• Militaria

    Wojna Iwana

    Wydawało mi się, że o tej książce słyszałem niedawno, że właśnie niedawno się ukazała. A to był rok 2007. Jak ten czas leci. Ile książek w ten sposób zostało pominiętych, uleciało ze świadomości? Tej akurat się udało wjechać na biurko dzięki przytomnym zakupom w mojej bibliotece w Podkowie Leśnej.

    Catharine Merridale, Wojna Iwana. Armia czerwona 1939-1945, recenzjaWojna Iwana poświęcona jest losom zwykłych żołnierzy rosyjskich ostatniej wojny. Można powiedzieć, że oglądamy tę wojnę oczyma szeregowca Armii Czerwonej, właśnie symbolicznego Iwana. Autorka opisuje codzienne życie, wyżywienie (a raczej jego brak), relacje z kobietami, z rodzinami, grabieże i gwałty na terenach zdobytych (ciekawe, że zaczęły się one w Rumunii), ale także motywacje patriotyczne, stosunek do ideologii komunistycznej, rolę oficerów politycznych. Praca oparta jest głównie o dokumenty archiwalne, w mniejszym stopniu o bezpośrednie relacje uczestników.

    Do bezsprzecznych zalet książki należy niezależność myślowa autorki. Nie jest ona pierwszą naiwną, nie wierzy w mitologię Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, nie podąża za narzuconymi przez sowiecką propagandę schematami. Od siebie dodam, że nawet w gronie znamienitych historyków, jest to postawa rzadka. Tym większe uznanie. Do zobiektywizowania sądów niewątpliwie bardzo przyczyniło się bazowanie na archiwaliach i listach z epoki, a nie na wspomnieniach pisanych najczęściej pod konkretne zamówienia propagandowe mające na celu lansowanie określonej wizji ostatniej wojny.

    Do pozytywów należy również poświęcenie uwagi tematom zwykle pomijanym w literaturze przedmiotu, jak np. relacjom żołnierzy frontowych z ich rodzinami czy trudnościom w akomodacji do cywilnego życia. To kolejny plus.

    Od książki nie należy oczekiwać, zresztą zgodnie z jej założeniami, wiedzy czysto wojskowej. Tutaj autorka podąża jedynie za cudzymi opracowaniami. Na tym, życzliwie dla autorki, poprzestańmy. Jeden błąd, powszechnie zresztą występujący, trzeba jednak skorygować. W kalendarium wydarzeń, autorka pisze, że to Finlandia uderzyła na Związek Sowiecki już 22 czerwca 1941, podczas gdy w istocie to Związek Sowiecki zaatakował Finlandię, a i to dopiero 25 czerwca.[i]

    Do minusów zaliczam długie, mało kompetentne, szczerze mówiąc – mętne, opisy sytuacji psychologicznej żołnierzy. Aby robić to dobrze, trzeba się na tym znać, a nie luźno dywagować.

    Szkoda też, że autorka wnikliwie przedstawiając okrucieństwa Armii Czerwonej na terenach niemieckich, nie próbowała wyjaśnić zdumiewającego zjawiska, jakim były bardzo częste podpalenia całych miejscowości już po zakończeniu wojny. W ten sposób zniszczone zostały Mazury, nie podczas działań wojennych, jak mogłoby się wydawać.

    Pozytywy jednak zdecydowanie przeważają nad negatywami, zatem końcowa ocena to 8/10 i zaliczenie do sił sensu za niezależność sądów.

    Catharine Merridale, Wojna Iwana. Armia czerwona 1939-1945, Rebis Poznań 2007



    [i] Porównaj wnikliwe studium na ten temat: M. Sołonin, 25 czerwca. Głupota czy agresja, Poznań 2011

    

  • Film

    Les Miserables

    Najnowszy obejrzany film (w dniu premiery!), to Les Miserables. W kategorii musicali, zawsze emocjonalnie podkręconych, zgodnie zresztą z regułami gatunku, obraz bardzo dobry. Ale cóż, ja nie przepadam za tym rodzajem filmów. Prowadzenie normalnych dialogów za pomocą mowy śpiewanej, brzmi dla mnie sztucznie. Podobnie bolało śpiewanie pieśni z refrenem Vive L’France po angielsku. Treść jest tak do bólu francuska, że obcy język w niektórych ujęciach brzmi surrealistycznie. Nie gustuje też w filmach emocjonalnie czarno-białych, upraszczających konflikty wartości. Na dodatek film został zrobiony zgodnie z regułami Hollywood, zatem wszystkie sceny są podporządkowane regule wprowadzenia widza w stan podniecenia, zaangażowania, jednoznaczności odczuć. Mieści się to w konwencji i właściwie mnie nie irytuje, tylko tyle, że oglądam bez większej przyjemności.

    Les Miserables-film-recenzja

    Zabolała mnie tylko ostatnia scena – Jean Valjean umiera, w pięknej, rajsko-katedralnej scenerii spotyka się z Fantine, i dotąd wszystko super OK, natomiast dopełnieniem tego ujęcia jest wizerunek barykady rewolucyjnej, tak jakby w tym właśnie miejscu materializowały się, już tu na ziemi, wartości niebiańskie. Rozumiem, że być może w Stanach ta problematyka nie jest specjalnie zrozumiała, ale spieszę wyjaśnić, że we Francji wszystkie ruchy rewolucyjne były gwałtownie i brutalnie antychrześcijańskie i antykościelne; stąd na przykład scena, w której prowincjonalny biskup daruje Valjeanowi srebra kościelne, jest o tyle mało prawdopodobna, że byłyby one w czasie wielkiej rewolucji ukradzione, a wnętrze kościoła zrujnowane (zresztą do dzisiaj, po ponad 200 latach, w wielu kościołach ślady tych zniszczeń są widoczne). Łączenie w ramach emocjonalnej kulminacji filmu ognia z wodą jest irytujące, głupie i niepotrzebne.

    Les Miserable, jedna z końcowych scen, recenzja

    Hugo w Nędznikach bardzo dowartościował świat chrześcijański (także kościelny, zinstytucjonalizowany), ciepło i ze zrozumieniem pisał o wszystkich wykluczonych, zatem dobrze rozumiał motywy rewolucjonistów, ale samej rewolucji jako takiej nie apoteozował, wręcz przeciwnie. Reżyser dokonał tutaj lewackiego nadużycia. I jeszcze to morze czerwonych flag, które w Polsce powinno źle się kojarzyć…

    Poza tym wyjątkiem, film jest wierny wobec pierwowzoru książkowego. To plus dla wszystkich znających Nędzników. W pewnym sensie, może jest za bardzo wierny, bo reżyser chcąc przestawić wszystkie główne watki, stworzył dzieło blisko trzygodzinne. To jeden z dłuższych filmów komercyjnych, adresowanych do szerokiej publiczności. Oczywiście fakt, że film jest ekranizacją musicalu, a nie książki wprost, nic tu nie zmienia, bo musical opierał się o książkę.

    Film zdecydowanie dla lubiących wyciskacze łez, konwencję musicalową, melodramaty. Ta grupa widzów na pewno nie będzie zawiedziona.

    Les Miserables, reż. Tom Hooper, Wielka Brytania 2012, premiera polska 25 stycznia 2013

    

  • Teatr

    Zwiastowanie Paula Claudela w Teatrze Polskim

    Oglądając tę sztukę miałem poczucie zanurzenia się w innej cywilizacji. Nagle ożyły takie wartości, jak wierność swemu powołaniu, odczytanie, czego Bóg oczekuje od człowieka, poświęcenie, zbawienie, ofiarowanie życia za czystość Kościoła. I wszystko bez patosu, bez deklaratywności, jako zwykłe codzienne wybory normalnych ludzi. Straciłem przekonanie, że coś takiego mogę jeszcze zobaczyć w normalnym, zawodowym teatrze.

    Jerzy Schejbal i Halina Łabonarska, czyli Anne Vercors i jego żona, recenzja

    Anne Vercors, głowa rodziny, właściciel dobrze prosperującego szlacheckiego majątku, ku zaskoczeniu wszystkich opuszcza dom, by wyruszyć w samotną pielgrzymkę do Jerozolimy, ofiarując swój wysiłek za przywrócenie jedności Kościoła (trzech papieży) i porządku doczesnego we Francji (dwóch królów). Wiedząc, że może nigdy nie wrócić, oddaje swą starszą córkę Wiolenę, wraz z dorobkiem całego życia, przybranemu synowi Jakubowi. Czy losy rodziny Anne Vercors ułożą się tak, jak sobie tego życzył? Czy też Bóg powołał ich do innego życia? 

    Zwiastowanie, którego akcja toczy się w średniowiecznej Francji, to poetycka opowieść o naturze wiary, o zaufaniu do Boga i ludzi, a także – o powołaniu, które może odmienić życie, jeśli potrafimy je dostrzec i zaakceptować. Chęć realizacji woli Boga wiąże się w przypadku bohaterów dramatu z rezygnacją z własnych marzeń, planów i tego, co najbardziej po ludzku kochają. Bo w perspektywie, powiedzielibyśmy dzisiaj – eschatologicznej, najważniejsze dla nich jest zbawienie. To coś, co przerasta ich egzystencję, ale dla czego są gotowi poświęcić życie. Nie wszyscy jednak tak postrzegają swój świat. W ten sposób Claudel maluje dylematy, przed którymi zawsze stają ludzie, których perspektywa nie ogranicza się tylko do doczesnego „tu i teraz”. Krzyżują się wartości, postawy, wybory, komplikują się losy.

    Paul Claudel przeżył na początku XX wieku nawróceniu. Swoją twórczość podporządkował nowej fascynacji, testował granice chrześcijaństwa, rozważał dylematy ludzi wierzących. W Zwiastowaniu ubrał w kostium średniowieczny wybory, przed którymi zawsze będzie stawał człowiek nie tylko religijny, ale każdy otwarty na perspektywę metafizyczną i jednocześnie posiadający czułe sumienie.

    Mam duży szacunek dla Andrzeja Seweryna, dyrektora Teatru Polskiego w Warszawie, za podjęcie ryzyka wystawienia dramatu Claudela, który powstał przecież sto lat temu. Reżyserię powierzył Estończykowi, Lembitowi Petersonowi, który, podobnie jak Claudel, przeżył nawrócenie i poszukiwał w sztuce możliwości odwzorowania dylematów, przed którymi sam stawał współcześnie, tak jak Claudel wiek wcześniej.

    Tak na marginesie: nie mogę pozbyć się zdumienia, że aby wystawić tego typu sztukę, niezbędny był dyrektor teatru importowany z Comédie Française i estoński reżyser, bo polskich twórców takie tematy, jak widać,  nie interesują. Czyżby Wojewódzki i tygodnik „Nie” zdominowały polską kulturę? Na szczęście nie do końca. Są jeszcze enklawy, w których można znaleźć inny rodzaj wrażliwości.

    Na koniec kilka uwag o inscenizacji. Fenomenalnie zostały oddane realia średniowiecza – kostiumy, scenografia, muzyka są perfekcyjne. Całość dopełnia doskonała gra aktorów, w pamięci pozostają rolę Jerzego Schejbala i Haliny Łabonarskiej, duża kultura i zaangażowanie. Z młodszego pokolenia na wyróżnienie zasługują Lidia Sadowa i Marta Kurzak, ale tak naprawdę cały zespół zagrał wzorowo i nawet drobne role są precyzyjnie poprowadzone, tu zapamiętałem Martę Alaborską, mimo że mówiła tylko kilka słów.

    Całość zasługuje na 10/10 i zaliczam do sił sensu za płynięcie pod prąd głównego nurtu teatralnego.

    Paul Claudel, Zwiastowanie, reż. Lembit Peterson, scenografia Pille Jänes, Teatr Polski w Warszawie, premiera luty 2012.

  • Film

    Sęp

    Łatwo jest zjechać jakiś film, trudniej jest napisać dobrą recenzje pochwalną, a najtrudniej jest napisać o czymś, co jest częściowo dobre, a częściowo złe. Z tym ostatnim przypadkiem mamy do czynienia przypadku Sępa.

    Sęp, Michał Żebrowskii Paweł Małaszyński, recenzja

    Pomysł na scenariusz był doskonały, ale jednocześnie w filmie występują różne niekonsekwencje. Akcja jest szybka, a zakończenie zaskakujące, ale z drugiej strony widzimy wątki całkowicie położone. Są role doskonale zagrane (Żebrowski, Grabowski, Talar) i zupełnie nietrafione (Olbrychski  zupełnie do bani jako komisarz policji, zamiast Anny Przybylskiej dobrze byłoby zaangażować prawdziwą aktorkę, np. Agnieszkę Grochowską, z którą Żebrowski dobrze współpracował w Pręgach).

    Jak podsumować takie zestawienie? Film wart obejrzenia, głównie ze względu na doskonałą, jak zawsze, rolę Żebrowskiego, a także z racji na choć częściowo zrealizowane ambicje stworzenia sprawnego kina akcji z dylematami moralnymi w tle. Nie oczekujmy jednak za dużo, przygotujmy się też na zabiegi, które miały poprawić komercyjny wynik filmu: zamiast aktorki – Przybylska z gołym biustem i wdziękiem z bazaru, a z drugiej strony wybitni aktorzy ściągnięci z racji na duże nazwiska, ale poobsadzani bez ładu i składu.

    Eugeniusz Korin (scenarzysta i reżyser) nie zrozumiał, że dla sukcesu kasowego, decydujący jest dobry film, a nie tylko kilka marketingowych sztuczek. Domyślam się, że na takie stanowisko producentów filmu, wpłynęło doświadczenie „Teatru 6 Piętro” (właśnie spółki Korin-Żebrowski), gdzie wygłupy z Wojewódzkim, jako aktorem, w sztuce „wybitnego” dramaturga Woody Allena dały dobry wynik komercyjny. Artystyczna nieprzyzwoitość jednak, wcześniej czy później, bokiem wyjdzie.

    Sęp, reż. Eugeniusz Korin, Polska, styczeń 2013.

    

  • Militaria

    Spojrzenie ze strony niemieckiej

    Jochen Böhler, Najazd 1939. Niemcy przeciw Polsce, okładka, recenzjaBardzo ożywczo jest popatrzeć z innej perspektywy na kluczowy moment naszej historii. Jesteśmy tak przyzwyczajeni do naszego punktu widzenia na wydarzenia w 1939 roku, że nie dostrzegamy, iż jest on tylko jednym z możliwych. Wbrew postmodernistycznej modzie na relatywizm przyznaję, że jest on (ten polski punkt widzenia) dobrze uzasadniony i dość bliski prawdy, nawet jeżeli patrzymy na wrześniowe wydarzenia przez lekko różowe okulary (zaróżowione patriotyzmem, ale i tak w stopniu nieporównywalnym mniejszym niż u innych narodów, np. Brytyjczyków).

    Böhler właśnie wnosi nowe spojrzenie. Koncentruje się na zbrodniach Wehrmachtu popełnionych w czasie kampanii wrześniowej: od terrorystycznych nalotów na polskie miasta, poprzez rozstrzeliwania ludności cywilnej a na mordowaniu jeńców skończywszy. Po pierwsze nie wybiela, nie przemilcza, nie broni pamięci swoich rodaków. A właściwie to wręcz przeciwnie, zadaje jej bolesne ciosy, jeżeli wziąć pod uwagę ciągle dobrą opinie Wehrmachtu  (w przeciwieństwie do SS) w niemieckim społeczeństwie. I na tym poziomie to nic nowego, mamy na ten temat wiedzę szerszą i głębszą niż Niemcy. Natomiast Böhler dokłada do tego wyjaśnienie przyczyn takich zachowań, a także podejmuje tematy niewyjaśnione, próbując podsumować, co wiemy na pewno.

    Generalnie Wehrmacht rozstrzeliwał ludność cywilną w odwecie za działalność partyzancką na zapleczu frontu, typu: strzały zza węgła do maszerujących oddziałów. Według ustaleń Böhlera strach niemiecki miał wielkie oczy i najprawdopodobniej częściej dochodziło do przypadkowej nocnej wymiany ognia miedzy nieostrzelanymi niemieckimi oddziałami, niż do prawdziwych ataków partyzanckich. To świeże spojrzenie nieobecne dotąd w polskim pisarstwie na ten temat. Podobnie jak wyjaśnienie, dlaczego tak się działo. Mianowicie Niemcy, według Böhlera, dobrze zapamiętali Powstania Śląskie i w ich pamięci Polacy pozostali jako niezłomni insurgenci, po których należy się spodziewać walki partyzanckiej na tyłach frontu.

    Od siebie dodam, że w taki sam sposób Niemcy zachowywali się w roku 1914 w Belgii. Tam również miały miejsce masowe mordy na ludności cywilnej, jako odwet za rzekomą działalność partyzancką i najprawdopodobniej były tak samo nieuzasadnione jak Polsce. I nie da się tego lekko zrzucić na poduszczenie Hitlerowców. Inny ustrój, inny czas, inna wojna, a skłonność do pozaprawnego terroru taka sama. Jak ją tłumaczyć? Charakter narodowy? Specyficzny duch armii niemieckiej? Czytelnicy sami mogą ocenić. Ciekawe, co wyważony Böhler powiedziałby na to?

    Do najciekawszych partii książki należy również podsumowanie wydarzeń krwawej niedzieli w Bydgoszczy. Wtedy to, 3 września, wycofujące się oddziały polskiej Armii Pomorze, ostrzelane (lub rzekomo ostrzelane) przez niemiecką V kolumnę doprowadziły do egzekucji kilkuset bydgoskich Niemców, cywili. Po spokojnym przyjrzeniu się sprawie, okazuje się, że nie możemy wiarygodnie stwierdzić, czy rzeczywiście padły jakiekolwiek strzały w stronę polskich oddziałów rozpoczynające masakrę. Równie prawdopodobne, że polskich odwet był tak samo nieuzasadniony, jak podobne (choć dużo częstsze) działania niemieckie.

    Podsumowując: ożywcza intelektualnie lektura. Böhler w odniesieniu do trudnych spraw zachowuje chłodny obiektywizm, tak trudny przy podejmowaniu tematów wzbudzających emocje. Książka jest napisana prostym językiem, w znacznym stopniu wykorzystuje materiały przygotowane dla niemieckiego radia – 8/10.

    Jochen Böhler, Najazd 1939. Niemcy przeciw Polsce, Znak Kraków 2011.

  • Militaria

    Pożoga, czyli o nalotach na Niemcy

    Jörg Friedrich, Pożoga, recenzja, okładkaKiepska książka, krótka recenzja. Miała być monografia o alianckiej ofensywie bombowej na Niemcy, wyszła rewizjonistyczna publicystyka. Zamiast badań naukowych, pamflet na angielskie „ludobójstwo”.

    Na dodatek cała książka jest kompletnie chaotyczna. Niezależnie od tego czy autor chce pisać np. o strategii czy o uzbrojeniu, to i tak otrzymujemy opis kolejnych bombardowań, na dodatek utrzymany w tonacji perswazyjnej, czyli małe dziecko lub młoda kobieta, morze płomieni i zwęglone ciało. I tak przez kilkaset stron.

    Oczywiście ani słowa o tym, co doprowadziło do takiego przebiegu wojny, co lotnicy niemieccy zrobili z Warszawą, Wieluniem, a później z Londynem czy Coventry. To „szlachetne” oburzenie, zakłada w podtekście, że alianci powinni odpowiedzieć na niemiecki terroryzm lotniczy zrzucaniem ulotek, jak w pierwszych dniach wojny i czekać na kolejne bombardowania własnej ludności cywilnej. Niemcy rozpoczęli wojnę totalną i ponieśli na koniec jej skutki, nie widzę w tym dziwnego, raczej byłoby zdumiewające, gdyby było inaczej.

    Zatem ideowe ostrze książki trafia w próżnię. Faktografia i wartości poznawcze są stanowczo niedostateczne, pozostaje na końcu uczucie żenady. Książka trafiła do przeceny i jest w tym element sprawiedliwości.

    Dodatkowo dobija czytelników żałosne tłumaczenie. Tłumacze nie zadali sobie trudu i nie zajrzeli w ogóle do literatury przedmiotu, zatem cała terminologia jest spolszczona zupełnie dowolnie, jak się komu zachciało. Wprowadza to odbiorców w kompletne pomieszanie. Na przykład uporczywie używany jest termin „eskadra” w miejsce „dywizjonu”, „skrzydła” czy „grupy lotniczej”. Wszyscy lotnicy określani są jako piloci, co w przypadku lotnictwa bombowego i wieloosobowych załóg jest szczególnie żenujące. Do tego dochodzą elementarne kiksy językowe, np. co tłumacz miał na myśli pisząc o „samolotach pikujących lotem koszącym w górze” (s.142) w ogóle nie sposób dociec.

    Nie warto dalej kontynuować listy zarzutów (do pierwszych 200 stron książki, mam w notatkach kilkadziesiąt uwag). Zdecydowanie odradzam, 2/10.

    Jörg Friedrich, Pożoga. Bombardowanie Niemiec w latach1940-1945, Wydawnictwo MDI BOOKS, Warszawa 2011

  • Książki

    Lepiej z Atulem Gawande

    Atul Gawande, Lepiej, recenzja, okładkaNie lubię czytać książek o medycynie. Nie przepadam za opowieściami o grzebaniu się w ludzkich wnętrznościach. Medycyna to także cierpienie i tragedie ludzkie, zwykle znajdują się one w tle takich książek, łatwo je sobie wyobrażam, ale trudno znoszę. Odbieram je jako rodzaj egzystencjalnego horroru, a na horrory nie mam ochoty i tych medycznych też nie czytam.

    Książka Gawande przynależy jednak do zupełnie innej kategorii. Jej głównym przedmiotem jest optymalizacja różnych procedur stosowanych w medycynie. Brzmi mętnie, ale w istocie jest super ciekawe. Na przykład, jak zorganizować wsparcie medyczne dla oddziałów wojskowych w czasie działań bojowych, powiedzmy w Iraku? Okazuje się, że przyjęcie niby to prostej zasady, aby jak najbliżej linii frontu zorganizować maksymalnie szybką pomoc lekarską, która tylko zabezpiecza rany żołnierzy, wystarczy, aby o kilkadziesiąt procent zmniejszyć umieralność  na polu walki. Oczywiście za tym musi stać cały, amerykański w tym wypadku, system organizacyjny, bo w ten sposób zaopatrzeni ranni muszą trafić do szpitali polowych znajdujących się w drugiej linii, a ciężko ranni w następnej kolejności muszą zostać przetransportowani do pełnowymiarowych centrów medycznych znajdujących się w USA.

    Można zatem powiedzieć, że całkiem inaczej, niż by to wynikało z obrazu upowszechnianego przez np. Dra House’a, o sukcesie decyduje przemyślana i konsekwentnie wdrażana organizacja, a nie intelektualne fajerwerki lekarzy. Na marginesie: warto tę konstatację zadedykować decydentom w polskiej służbie zdrowia (gdzie tam u nas mowa o standardach czy miernikach efektywności).

     To tylko jeden z wielu przypadków opisywanych w książce. Podobnie, w zakresie walki z zakażeniami szpitalnymi, najskuteczniejszą metodą, jest wprowadzenie stałego odruchu kilkuminutowego mycia rąk po każdym kontakcie z pacjentem. Powiedzieć łatwo, wszyscy to wiedzą, ale jak to zrobić, żeby wszyscy zawsze myli ręce? To jest istota tego pytania. Gawande drąży, drąży, aż w końcu udziela odpowiedzi opierając się o doświadczenia najlepszych.

    W ten sam sposób opisuje najskuteczniejsze metody walki z mukowiscydozą, z epidemiami chorób zakaźnych w Indiach, optymalizację ubezpieczeń zdrowotnych.

    Refleksje Gawandę mam za jedne z najciekawszych, jakie ostatnio czytałem, bowiem wiele z nich daje się uogólnić na inne dziedziny życia. Krótko mówiąc daje przesłanki do namysłu, jak w ogóle efektywnie zarządzać różnymi przedsięwzięciami. Smutną refleksję budzi to, jak zarządza się medycyną w USA, a jak żałośnie na tym tle wygląda strategiczne zarządzanie tą dziedziną w Polsce.

    Jedyne miejsce, gdzie z autorem się nie zgadzam, to jego stanowisko dotyczące obecności lekarzy przy wykonywaniu kary śmierci. Amerykańskie Towarzystwo Lekarskie przyjęło uchwałę uznającą takie współdziałanie za nieetyczne. Gawande, mimo rozmów z doktorami uczestniczącymi w egzekucjach, przychyla się do poprawnościowego stanowiska korporacji lekarskiej. Głuchy pozostaje na argumenty, że brak personelu medycznego przy wykonywaniu takich wyroków prowadzi do  często dramatycznego cierpienia więźniów, umierających długo i w męczarniach. Jakie niby dobro miałoby z tego płynąć? A może obecność duchownego jest też zbędna i amoralna? Stoi za tym groźne pięknoduchostwo, przedkładające piękne, choć abstrakcyjne zasady nad doświadczenie przeciwdziałania cierpieniu konkretnych ludzi. To  sprzeczne z chłodnym, racjonalnym spojrzeniem autora na inne problemy.

    Generalnie książka jest super ciekawa i pobudzająca do rozważań znacznie wykraczających poza sferę medycyny. Dla mnie 9/10.

     Atul Gawande, Lepiej. Zapiski chirurga o efektywności medycyny, Znak, Kraków 2011

  • Książki

    János Esterházy, ułaskawiony na śmierć

    Maria z Esterházych Mycielska, Ułaskawiony na śmierć, recenzjaKim była autorka? Maria z Esterházych Mycielska pochodziła z arystokratycznej rodziny węgierskiej, ale jej matką była Polka, Elżbieta z Tarnowskich. W następnym pokoleniu również pojawiły się związki z Polską, mianowicie Maria wyszła za Franciszka Mycielskiego. Jej bratem był János Esterházy, bohater książki, urodzony w Uljaku, na Górnych Węgrzech, które po rozpadzie Austro-Węgier stały się Słowacją. Już samo to zawęźlenie polsko-węgierskie powodowało moje zainteresowanie, a potem radość z lektury.

    Rzeczony János Esterházy był w okresie międzywojennym przywódcą mniejszości węgierskiej na Słowacji. W czasie wojny zaangażowany w ratowanie Żydów, osobiście pomógł w ocaleniu ok. 300 osób tej nacji. Nie uchroniło go to od aresztowania w 1945 roku i wywózki do GUŁAGu. Po kilku latach wrócił do Czechosłowacji, ale wtedy okazało się, że pod jego nieobecność władze komunistyczne doprowadziły do wydania na niego wyroku śmierci. Dzięki niebywałemu zaangażowaniu swojej siostry Marii wyrok ten został złagodzony i zamieniono mu karę śmierci na dożywocie. Niestety z Rosji wrócił ciężko chory na gruźlicę, a komuniści, delikatnie mówiąc, nie ułatwiali jego leczenia. W efekcie, jak w tytule, został ułaskawiony, ale na śmierć. Umarł w więzieniu w 1957 roku.

    Maria z Esterházych MycielskaJános Esterházy

    Książka zawiera codzienne zapiski Marii dokumentujące jej heroiczne wysiłki uratowania życia brata. Poświęciła się tak bardzo, że pomimo samotnego wychowywania piątki dzieci i posiadania polskiego obywatelstwa, zrezygnowała z wyjazdu do Polski i pozostała na Słowacji, gdzie zmuszona została do życia na zapadłej wsi, w walącej się, zagrzybionej klitce, doświadczając skrajnej nędzy. A mimo to zawsze była gotowa do wysłania bratu paczki i jazdy na drugi koniec Czechosłowacji na dwudziestominutowe widzenie. Uznanie i zadumę budzi również to, że w żaden sposób nie skarżyła się na swój los, ani nikogo nie obciążała winą. Wszystko znosiła mężnie, w wierze znajdując oparcie. Determinacja tej kobiety robi jeszcze dziś wrażenie. Tak ma marginesie rodzi się pytanie: która ze współczesnych feministek byłaby gotowa na coś takiego.

    Do dziennika Marii Mycielskiej dołożone zostały: zapiski więzienne Jánosa pisane pomiędzy linijkami modlitewnika, listy rodzinne z epoki i kalendarium życia Jánosa Esterházyego.

    Lektura wzruszająca, dająca do myślenia, a mi dodatkowo dostarczająca satysfakcji z racji na  polsko-węgierskie wątki, 8/10. Na koniec podziękowania dla wydawnictwa Biblioteka Więzi za wyjątkowo staranną edycje książki, to niestety coraz rzadsze w skomercjalizowanym świecie nastawionym wyłącznie na redukcję kosztów.

    Maria z Esterházych Mycielska, Ułaskawiony na śmierć, Biblioteka Więzi Warszawa 2010

  • Książki

    Wasilij Grossman Życie i los

    Dzieło życia, to taka książka, która stanowi podsumowanie głównych wątków twórczości, syntezę poglądów na kwestie najważniejsze w dorobku danego autora i na dodatek jest formalnie najbardziej dojrzała spośród jego dzieł.

    Wasilij Grossman, Życie i los, okładka, recenzjaSpokojnie można powiedzieć, że Życie i los Wasilija Grossmana to właśnie dzieło jego życia. Książka daje bajecznie rozległą panoramę wydarzeń dziejących się w Związku Sowieckim na przełomie 1942 i 1943 roku. Jesteśmy prowadzeni przez polowe lotnisko, oblężony Stalingrad, gabinety komisarzy politycznych, domy rodzin żyjących na zapleczu frontu, pracownie fizyków teoretycznych, niemiecki obóz koncentracyjny, ale też i GUŁAG. Mamy kompletny obraz społeczeństwa rosyjskiego, izwinitie – sowieckiego, w kluczowym dla niego momencie historycznym.

    Bardzo lubię takie książki, bo przeziera z nich ambicja autora do pokazania pewnego całokształtu, dokonania syntezy i to nie tylko syntezy faktograficznej, ale też psychologicznej czy duchowej. Grossman jest w tym przypadku nieodrodnym synem literatury rosyjskiej, która potrafi być duszoszczypatielna jak żadna inna na świecie. Potrafi wzruszać, ale nie płytkim sentymentalizmem, tylko namysłem nad ludzkim losem, niesprawiedliwością, bólem, śmiercią.

    Jest to także rozliczenie doświadczenia komunizmu z jego dobrymi i złymi stronami. Napisanie takiej książki w epoce chruszczowowskiej wymagało niemałej odwagi i Grossman, jako wtedy jeden z bardzo nielicznych, na nią się zdobył. Zapłacił za to literacką śmiercią. Książki nie wydano, zakazano także druku innych pozycji z jego twórczości. Został skazany na niebyt i dokonał żywota jako pisarz zapomniany.

    Po aktualnym wydaniu książki w Polsce napisano o niej mnóstwo pozytywnych recenzji. Mi najbliższa była jasoxa. Do lawiny pochwał trudno coś oryginalnego dodać.

    A jednak…

    Coś w lekturze tej książki mi przeszkadzało, zgrzytało. Sam do końca nie wiedziałem co. Duże fragmenty książki przeczytałem powtórnie. Zajrzałem dla poszerzenia świadomości spraw do autobiografii Grossmana skonstruowanej z jego listów. Nadal nie do końca wiedziałem, a w każdym razie nie potrafiłem dobrze wyważyć i zwerbalizować moich zastrzeżeń. W efekcie była to książka najdłużej czekająca na recenzję, tak circa ze dwa lata.

    Grossman był niewątpliwie człowiekiem odważnym. Napisał książkę szczerą, naiwnie liczył, że prawda się jakoś obroni i książka zostanie normalnie wydana. Nie miał żadnych dysydenckich ciągot, liczył na oficjalny druk. Te stwierdzenia niby są oczywiste, ale jednak ważne. Grossman był człowiekiem tamtego systemu; to prawda, że uczciwym, szczerym, krytycznym, ale jednak wierzył w socjalizm, wierzył w możliwość usunięcia wypaczeń i tak widział swoją rolę jako literata, a wcześniej korespondenta wojennego. Miał zrozumienie dla pozytywnej roli komisarzy politycznych w jednostkach wojskowych. Krumow, stary, dobry komunista, był tego najlepszym, ale nie jedynym przykładem. Bolał go nie sam fakt istnienia dość absurdalnej funkcji komisarzy, ale to, że byli niesprawiedliwe oceniani i trafiali się pośród nich klasyczni karierowicze. Uogólniając ten szczegółowy przecież problem można powiedzieć za Grossmanem – socjalizm „tak”, wypaczenia „nie”. Jakże to inna wizja niż np. Sołżenicyna, Wojnowicza czy Władimowa.

    Widział absurdalność systemu, małość ludzi, precyzyjnie to opisał przedstawiając losy wybitnego fizyka Sturma. Na końcu jednak telefon tow. Stalina przywrócił porządek wszechrzeczy i sprawiedliwości stało się zadość. System wypaczany przez małych karierowiczów, został naprawiony i porządek został przywrócony. Taki happy end przyjemnie się czyta, bo odwołuje się on do głęboko w nas tkwiącej potrzeby sensu. Jest jednak jeden feler. Obraz jest kompletnie nierealistyczny i dziesiątki milionów ludzi zasiedlających GUŁAG to potwierdzały. Zalecenia tow. Stalina raczej skazywały ich na niezawinione w żaden sposób cierpienie, a nie ich od niego uwalniały.

    W kilku przypadkach Grossman przedstawia tzw. przyzwoitych komunistów, którzy padli ofiarą represji. Niestety, jestem odporny na wizję świetlanych starych komunistów. Wiedza, co oni robili w czasie rewolucji i umacniania władzy ludowej jest powszechnie dostępna i różne rzeczy można o nich powiedzieć, ale na pewno nie to, że byli przyjemnymi, sprawiedliwymi ideowcami. W rzeczywistości byli najczęściej brutalnym rzeźnikami, nie wahającymi się przed użyciem najhaniebniejszych środków, jak gazów bojowych do tłumienia chłopskich rebelii (w guberni tambowskiej na przykład).[i] Na marginesie: podobną refleksję, mam w odniesieniu do głównego, pozytywnego bohatera Spalonych Słońcem, ale to inny temat.

    Grossman pokazuje niebywały wysiłek i poświęcenie żołnierzy Armii Czerwonej – i tu nie mam żadnych wątpliwości. Akcja książki przenosi się z lotnisk do korpusu pancernego, a później do heroicznych oddziałów broniących Stalingradu. Mamy poczucie, że widzimy wszystko, całe kontinuum frontowego życia, bohaterstwa, poświęcenia, wreszcie śmierci. To dość prawdziwy obraz. Tylko, że niekompletny. Nie widzimy na przykład wszechobecnych oddziałów zaporowych NKWD, których głównym celem było strzelanie w plecy nie dość ochoczo idących do boju żołnierzy Armii Czerwonej.

    Nie chcę mnożyć tego typu zastrzeżeń, bo nie jest moim celem zdyskredytowanie Grossmana, wręcz przeciwnie. Chcę tylko powiedzieć, że na Życie i los chyba wypadałoby patrzeć, jak na literaturę socjalistyczną. Krytyczną, szczerą, przyzwoitą, ale jednak socjalistyczną, powstałą w zamkniętym układzie ideowych odniesień, których autor nie zamierza podważać. I znów porównanie do Sołżenicyna nasuwa się samo.

    Niezależnie od tych rozważań o źródłach przekonań Grossmana trzeba powiedzieć, że jest to jedna z lepszych książek pokazujących egzystencjalne tło życia ludzi zagarniętych przez sowiecki socjalizm. Miłość w tych warunkach ma inny smak, nieustannie zatrąca o wymiary mentalnie niedostępne ludziom żyjącym w „normalnych” społeczeństwach. Grossman jest tu mistrzem. Wierność u niego znaczy coś więcej, i prawda znaczy coś więcej, i przyzwoitość. Jego bohaterowie żyją jakoś pełniej, głębiej. Trudne czasy ich niszczą, często rujnują ich egzystencję, ale jednocześnie zmuszają do fundamentalnych wyborów. Może z tego powodu docierają oni do istoty tego, co nazywamy życiem? Może prawdziwy smak ma to, za co musimy płacić?

    Jeden z wątków poruszył mnie do głębi. Grossman z pochodzenia był Żydem i żywo interesował się Holocaustem, który przetoczył się po ziemiach rosyjskich zajętych przez hitlerowców. Miał do tego stosunek osobisty, bo na tych terenach została jego matka, z którą był bardzo uczuciowo związany. Losom społeczności żydowskiej poświęcił osobny ciąg narracyjny swojej książki. I nie byłoby w tym nic oryginalnego. Swoją opowieść jednak kontynuował aż do przeżyć w czasie transportu do Auschwitz i ostatnich chwil w komorze gazowej. Doskonale wczuł się w tę sytuację. Przejmujące do szpiku kości. Nie znam innej próby literackiej doprowadzonej tak daleko. Szacunek.

    Podsumowując: Grossman nakierowuje uwagę na ludzką egzystencję, pochyla się nad nieszczęściem, które jednak nie załamuje, ale powoduje to charakterystyczne dla Rosjan pogodzenie się z trudnym losem. Ta tendencja powoduje że jest to literatura wzruszająca, chwytająca za serce, jak żadna inna. Można powiedzieć, że Grossman jest w tym wybitnym kontynuatorem najlepszych tradycji literatury rosyjskiej. Książkę zdecydowanie polecam, 9/10.

    Ciekawym uzupełnieniem tej lektury jest biografia Grossmana złożona głównie z jego listów. Pokazują one kontekst rodzinny autora, ciekawy, bo Grossman okazał się być troskliwym ojcem i mężem, ale zaliczył też dodatkowy związek, który o mało nie zniszczył jego rodziny. W czasie wojny był korespondentem frontowym, co jest ważne w kontekście znajomości realiów opisywanych w Życiu i losie. Na końcu jego listy dokumentują uporczywe starania o wydanie dzieła swojego życia i ostateczną porażkę w tym względzie. Ciekawe, pouczające, 7/10.

    Wasilij Grossman, Życie i los, W.A.B. 2009.

    Fiodor Huber, Wasilij Grossman. Pamięć i listy, W.A.B. 2011



    [i]Polecam w tej sprawie np. uwagi o znakomitych postaciach komunizmu z czasów rewolucji Wiktor Suworow, Oczyszczenie, Warszawa 2002

    

  • Film

    Code blue, film Urszuli Antoniak

    Urszulę Antoniak, reżyserkę, bardzo doceniam za jej pierwszy film Nic osobistego. Kolejny film spod jej ręki tę wysoką ocenę potwierdza.

    Bohaterką Code blue jest pielęgniarka Marian. Szczupła, wysoka, samotna. Swoim pacjentom poświęca wiele czasu i czułości. We mnie zbudziło to zazdrość, że w holenderskiej służbie zdrowia zdarzają się takie osoby.

    Code blue, Urszula Antoniak, recenzja

    Marian jest bardzo dobrą pielęgniarką, chce ulżyć w cierpieniu swoim pacjentom, nic w tym dziwnego. Niepokój zaczyna się później, kiedy okazuje się, że nie tylko chce ulżyć, ale także skrócić cierpienie swoim pacjentom poprzez skrócenie im życia. Dla Holendrów w tym zapewne nie ma nic dziwnego, bo i tak spory procent zabiegów eutanazji odbywa się bez zgody pacjenta, w Polsce jednak to wzbudza niepokój.

    W filmie problem z „pielęgniarką śmierć” zaczyna się dopiero wtedy, kiedy jeden z pacjentów, mimo iż nieprzytomny, broni się przed zastrzykiem, a później nie chce umrzeć. Dopiero to, zarówno reżyserka, jak i bohaterka traktuje jako coś zmuszającego do zastanowienia, czy na pewno „skracanie cierpienia” bez pytania chorych o zgodę jest na pewno fair. A może jednak ci pacjenci mimo wszystko chcą żyć?

    Drugim, obok refleksji nad eutanazją, motywem przewodnim tego filmu jest studium samotności.

    Code blue, Urszula Antoniak, recenzja

    Marian jest do bólu samotna i ten stan jej ciąży. Potrzebuje i aktywnie szuka kontaktu, także cielesnego, z mężczyzną. Źle jednak trafia i zamiast apetycznego seksu z miłym facetem napotyka na swej drodze damskiego boksera i brutala o skłonnościach sadystycznych. Inaczej niż bohaterka Niczego osobistego, nie jest samotna z wyboru, tylko z powodu nieumiejętności nawiązania szczęśliwego kontaktu z partnerem. A może po prostu ma pecha i nie może spotkać tego właściwego. Jej próby zaspokojenia seksualnego świadczą o determinacji wypływającej bardziej z braku normalnych kontaktów, niż ze zboczonych skłonności. W filmach o dorastających chłopcach ten wątek był ćwiczony w różnych możliwych odmianach. Tutaj ma posmak oryginalności bo rzecz dotyczy kobiety i to jeszcze dojrzałej.

    W filmie jest scena ze zużytą prezerwatywą, która budzi opory natury estetycznej, ale w gruncie rzeczy pokazuje, że dla Marian każdy ślad po mężczyźnie jest dobry, aby osiągnąć zaspokojenie. Ona nie odrzuca normalnego seksu, on jest dla niej niedostępny z powodu braku partnera, a brak zaspokojenia jest tak dojmujący, że prowadzi do dziwnych prób jego osiągnięcia.

    Wielu recenzentom, a i mnie samemu natychmiast ten film skojarzył się z Pianistką Hanekego. W obu przypadkach mamy do czynienia z nietypowymi zachowaniami erotycznymi dorosłych kobiet. Erika z Pianistki taka po prostu jest, a film dostarcza trochę przesłanek, co doprowadziło ją do takiego stanu. Marianne natomiast jest skazana na dziwne próby autoerotyczne, bo nic innego (samotność!) jej w życiu nie chce spotkać, mimo iż usilnie się stara o nawiązanie normalnych kontaktów. Różnica miedzy filmami jest taka, jak przyczyny zachowań ich bohaterek.

    Film w warstwie wizualnej jest sterylny, chłodny, analityczny. Dostrzegam w tym wartość, bo język narracji został skorelowany z cechami bohaterki. Zewnętrznie Marian jest chuda i wysoka, koścista, co nieuchronnie kojarzy nam się z kostycznością i chłodnym, skandynawskim charakterem i rzeczywiście wewnętrznie Marian taka jest; jej relacje z ludźmi są pozbawione emocji, a przynajmniej ona tych emocji nie okazuje. Urszula Antoniak o niej opowiada podobnie, bez zaangażowania, spokojnie. Pomieszczenia, w których przebywa Marian są duże i puste, tak jak ona sama i jej życie.

    Poza tym odczytuję w zamierzeniu reżyserki chęć, aby nie manipulować nastawieniem widzów. Nie opowiada o swojej bohaterce w sposób wzbudzający sympatię czy antypatię; przedstawia jej życie i pozostawia widza z nim sam na sam. Dla mnie to zaleta, że film nie narzuca pointy.

    Code blue, reż. Urszula Antoniak, Dania, Holandia, 2011 (polska premiera w 2012)