inna klasa. Oparta o samodzielne badania, dobrze prezentuje problematykę. Sporo uwagi autor poświęcił historii powstania konstrukcji danego pojazdu, są tez informacje o jednostkach samochodów pancernych, ich strukturze i planach mobilizacji. Na końcu krótkie metryki wszystkich szwadronów samochodów pancernych działających w ramach dywizjonów pancernych przydzielonych do każdej brygady kawalerii.
W książce bardzo dużo zdjęć i rysunków, mniej tekstu. Wykład w wielu miejscach chaotyczny, pisany w pośpiechu. Dobra publikacji dla szukających podstawowych informacji o tym rodzaju broni przedwojennego wojska polskiego, nie należy jednak za dużo od niej oczekiwać. Powierzchowna, unikająca poważniejszych problemów, ale mimo wszystko dająca obraz zagadnienia. Dla małowymagających.
Do najciekawszych jednak zaliczam publikacje mniejsze, w założeniu ciekawostkowe dla pasjonatów spraw technicznych uzbrojenia polskich oddziałów. W efekcie jednak otrzymujemy bardzo kompetentne teksty, pisane przez najlepszych specjalistów. Zwłaszcza ambitnym przedsięwzięciem jest Wielki Leksykom Uzbrojenia Wrzesień 1939. Formuła niewielkich objętościowo zeszytów jest zdecydowanie myląca. To bardzo, bardzo ciekawe teksty, dużo mówiące o genezie i fazie projektowej danych konstrukcyjnych, organizacji jednostek używających opisywanego uzbrojenia, użycia w 1939 i wreszcie późniejszych losów. O wszystkim kompetentnie, przedstawiając najnowszy stan wiedzy.
Z mniejszym rozmachem jest tworzona seria TBiU (Technika, Broń i Uzbrojenie). Mniej zeszytów, większy rozrzut tematyczny. Jednak jakość każdego z osobna zeszytu jest wzorowa. Przy okazji tematu samochodów pancernych warto przedstawić zeszyt omawianej serii przygotowany przez mistrza w dziedzinie polskich wojsk pancernych Rzeczypospolitej Rajmunda Szubańskiego. Bardzo ciekawe, wiarygodne, informacje pewne. Podobnie warte polecenia. W porównaniu z WLU warto tylko zwrócić uwagę, że tutaj zeszyt jest poświęcony tylko jednemu z samochodów pancernych, na dodatek dość rzadkiemu, bowiem tylko jeden szwadron samochodów pancernych był w niego wyposażony. Oznacza to większą dokładność i dużą precyzję w opisie udziału w kampanii wrześniowej.
Andrzej Antoni Kamiński, Tomasz Szczerbicki, Samochody pancerne i transportery opancerzone Wojska Polskiego 1918-1950, Almapress Warszawa 2010.
Janusz Ledwoch, Samochody Pancerne Wojska Polskiego 1918-1939, Wydawnictwo Militaria, Warszawa 2013.
Jacek Haber, Samochody pancerne wz. 28, wz. 29, wz. 34, WLU t. 16, Edipresse 2013.
Rajmund Szubański, Samochód pancerny wz. 29 Ursus, TBiU t. 6, ZP Grupa 2013.
Wojska saperskie we wrześniu 1939
Wielką zaletą książki jest omówienie wszystkich aspektów związanych z rozwojem wojsk saperskich w II Rzeczypospolitej wraz z ostateczna weryfikacją wszystkich przygotowań w postaci udziału tych wojsk w wojnie obronnej 1939 roku. A więc autor szczegółowo omawia pokojową organizację tych wojsk wraz z uwzględnieniem zmian organizacyjnych, które zachodziły w okresie dwudziestolecia, schodzi do poziomu oddziałów saperskich przydzielanych do WJ przedstawiając ich strukturę i zadania. Przedstawia także wyposażenie jednostek saperskich i co ciekawe robi to w porównaniu do analogicznych jednostek Niemiec i Sowietów. Dalej autor przedstawia mobilizację jednostek saperskich w 1939 roku oraz udział tych jednostek w walkach września 1939 roku.
Pod koniec okresu II Rzeczypospolitej struktura pokojowa wojsk saperskich przedstawiała się następująco: osiem batalionów saperów, które podczas mobilizacji wystawiały po batalionie saperów dla każdej dywizji piechoty i brygad motorowych. Ponadto każda armia miała otrzymać armijny batalion saperów. Oprócz tego funkcjonował batalion elektrotechniczny, silnikowy, mostowy i dwa bataliony mostów kolejowych. Tuż przed wybuchem wojny dwa bataliony (2. w Puławach i 4. w Przemyślu) przekształcono w pułki saperów,[1] w związku z tym, że do ich zadań mobilizacyjnych weszło dodatkowe wystawienie dwóch zmotoryzowanych batalionów saperów dla 10 BK i dla WBPM. Dla brygad kawalerii wojska saperskie nie mobilizowały żadnych jednostek; ich zabezpieczeniem technicznym zajmowały się organiczne szwadrony pionierów.
Nadmieńmy w tym miejscu, że wojska saperskie były bardzo dobrze przygotowane do motoryzacji. W batalionach dywizyjnych i armijnych zmotoryzowano po jednej kompanii zaporowej, przyczepy, na których przewożono sprzęt techniczny często były ogumione, zatem można było w trybie natychmiastowym przejść z ciągu konnego na motorowy. Wiele elementów wyposażenia, np. piły czy kafary zostały wymienione z ręcznych na wspomagane silnikami. Wszystko to umożliwiało jednostkom saperskim płynne przeorganizowanie w jednostki zmotoryzowane w miarę napływu sprzętu motorowego. Byli już przeszkoleni kierowcy, zaplecze techniczne, gotowe przyczepy sprzętowe. Można było nawet partiami motoryzować te oddziały bez żadnych zaburzeń w ich gotowości bojowej. To osiągnięcie jest warte podkreślenia i uznania, żaden rodzaj wojsk czy broni nie był tak dobrze przygotowany do wyzwań nowoczesnego pola walki, jak saperzy.
Mobilizacja jednostek saperskich przebiegła bardzo dobrze. Zmobilizowano nawet bataliony dla dywizji rezerwowych. Warto zwrócić uwagę, że aż dla 12 dywizji piechoty bataliony saperów były mobilizowane przez dywizyjne Ośrodki Sapersko-Pionierskie, którym Cutter nie poświęcił uwagi. Skoro już jesteśmy przy błędach, to niestety autor wskazał dwa armijne bataliony saperów mobilizowane dla Armii Poznań, a żadnego dla Armii Pomorze (s. 161). W rzeczywistości 8 Batalion Saperów w Toruniu mobilizował stosowny batalion dla Armii Pomorze. Podobnie sytuacja podwojenia mobilizowanych oddziałów miała miejsce w przypadku Armii Prusy, przy braku odnośnych dla Armii Kraków, (s. 161) także tutaj łatwo skorygować błąd, to 5 Batalion Saperów z Krakowa mobilizował jednostkę saperską dla Armii Kraków. Natomiast słowa uznania należą się autorowi za wnikliwe podjęcie tematu batalionów saperskich dla dywizji rezerwowych i próbę rozszyfrowania jednostek mobilizujących w przypadku braku dokumentacji źródłowej.
Cutter nie tylko zweryfikował czy mobilizacyjne rozwinięcie jednostek saperskich pokrywało się z planem mobilizacyjnym, ale także sprawdził skład mobilizowanych jednostek i ich wyposażenie. To duży plus. Szkoda jednak, że takiej procedurze nie podlegało już wojenne użycie tych oddziałów, czy było one zgodne z przeznaczeniem i oczekiwaniami planistów. Z informacji zawartych w rozdziale o wojennych losach poszczególnych jednostek wynika, że nie zawsze tak było, np. w odniesieniu do oddziałów batalionu silnikowego, czy elektrotechnicznego, a także jednostek kolejowych. Dobrze by było jednak nie musieć się tego domyślać, tylko dowiedzieć się od nadzwyczaj przecież kompetentnego autora. Samo porównanie planów mobilizacyjnych z ich realizacją pachnie formalizmem, kluczową rzeczą jest, czy zmobilizowane jednostki działały zgodnie z przeznaczeniem, a jeżeli nie, to jakie elementy „nie zagrały”: plany, terminy, wyposażenie czy dowodzenie.
Jak już zasygnalizowałem osobna część książki zawiera opis wojennych zmagań saperów. Bardzo interesujące są zwłaszcza informacje o losach tak nietypowych oddziałów jak batalion elektrotechniczny, kompanie mostowe, czy kompanie mostów kolejowych. Zabrakło natomiast, ku największemu zdumieniu czytelników, danych o bojowych losach podstawowych przecież batalionów saperów dywizyjnych i armijnych, a to one przecież decydowały o ostatecznej ocenie udziału saperów w wojnie obronnej 1939 roku. Zrozumiałe, że znacznie zwiększyłoby to objętość książki, ale niewątpliwie wyszłoby jej na dobre, nawet jeśliby omówiono tylko losy wybranych batalionów saperów.
Wskazany powyżej brak uniemożliwił wyciągnięcie racjonalnych wniosków w jednym z ciekawszych zagadnień, czyli koncepcji zmotoryzowanych kompanii zaporowych. W latach trzydziestych polscy teoretycy zdawali sobie dobrze sprawę z zagrożenia, jakie niesie za sobą rozwój wielkich jednostek pancernych u naszych sąsiadów. Jednym ze sposobów na ich powstrzymanie, było stworzenie w strukturach dywizyjnych batalionów saperów, osobnych kompanii zaporowych, które poprzez zniszczenia, budowanie przeszkód i stawianie pól minowych miały powstrzymywać impet natarcia jednostek pancernych. Ponieważ musiały to być oddziały o podwyższonej mobilności, gotowe do użycia na szczególnie zagrożonych kierunkach, jako pierwsze w strukturach wojsk saperskich zostały zmotoryzowane. Wiemy z wiedzy ogólnej, ze nie spełniły pokładanych w nich oczekiwań. Dobrze byłoby wiedzieć, jak realnie działały w warunkach bojowych i w związku z tym, dlaczego ich użycie nie doprowadziło do oczekiwanych rezultatów.
Kolejnym poważnym brakiem jest kompletne pominięcie w książce problemu pionierów. Nie poświęcono im bodaj jednego zdania, pozostawiając czytelnika w osłupieniu i niepewności, czy pionierzy to również saperzy tylko inaczej szkoleni i mobilizowani, czy też to zupełnie inny rodzaj broni.
Zdarza się również, że autor bezkrytycznie wykorzystuje różne dane. Na przykład w tabeli 4 na stronie 61 podane są ceny sprzętu motorowego używanego przez saperów. Problem w tym, ze owe ceny są wzięte całkowicie z sufitu. Dam najlepiej znany przykład: ciężarówki wyceniono na 24 tys. zł za sztukę, ówcześnie w armii dominowały ciężarówki Polski Fiat 621, które w 1938 roku kosztowały 8 150,00 zł. Nawet jeżeli by uwzględnić cenę z okresu tuż po rozpoczęciu produkcji (1935), a więc zanim rozpoczęto motoryzację saperów to wynosiła ona 16 520,00 zł. Zapewne źródłem pomyłki jest zestawienie, powstałe gdzieś w strukturach wojskowych wiele lat po wydarzeniach, dostępne tylko w archiwum, a więc trudne do sprawdzenia. Poziom absurdu jest jednak widoczny na pierwszy rzut oka i nie powinno się bezkrytycznie z takich danych korzystać. Na tej samej stronie jest także tabela „Stan faktyczny środków motorowych wojsk saperskich przed wybuchem wojny”, przy takim stopniu agregacji danych jak w tej tabeli trudno się do nich odnieść, ale na pewno nie uwzględnia ona zmotoryzowanego batalionu saperów wystawionego dla WBPM, a ilości przypominają raczej stan etatowy niż faktyczny. Pomijam już, że operowanie kategorią „samochód – ciągnik” tak skutecznie zaciemnia rzeczywistość przez wrzucanie do jednego worka sprzętu całkowicie różnego (od C7P do ciężarówki), że do prezentowanych danych trudno się odnieść.
Dla równowagi, aby nie stworzyć wrażenia o brakach dominujących w tej książce powiedzmy, że autor bardzo wnikliwie przedstawił przedsięwzięcia fortyfikacyjne, jakie zostały podjęte przez poszczególne armie w 1939 roku. Co ważne podał zarówno ilości planowanych umocnień, rozpoczętych i tych, których budowę zdążono do 1 września zakończyć.
Ogólnie książka jest pozycja bardzo wartościową. Porządkuje, a niejednokrotnie tworzy kompletną i usystematyzowaną wiedzę o wojskach saperskich w 1939 roku. Szkoda, że do wielu zagadnień autor podszedł z niewątpliwie poprawnym metodologicznie, ale jednak formalizmem. Nawet skrótowe zestawienie ze sobą faktów opisywanych w różnych częściach książki byłoby przydatne dla czytelnika i nie wymuszałoby na nim wielokrotnego fruwania po różnych rozdziałach i zestawiania informacji, które niejednokrotnie zestawić się ze sobą nie chcą. Dam przykład: plany dobrze byłoby zestawić z ich realizacją w postaci mobilizowania poszczególnych jednostek, a te z realnym ich użyciem. Czy to ostatnie było zgodne z oczekiwaniem planistów – tego z książki się nie dowiemy. Co więcej, autor w przypadku motoryzacji bardzo dużo pisze o planach. To naprawdę ciekawe, szkoda, że nigdzie (!) nie przedstawia stopnia realizacji tych planów. A kilka kwestii byłoby całkiem ciekawych.
Oprócz wzmiankowanych już kompanii zaporowych na przykład frapująca jest kwestia wojsk kolejowych. Także tutaj teoretycy zdawali sobie sprawę, że linie kolejowe będą narażone na ataki lotnicze dezorganizujące transporty wojskowe. Dlatego przewidziano do mobilizacji bardzo dużą ilość kompani kolejowych (wystawiono ich łącznie z Ministerstwem Komunikacji 56, s. 183). Nie zapobiegło to jednak trudnym do usunięcia zniszczeniom spowodowanym przez bombardowania. Dlaczego? Na pewno skala zniszczeń była bardzo duża, ale także przyczyniła się do tego późna mobilizacja wojsk kolejowych, w części dopiero w mobilizacji powszechnej. Mamy dane dla 15 kompanii mobilizowanych przez 2 bsapkol. z Jabłonny. Kompanie mobilizowane w trybie alarmowym zapewniały dość skutecznie drożność linii kolejowych, na których znajdowały się w chwili wybuchu wojny. Dobrym przykładem jest tu 11 kompania mostów kolejowych, którą wybuch wojny zastał w Łapach. Do 5 IX utrzymywała płynny ruch na swoim odcinku, tego dnia jednak bardzo silny nalot zniszczył zarówno tory jak urządzenia stacyjne w Łapach. Mimo to, w nocy udało się odbudować jeden tor, którym przepychano na południe transporty wojskowe i ewakuacyjne. To potwierdza, że kompanie kolejowe były dobrze przygotowane do zadań i w gruncie rzeczy je dobrze wykonywały, oczywiście o ile były na miejscu. Ale na 15 kompanii 2 bsapkol. aż 7 nie dotarło na czas do celu przeznaczenia i zostały wciągnięte w zawieruchę odwrotu, chaosu, sprzecznych rozkazów. Niejednokrotnie kończyły z bronią w ręku, jako oddziały piechoty liniowej. Wygląda zatem, że więcej jednostek powinno być mobilizowanych w trybie alarmowym, bo przecież ich praca stanowiła zabezpieczenie prowadzonej właśnie mobilizacji powszechnej. A może były jeszcze inne czynniki decydujące o mniejszej niż zakładano efektywności wojsk kolejowych? Niestety autor takiej analizy nie przeprowadził.
Podsumowując: końcowa ocena to 9/10, głównie za ogromną ilość danych szczegółowych.
Zdzisław Cutter, Polskie wojska saperskie w 1939 r. Organizacja, wyposażenie, mobilizacja, działania wojenne, Wydawnictwo WSP Częstochowa 2003.
[1] Szkoda w dalszych partiach książki autor w odniesieniu do jednostki z Puław nadal używa terminu 2 batalion saperów, skoro to był 2 pułk saperów od sierpnia 1939 r.
Historia Piastów w ujęciu Cherezińskiej
Akcja dzieje się podczas rozbicia dzielnicowego. Potężne państwo pierwszych Piastów rozpadło się na księstwa, którymi rządzą skłóceni ze sobą Piastowie. Od wielu lat Polska nie ma króla, a na Wawelu zasiadają książęta, władający w najlepszym razie tylko Małopolską.
Głównym bohaterem jest młody książę Przemysł II, który ma objąć władzę w całej Wielkopolsce. To ważne, bo pozostałe dzielnice, Śląsk, Mazowsze, czy Kujawy dzielą się na coraz drobniejsze księstewka. W tym kontekście Przemysł II ma szansę na zjednoczenie głównych dzielnic Polski i otrzymanie z Rzymu korony królewskiej. Skromny kantor katedry gnieźnieńskiej, Jakub Świnka odkrywa stare dokumenty, zaczyna rozumieć, że rozbicie dzielnicowe jest klątwą ciążącą nad królestwem Piastów. Jest gotów zrobić wszystko, aby młodemu księciu dopomóc przezwyciężyć tę klątwę. Jest nadzieja.
Równolegle powieściowa akcja dzieje się także we Wrocławiu, stolicy największego księstwa śląskiego, na dworze Mściwoja, władcy Pomorza Gdańskiego, na Wawelu, gdzie zasiadają na tronie książęcym Bolesław Wstydliwy i jego żona św. Kinga. Książka przedstawia całą panoramę polityczną ówczesnej Polski. Wątki romansowe przecinają się z koniecznościami politycznymi, intrygi dworskie z militarnymi starciami, prawdziwi książęta mieszają się z postaciami rodem z fantasy.
Cherezińska włożyła sporo trudu w bardzo kompetentny research historyczny. Nie tylko, że nie mam żadnych zastrzeżeń (a to bardzo rzadkie), ale wręcz jej kompetencja wzbudza mój podziw. Od czasu do czasu miałbym co prawda ochotę z nią podyskutować o interpretacji niektórych wydarzeń, ale to jak dialog z mistrzem, a nie polemika. A najchętniej to bym zobaczył kontynuację Korony śniegu i krwi, bo i przypadki Łokietka są ciekawe, później incydent z Wacławem czeskim, występującym w już wydanej książce, a Kazimierz Wielki to już miód dla autorek uwzględniających rolę kobiet w historii. Nie wspominam nawet o ciekawych przemianach w księstwach śląskich tego okresu.
Książka mogła by być dobrym uzupełnieniem w nauczaniu historii, nawet takie propozycje pojawiły się w blogosferze. Nawet nie bardzo szkodziłyby w tym wątki fantasy i lekkie bredzenie o starszej krwi i odbrązowionych czarownicach, natomiast nie wyobrażam sobie nauczyciela, który poleciłby uczniom jako lekturę uzupełniającą książkę z taką ilością scen łóżkowych. Szkoda, że autorkę tu poniosło, bo książka mogła zagościć w polskich szkołach nadając nauczaniu historii poblask ciekawości. Sumarycznie mogłoby się okazać, że pominiecie tych scen daje większy sukces komercyjny, bo rynek odbiorców byłby dużo szerszy.
Popularność tej książki pokazuje, jak duża jest potrzeba dobrze napisanej, kompetentnej powieści historycznej. Niestety pokazuje również, że bez elementów fantasy czy odważnych scen damsko-męskich współczesna powieść obyć się nie może. A po Grze w kości (tej samej autorki) wydawało się, że jednak można bez dziwaczenia napisać cos sensownego. Legion czeka na przeczytanie, zobaczymy, jaką tym razem autorka wybierze konwencję.
Niemiło mnie jednak zaskoczył język książki, a dokładnie język dialogów. Mogę zrozumieć dlaczego autorka odstąpiła od języka archaicznego. Zagadką jednak pozostaje, dlaczego w czasie uczty suto zakrapianej alkoholem, pojawią się na przykład takie frazy: Władku [to do młodego Łokietka] czy mógłbyś podać mi wina? To jednak pachnie nieporadnością, bo nie wyobrażam sobie takich dialogów w męskim towarzystwie podczas libacji. To chyba jedyne zastrzeżenie, jakie miałbym do autorki.
Dla równowagi powiem o kolosalnych plusach książki. Cherezińska w cudownie interesujący sposób przedstawiła różne przypadki Piastów śląskich. Dobrze uchwyciła wszystkie zależności, z werwą i talentem odmalowała sylwetki książąt, przypominając wiele chyba zapomnianych postaci, których przypadki życiowe były naprawdę ciekawe i warte przywrócenia zbiorowej pamięci (jak np. Bolesława Rogatki, Henryka Głogowskiego czy Henryka IV wrocławskiego). Szkoda, że przy takiej kompetencji autorka nie posnuła domysłów, co skłoniło Przemysła II do oddania ręki swojej siostry Henrykowi Grubemu, oznaczało to bowiem całkowite odwrócenie polityki książąt wielkopolskich, którzy do tej pory popierali linię żagańską, jako swój przyczółek na Śląsku. Co skłoniła Przemysła II do tak ekstrawaganckiego kroku? Chętnie poznałbym opinię Cherezińskiej.
Pozwolę sobie jeszcze na wtręt całkiem osobisty. Cherezińska zaciekawiła mnie Piastami Śląskimi do tego stopnia, że zająłem się ich biografiami, zatem na moim blogu historycznym zaczną się pojawiać noty z tych lektur. Stopień fascynacji przypadkami Piastów, wzmocniony jeszcze przez zwiedzanie śląskich zabytków, był taki, że nawet opanowałem ich genealogię. Nie było to łatwe, tylko tyle powiem.
Bardzo mocną stroną książki są dociekania biograficzne i genealogiczne autorki. Wywiedzenie rodu Zarembów od zaginionego jednego z pierwszych Piastowiców jest doprawdy najwyższej próby. Znane ułamki faktów połączyła w nadzwyczaj ponętną całość i nadała im poblask tajemniczości i zręcznie wplotła w bieżąca akcję powieści. To kolejny duży plus.
W jednym przypadku wątek z pogranicza fantasy spełnił się. Chodzi o fenomenalnie pokazaną postać św. Kingi, osoby o ponadnormalnych zdolnościach, która na przykład widzi przyszłość, a jest życzliwą doradczynią swojego męża. Pozostaje tylko pytania, czy żeby we wszystkich wymiarach pokazać postać świętej trzeba odwoływać do fantasy? Niezależnie od odpowiedzi na przyszłość, tutaj mariaż fantastyki, wiedzy na temat duchowości i realiów historycznych wyszedł bardzo dobrze.
Ocena finalna to 9/10, obniżona za ten sztuczny nieco język. Kwalifikuję jednak do najlepszych i zaliczam do sił sensu, za zdolność i odwagę popłynięcia pod prąd obiegowych przekonań, że historia jest nudna. Cherezińska udowodniła, że nie jest, więcej – pokazała, jakie jest zapotrzebowanie czytelnicze na dobrą powieść historyczną. Nikogo nie przestraszyła objętość (736 stron) ani mnóstwo szczegółów związanych z licznymi postaciami Piastów i ich współpracowników.
Elżbieta Cherezińska, Korona śniegu i krwi, Zysk i S-ka, Poznań 2012.