Polski radiowywiad w wojnie polsko-bolszewickiej 1920 roku
Do historii polskiej twórczości historycznej prof. Grzegorz Nowik przejdzie jako odkrywca kolosalnego sukcesu polskich kryptologów, którzy podczas wojny polsko-bolszewickiej złamali wszystkie szyfry, jakimi posługiwali się Sowieci. Przed jego publikacjami dookoła tego tematu panowała grobowa cisza. A Polacy potrafili odszyfrować szybciej i dokładniej sowieckie depesze niż ich właśni telegrafiści! Mózgiem tego sukcesu był ówczesny porucznik Jan Kowalewski wybitny talent w dziedzinie dekryptażu. Do tej pory był on kompletnie anonimowym oficerem, teraz wiemy, że należy mu się ranga narodowego bohatera, który przyczynił się do polskiego sukcesu w tej wojnie bardziej niż niejeden nasz generał.
Nowe podejście do tematu i snop światła na zapomnianych aktorów historycznej sceny już by wystarczały, jako powód do chwały, ale to nie koniec. Należy wspomnieć jeszcze o jakości. To bodaj najrzetelniejsza informacyjnie książka, jaką dane mi było przeczytać. Profesor Grzegorz Nowik jest nieprawdopodobnym erudytą i bardzo kompleksowo potraktował temat swojej pracy.
Z jakim rozmachem to zrobił niech świadczą rozdziały wstępne do przedstawianej książki, a dodajmy, że każdy z nich jest minirozprawką na dany temat. A więc Kryptografia, szyfry, kody (historia kryptografii), Radiotelegrafia (technika, organizacja, rozwój w armii austro-węgierskiej, francuskiej, niemieckiej, rosyjskiej), Radiowywiad (rozwój w armii brytyjskiej, austro-węgierskiej, francuskiej, niemieckiej, rosyjskiej), Polskie doświadczenia z dziedziny radiotelegrafii i radiowywiadu przed 1918 (Legiony Polskie, formacje polskie w armii rosyjskiej, Armia Polska we Francji), Polski wywiad i radiowywiad do lutego 1920 (struktury, obsady personalne grup, frontów, armii), Polska radiotelegrafia i radionasluch do lutego 1920 (z dokładnością do jednej radiostacji i poszczególnych oficerów i podoficerów) i dopiero na 359. stronie dowiadujemy się o pierwszych faktach dekryptażu. A potem jest jeszcze szczegółowiej, Nowik omawia z dokładnością do jednego nazwiska wszystkich zaangażowanych po stronie polskiej w prace wywiadu, radiowywiadu, radiotelegrafii i nasłuchu, oczywiście omawia wszystkie rozszyfrowane depesze i ich znaczenie dla losów wojny, poszczególnych kampanii, czy bitew. W efekcie otrzymujemy nie tylko historię polskiego radiowywiadu podczas wojny polsko-bolszewickiej w latach 1919-1920, ale historię tej wojny oglądanej przez pryzmat przechwyconych i odszyfrowanych depesz.
Czy w tym zalewie szczegółów nie gubi się synteza? Oczywiście nie. Nowik nie stroni od komentarza do wydarzeń bojowych pokazując, jakie znaczenie miały lub powinny mieć materiały pozyskane przez polski radiowywiad. Pokazuje również cały kontekst, w jakim przyszło działać polskim służbom wywiadowczym. Za tyle zalet trzeba czymś płacić, w tym przypadku objętością – książka ma 1056 stron i jest to tylko pierwszy tom (z dwóch) całości.
Nie bardzo wiem, jak dalej mam chwalić prof. Nowika. Powiem tylko, że do tej pory nie zetknąłem się z tak erudycyjnie bogatą pracą, która na dodatek ma wszelkie cechy syntezy. Bogactwo informacji idzie w parze z szerokością spojrzenia i z super interesującymi podsumowaniami. Jakże dalece ta praca odbiega od marniuchnych biedamonografii opartych jedynie o wąskie źródła archiwalne i jeszcze uboższych w intelektualne syntezy, kiedy autor pisze, co wie, ale nie do końca wie, co pisze.
Wszystkim zainteresowanym historią polecam jak najusilniej. Moja ocena to 11/10.
Recenzja: Grzegorz Nowik, Zanim złamano „Enigmę”. Polski radiowywiad podczas wojny z bolszewicką Rosją 1918-1920, t. 1, Rytm 2004, 1056 ss.
Czy Polacy pochodzą od Sarmatów i Wikingów?
Prehistoryczna Słowiańszczyzna kojarzy się najczęściej z ludowymi bajaniami i wykopanymi przez archeologów skorupami garnków. Skrok pokazuje, że nic bardziej mylnego i jego książkę czytałem z zapartym tchem. Najpierw okazało się, że późnostarożytny ośrodek metalurgiczny na Mazowszu (Brwinów-Błonie-Pruszków) przy którym mieszkam, stworzyli Wandalowie. Rozkręcili produkcję do tego poziomu ilościowego, że jedynym wytłumaczeniem tego faktu, jest tworzenie tutaj zaplecza zbrojeniowego (miecze, groty) dla ludów atakujących rzymski limes (I w. p.n.e.-III w. n.e.).
Później przeczytałem, że my, Polacy, mamy pewną domieszkę krwi i kultury Longobardów, którzy z naszych ziem (Mazowsze i Małopolska, VI w.) rozpoczęli swoją łupieską wędrówkę na południe, aż do Rzymu, ale pewna ich grupa pozostała na „pozycjach wyjściowych” i zintegrowała się z napływającymi właśnie na te tereny Słowianami, pełniąc wśród nich funkcje grupy przywódczej i jednocześnie przekazując swoje osiągnięcia cywilizacyjne na przykład w dziedzinie metalurgii, produkcji uzbrojenia, organizacji.
W XIX wieku historycy obśmiali głębokie przekonanie polskiej szlachty o jej pochodzeniu od Sarmatów, niejako w przeciwieństwie do chłopów Słowian. I tu niespodzianka, bo okazało się, że nasi szlacheccy antenaci mieli rację do szczegółów włącznie, bo z Sarmatami było tak samo, jak Longobardami. W efekcie w pewnym zaokrągleniu możemy powiedzieć, że warstwa rządząca wśród Słowian miała istotną komponentę sarmacką.
Wskazane powyżej ustalenia nie budzą wątpliwości w świetle danych pochodzących z wykopalisk uzupełnionych o śladowe przekazy pisane. Na koniec jednak Zdzisław Skrok zafundował czytelnikom bombę, która już taka prosta do przyjęcia nie jest. Mianowicie twierdzi on, że proces państwotwórczy Polan przeprowadzony został przez Wikingów, czyli że Mieszko i jego następcy byli po prostu Wikingami. Swoje rozumowanie opiera na trzech przesłankach: wykopaliska na Ostrowiu Lednickim potwierdzające występowanie tam wyłącznie uzbrojenia wikińskiego, analogii z powstaniem Rusi, gdzie bezdyskusyjnie do powstania państwa przyczynili się normańscy Waregowie dając początek dynastii Rurykowiczów oraz interpretacja dokumentu Dagome iudex.
Najmniej przekonujący jest wywód dotyczący Dagome iudex, upatrujący w zaskakującym dla wszystkich mediewistów imieniu Dagome pochodzenia skandynawskiego, podczas gdy imię Mieszko, miało być imieniem chrzcielnym przyjętym na potrzeby słowiańskich poddanych. Słabą stroną tej interpretacji, jest pytanie: a po co w korespondencji z Watykanem miało by się używać imienia pogańskiego, a nie chrześcijańskiego? W tak poważnym dokumencie o pomyłce nie może być mowy.
Z kolei najbardziej przekonujące są argumenty archeologiczne. Znane są one od kilkudziesięciu lat, ale w okresie socjalistycznym było embargo na pisanie o jakiejkolwiek roli Wikingów przy narodzinach Polski. Znalezione w wodach Jeziora Lednickiego miecze, topory czy hełmy są pochodzenia wikińskiego, zatem jest pewne że stacjonowała na Ostrowiu Lednickim drużyna Wikingów lub nawet był to gród przez Wikingów wybudowany i stanowiący ośrodek ich władzy. Z drugiej strony poza wszelką wątpliwością ów Ostrów był jednym z najważniejszych ośrodków państwa wczesnopiastowskiego obok Gniezna i Poznania. Groby wojów wikińskich odkryto także w Małopolsce w pobliżu ogromnych grodów wybudowanych na przełomie X i XI wieku (po podboju przez Polan) i na północnym Mazowszu (pogranicze z Prusami). Czy zatem jest możliwe, że książę był słowiański, a jego ciężkozbrojna drużyna wikińska, czyli militarnie słabszy wynajmował znacznie silniejszych rycerzy/rabusiów? Bardzo mało prawdopodobne. W takim przypadku rabusie wzięliby, co ich, razem z władzą i całym skarbcem, bo kto mógłby ich przed tym powstrzymać? To bardzo silne argumenty.
Z drugiej strony, niemożliwe, aby po czymś takim, jak stworzenie bardzo dużego państwa przez Wikingów (lub innych Normanów), nie pozostały żadne źródła pisane z epoki, a sporo ich jednak się do dzisiaj przechowało. Tym bardziej, że miałoby to charakter podboju i to u granic Cesarstwa. Trudno to wyjaśnić. Kiedy w Irlandii powstało państwo zorganizowano przez najeźdźców Wikingów, to fakt ów jest bezapelacyjnie potwierdzany przez źródła pisane. A tu obyło bez żadnego echa? A przecież półtora wieku po tych wydarzeniach powstaje kronika Galla Anonima, która rysuje całkowicie inny obraz wydarzeń.
Jakby nie było, to jedno jest pewne – udział Wikingów przy powstaniu państwa polskiego był bardzo duży i chwała Skrokowi za powiedzenie tego wprost w bardzo dobrej książce popularyzującej najnowsze osiągnięcia naukowe. Moja ocena to 9/10 i zaliczenie do elitarnej kategorii „siły sensu” za odwagę w głoszeniu tez nowatorskich.
Recenzja: Zdzisław Skrok, Słowiańska moc, czyli o niezwykłym wkroczeniu naszych przodków na europejską arenę, Iskry 2006.
Sofi Oksanen Oczyszczenie
To jedna z najlepszych powieści, jakie w moim życiu przeczytałem. Prawdopodobnie dlatego jest ona bliska doskonałości, że autorce udało się w niej pogodzić wiele różnych gatunków literackich. Ma ona aspekt powieści historycznej – mowa tu o okresie podbicia Estonii przez Związek Sowiecki i bardzo brutalnej okupacji wraz z wywózkami, ale ma też aspekt, jak najbardziej współczesnej powieści obyczajowej. Okazuje się bowiem, że te odległe wydarzenia rzutują na aktualną rzeczywistość. Jednocześnie jest bardzo ciekawa opowieść o miłości i to miłości mającej zdumiewający przebieg i konsekwencje. Mamy też w niej wątek rozrachunkowy z donosami i kolaboracją z sowieckim okupantem, ale pokazany w bardzo ludzkich uwarunkowaniach dających do myślenia i przestrzegających przed łatwym ferowaniem sądów. Wreszcie mamy przejmujący wątek współczesnego handlu kobietami, też daleki od standardowego ujęcia, a to za sprawą bardzo nietypowego zakończenia. Na dodatek książka właściwie przynależy do literatury kobiecej, ale jest wolna od tych wszystkich namolności i feministycznych poprawności, które często charakteryzują tę odmianę literatury.
Wszystkie te tropy splatają się w jedną całość, logiczną i spójną. A właściwie więcej niż tylko się splatają, one z siebie wynikają i wzajemnie się warunkują. Oksanen pokazuje ludzi uwikłanych w toksyczną miłość, w historię, w podziemie kryminalne. Nikt u niej nie ucieknie od swojego życia, a za wybory, nawet te w czasie odległe, przyjdzie zapłacić, a dokładnie odpokutować, starając się za swoje winy zadośćuczynić.
Obok wskazanych zróżnicowań tematycznych są też i inne. Książkę Oksanen można czytać, jako rozpięty w czasie moralitet, ale można też czytać jako romantyczną historię trudnej miłości przeplatającą się z agresywną prozą obyczajową. Można również zobaczyć w niej powieść psychologiczną. Wszystko to powoduje, że właściwie każdy powinien w niej znaleźć sobie bliskie tony, czego polecając tę książkę, wszystkim potencjalnym czytelnikom (i czytelniczkom) szczerze życzę.
Moja ocena to bez wahania 10/10. Na dodatek za zdolność przeciwstawiania się stereotypom i wszelkim uproszczonym ocenom zaliczam do mojej elitarnej kategorii „siły sensu”.
Sofi Oksanen, Oczyszczenie, Świat Książki 2010
A jednak istniała
Książka to niebywała. Autorzy podjęli się opisu swoistej Atlantydy. Na początku pracy nie można było nawet stwierdzić, czy przedmiot badań w ogóle istniał, a jeżeli tak, to gdzie, kiedy, w jakim rozmiarze – jak lokalna pamięć (legenda) ma się do rzeczywistości. To dla historyka rzadko występujące wyzwanie.
Tomasz Strzembosz uprawiał wędrówki piesze po Puszczy Augustowskiej i po okolicznych bagnach, spotykał ludzi, zbierał relację, szukał po archiwach, analizował okruchy z wcześniej publikowanych książek. I udało mu się odtworzyć kompletnie zapoznany, a dla wielu mało prawdopodobny fragment historii. Niestety zmarł, zanim dokończył to dziełko, ale jego prace twórczo kontynuował Rafał Wnuk.
Obu historykom udało się odtworzyć dzieje polskiej partyzantki (a przy okazji całego ruchu oporu) w Augustowskiem, ze szczególnym uwzględnieniem ogromnego obszaru Czerwonego Bagna leżącego na południe od Puszczy Augustowskiej. Partyzantka zaczęła się tam jeszcze we wrześniu 1939 roku – i tu ciekawostka – wywodziła się ona ze 110 pułku ułanów, tego samego, z którego pochodził się „Hubal”. Z filmu pamiętamy, że dowódca ów pułk rozwiązał i wtedy mjr Dobrzański „Hubal” przeszedł do partyzantki, nie godząc się na zakończenie walki. W rzeczywistości było nieco inaczej. Płk Dąbrowski zdecydował się na pozostanie w Augustowskiem, co oznaczało prowadzenie partyzantki antysowieckiej (co nie przeszło ówcześnie przez cenzurę) a „Hubal” zdecydował się przejść przez pół Polski i zaszyć się w lasach kieleckich, aby prowadzić walkę z Niemcami.
Co zaczął płk Dąbrowski, inni aż do wybuchu wojny sowiecko-niemieckiej kontynuowali. Główną przyczyną ucieczki na bagna była chęć uniknięcia wywózki na Syberię – wszyscy zagrożeni uciekali w niedostępne miejsca i prowadzili partyzantkę o zdecydowanie obronnym charakterze. Główne ich akcje polegały na likwidacji konfidentów i sowieckich urzędników, którzy stanowili dla nich (i dla całej polskiej ludności) bezpośrednie zagrożenie. A ponieważ mogli liczyć na wsparcie okolicznych mieszkańców mieli bardzo duży wpływ, na to, co działo się w tym regionie. Jak donosił lokalny komitet kompartii pod koniec roku 1940:
Rozmowy o zabójstwach aktywistów, głównie osób miejscowych są tu wręcz normalne. Prawdopodobnie znany jest Wam przypadek napadu na sklep w sztabińskiej radzie wiejskiej, obrzucenie granatami młodzieży żydowskiej i żołnierzy RKKA w Domu Kultury w Rajgrodzie i duże straty w ludziach. Zabójstwa kilku oficerów RKKA [Armia Czerwona], przewodniczących rad wiejskich i kołchozów, pożary w kołchozach. Nad strażą leśną wprost się pastwią: najpierw uprzedzają, żeby porzucił służbę, a gdy to nie pomaga, przychodzą w nocy, walą w drzwi i okna, grożą rozprawa z nieuzbrojonymi leśnikami. (…) Straż leśna jest sterroryzowana do tego stopnia, że w ciągu dwóch miesięcy nikt nie mógł pójść do lasu.[1]
Dodajmy, że raport ów skierowany na ręce I sekretarza białoruskiej kompartii przedstawia warunki, jakie się wytworzyły po trzech falach wywózek, podczas których z Augustowskiego wywieziono ponad dwa tysiące najaktywniejszych ludzi. Zaś w stolicy regionu sytuacja członków zbrojnego podziemia wyglądała tak:
Chodzili z bronią po ulicach Augustowa, nie chcą oddać życia za darmo. Wykonywali różne akcje (…). Partyzantka działała aż do wkroczenia Niemców. „Las” chodził po mieście z bronią. Sowieci nie zaczepiali ich, bowiem wiedzieli, że są uzbrojeni.[2]
Kompletna nowość ustaleń Strzembosza i Wnuka polega na tym, że zarówno w powszechnej świadomości, jak i w pracach historyków, panowało przekonanie o efemeryczności konspiracji wojskowej na ziemiach okupowanych przez Sowietów. Sprawność NKWD powodowała masowe aresztowania i rozbijanie dopiero co zawiązanych siatek. Efektywność Rosjan była nieporównanie większa niż Niemców. A tymczasem okazało się, że od tej zasady były regionalne wyjątki i należy do nich partyzantka na Czerwonym Bagnie.
Najbardziej żałuję, że zajrzałem do tej książki tak późno. Ponad rok leżała ona na moim biurku czekając na swoja kolejkę, a ja czytałem rzeczy dużo mniejszej wagi. Wysoką ocenę podnosi wnikliwość źródłowa i bardzo ciekawa Przedmowa. Polecam 10/10.
Tomasz Strzembosz, Rafał Wnuk, Czerwone Bagno. Konspiracja i partyzantka antysowiecka w Augustowskiem, wrzesień 1939 – czerwiec 1941, Wydawnictwo Naukowe Scholar 2009.
Doczekaj nowiu, Archiwista z Łubianki i Na grobli
Historical fiction. Amerykańskie i polskie służby specjalne przygotowują scenariusz objęcia władzy w Rosji przez spadkobiercę praw dynastycznych Romanowów, Wielkiego księcia Dymitra. Jego żoną ma zostać Ludmiła Sobieska, która nazwisko ma po matce, ale jej ojcem był potomek książęcego rodu Godunowych. Ją właśnie przygotowują do nowej roli polskie służby. Przywrócenie w Rosji caratu ma wprowadzić w tym kraju stabilizację i obliczalność tak pożądaną przez kraje Zachodu. Przygotowania idą pełną parą, Ludmiła już teraz Godunow jest oficjalną narzeczoną Dymitra.
Pomysł fabularny doskonały, przeprowadzony z troską o szczegóły. Uwikłanie człowieka w rozległy plan służb specjalnych, oplecenie go pajęczyną zależności zostało ukazane w sposób godny Le Carrego. Na nieszczęście autor wprowadził jeszcze drugi, równoległy wątek, też – w bliżej nieokreślony sposób – służący realizacji planu przywrócenia caratu. Jakiś żaglowiec naszpikowany elektroniką płynie na Daleką Północ, bada anomalie magnetyczne, zimuje na Czukotce, ale nie wiadomo po co, sensy gdzieś się pogubiły. Na dodatek owa eskapada dzieje się w bliżej nieokreślonym świecie alternatywnym. Piotr Wojciechowski w jednej książce chciał pogodzić dwa różne gatunki: historical fiction i fantastykę. Niestety mu się to nie udało. Wydaje się, że na dobre by wyszło książce, gdyby zostawić tylko część narracji poświęconą Ludmile Godunow i jej przejściom z polskim wywiadem, a resztę usunąć. Powstałaby dużo lepsza całość. A tak tylko 6/10, ale przeczytać warto, zwłaszcza, że Piotr Wojciechowski jest twórcą niedocenionym.
Piotr Wojciechowski, Doczekaj nowiu, Świat Książki 2007
Usunięty z uczelni wykładowca literatury rosyjskiej został zatrudniony w archiwum więzienia śledczego na Łubiance. Do jego obowiązków należy porządkowanie spuścizny literackiej uwięzionych pisarzy. Podczas swoich rutynowych obowiązków trafia na niepublikowane opowiadania Izaaka Babla. Musi go przesłuchać, aby potwierdzić ich autorstwo. Przede wszystkim jednak, aby uratować te opowiadania, wykrada je z archiwum. Równolegle, w normalnym życiu, terror stalinowski nie daje o sobie zapomnieć. Kolejni znajomi albo są aresztowani, albo aresztowania się spodziewają. Dookoła naszego archiwisty też zaciska się pętla.
Autorowi udało się oddać duszną atmosferę zagrożenia, niepewności. Opresyjny system nikogo nie pozostawia samego sobie. Rodziny i znajomi aresztowanych czują, że mogą być następni w kolejce na Łubiankę. Każdy rozważa, czy po niego też przyjdą, a jeżeli tak, to jak się wtedy zachowa, co zrobi, aby uchronić swoja rodzinę.
Archiwista z Łubianki nie jest być może arcydziełem literackim, ale ma niezaprzeczalne zalety, które powodują, że warto po niego sięgnąć, zwłaszcza tym, którzy interesują się literaturą rosyjską. Powieść bowiem w udany sposób przedstawia kontekst, w jakim ta literatura powstawała i pod jaką presją znajdowali się pisarze, zresztą tak jak wszyscy ludzie sowieccy. Być może książce wyszłoby na zdrowie rozbudowanie opowieści o Izaaku Bablu i jego więzienno-obozowym perypetiach, przy jednoczesnym zredukowaniu niektórych wątków pobocznych, które dobrze budują atmosferę, ale jednocześnie rozbijają strukturę i są nieco nużące. Moja ocena 7/10.
Travis Holand, Archiwista z Łubianki, Muza 2009
Jest rok 1980, znany i ceniony w kręgach władzy literat, Sewerynowicz, ma otrzymać w Związku Sowieckim nagrodę Fiedina. Z przecieków wiadomo, że ma on szansę zostać laureatem literackiego Nobla. Partyjni aparatczycy podpowiadają, że odrzucenie rosyjskiej nagrody może zwiększyć szansę na otrzymanie dużo ważniejszego wyróżnienia. Sewerynowicz godzi się z tymi sugestiami.
W postaci Sewerynowicza łatwo rozpoznajemy rysy Jarosława Iwaszkiewicza, a tytułowy dworek Na Grobli żywcem przypomina Stawisko.
Na grobli ma strukturę polifoniczną. W dwudziestu rozdziałach zawsze słyszymy głos jednej osoby, za każdym razem innej. Raz jest to rozmowa telefoniczna, raz wspomnienie, kiedy indziej pogawędka twarzą w twarz, a na końcu list. Do tej pory powieści Rylskiego miały formę dość konserwatywną, narracja była linearna, bez żadnych udziwnień i sztuczek. Zwolennicy prozy Rylskiego mogą się poczuć zaskoczeni, ale mi się przynajmniej wydaje, że pozytywnie. Za nową formą poszła nowa dla Rylskiego treść. Jego poprzednie książki były wyważone, chłodne, konsekwentne. Tutaj poruszane są tematy znacznie cieplejsze, w niektórych przypadkach całkiem gorące, ale o tym potem.
Powieść przedstawia uwikłanie pisarza we flirt z władzą, w politykę, w tle grasują służby specjalne i nasyłani przez nie agenci. Literaturze i jej twórcy na dobre to nie wychodzi. Można powiedzieć, że jest on pionkiem w grach politycznych, a na końcu ich ofiarą. To smutne. Mam nadzieję, że te czasy należą już do historii, ale czy na pewno? Gdy patrzę na metody działania salonu i antysalonu to wydaje mi się, że dekoracje się zmieniły, reguły również, ale duch uwikłania gdzieś pozostał.
Generalnie rzecz biorąc odbieram najnowszą książkę Rylskiego bardzo pozytywnie, inaczej niż instytucjonalni krytycy literaccy. Ciekawy pomysł narracyjny, niebanalna forma, kilka celnych obserwacji. Jedna rzecz jednak zniesmaczyła mnie maksymalnie. Pojawia się bowiem postać córki Sewerynowicza, która została zakonnicą. Pomijam, że z Iwaszkiewiczem realnym nie ma to nic wspólnego i jest to czysta kreacja Rylskiego umieszczona tylko po to, aby zamanifestować jakieś poglądy autora. Postać owa została obdarzona niebudującymi cechami charakteru, posługuje się dziwacznym językiem, jak to niby każda zakonnica tchnąca zamierzchłą przeszłością, ale to pół biedy. Gorsze są takie oto pomysły autora: zwykła zakonnica jest bogatsza od uznanego pisarza (swojego ojca, s. 28), spowiednik nakazał jej, a ona realizuje „cotygodniowe godzinne samobiczowanie” (s. 177), jej przełożoną jest złowroga przeorysza contessa Lubraniecka. Już samo użycie w tym kontekście słowa contessa dużo mówi o poglądach autora, bo w rzeczywistości pozapowieściowej taki termin nigdzie nie występuje. Można powiedzieć, że w tej sprawie opis Rylskiego ma się tak do realiów, jak w swoim czasie konferencje prasowe niezapomnianego Jerzego Urbana – dużo jadu, mało przyzwoitości, żadnego związku z prawdą. Genezę takich poglądów Rylskiego upatruję w jego poparciu dla Janusza Palikota. Smuci mnie, że pisarz, którego dotychczasową postawę można by scharakteryzować tytułem jednego z jego utworów Tylko chłód, daje się ponosić tak niskim emocjom.
Ogólna ocena, nawet po uwzględnieniu powyższego zastrzeżenia, 7/10.
Eustachy Rylski, Na grobli, Świat Książki 2010
Na koniec podsumowanie: we wszystkich trzech recenzowanych książkach występuje wątek rosyjski. Czy to symptom czasów, czy tylko echo moich podświadomych wyborów? Również we wszystkich trzech powieściach istotną rolę odgrywają tajne służby będące często czynnikiem sprawczym w opisywanych wydarzeniach. To na pewno coś mówi o współczesnej literaturze, bo wybierając te książki nic nie wiedziałem o tym aspekcie, zatem to nie moje preferencje czytelnicze odbijają się w tej konstatacji. Wreszcie uświadomiłem sobie, że we wszystkich trzech publikacjach coś bym poprawił… i to zawsze przez usunięcie nietrafionych wątków. Może to reakcja na nadmiar słów, pomysłów, brak selekcji i umiejętności oddzielania przez autorów pomysłów dobrych od tych grafomańskich?
Niepokonani Petera Weira
Czekałem na ten film niecierpliwie i to z wielu powodów. Po pierwsze, filmów na tematy łagrowe praktycznie się nie produkuje. O ile Holocaust jest bardzo dobrze sfilmowany, to ludobójstwo sowieckie było w praktyce poza zainteresowaniem filmowców (zaniechanie nota bene ciekawe, zainteresowanych odsyłam do książki Dariusza Tołczyka Gułag w oczach Zachodu). Po drugie, bardzo lubię książkę Długi marsz Rawicza, która była podstawą dla scenariusza tego filmu i wreszcie po trzecie, pobudziło moją ciekawość zainteresowanie Petera Weira determinacją Polaków w dążeniu ku wolności.
Film właściwie spełnił pokładane w nim oczekiwania. Nie jest to może arcydzieło, ale zrobiony został całkiem solidnie. Być może na niezbyt entuzjastyczny odbiór tego filmu w Polsce miały wpływ wielkie oczekiwania związane zarówno z tematem filmu jak i osobą bardzo znanego i cenionego reżysera. Gdy spojrzymy na rzecz bez dodatkowych emocji, to trzeba stwierdzić, że Weirowi udało się zrobić bardzo interesujący film i wprowadzić do międzynarodowego obiegu nieznaną tematykę.
Do mocnych stron filmu należy bardzo realistyczne i przejmujące pokazanie rzeczywistości sowieckich łagrów na dalekiej północy. Natomiast słabiej wypadło pokazanie ucieczki. Przed pójściem do kina usiłowałem sobie wyobrazić, jak ja bym pokazał ten nie filmowy, bo przecież monotonny temat. Można było pokazać ten wielki marsz jako ekstremalny survival. To zresztą było najciekawsze w książce: jak przeszli przez Daleką Północ, jak udało im się pokonać pustynię. Skoncentrowanie fabuły na szczegółach umożliwiających przetrwanie na pewno filmowi wyszłoby na dobre.
Z łatwych do zrozumienia powodów Weier w kilku miejscach odszedł od książkowego oryginału, ale w jednym przypadku stało to się z wyraźną krzywdą dla wiarygodności opowieści. Nie dałoby się uciec z Dalekiej Północy w taki sposób, jak pokazał to Weir. Uciekinierom w rzeczywistości pomogła żona komendanta obozu wyposażając ich w plecaki, siekierę i spory zapas kaszy. Poza tym więźniowie nie mieli w obozie prywatnych ubrań, tylko fufajki i uszanki, które były dość skutecznym zabezpieczeniem przed mrozem, na pewno lepszym niż miejskie jesioneczki, jakie widzimy w filmie. Ponadto uciekinierzy mieli futrzane kaptury, przedłużone w dół tak, aby można je było włożyć pod kołnierze fufajek, to stary sposób walki z zimnem tubylczej ludności Syberii; udało się je uszyć ze skórek zwierząt futerkowych, które były przedmiotem handlu w obozie.
Mimo drobnych zastrzeżeń jestem szczęśliwy, że taki film powstał i to zrobiony przez człowieka Zachodu, który z mniejszymi emocjami, ale za to bardziej wiarygodnie patrzy na rzeczywistość GUŁAGu. Natomiast bardzo żałuję, że film na ten temat nie został nakręcony w Polsce. Przy okazji okazuje się, że powszechne przekonanie o bogoojczyźnianym stosunku Polaków do swojej historii nie znajduje potwierdzenia w praktyce. Jakiż to normalny, pełnometrażowy film powstał w ostatnich latach opisujący w ten sposób polską historię? Może jeden Katyń Wajdy, a i to dużo lepiej przyjęty za granicą niż w Polsce. Od lat mówi się o potrzebie jakiegoś filmowego spuentowania Powstania Warszawskiego, sporo ludzi dopomina się o film o rotmistrzu Pileckim, o Dywizjonie 303 czy o polską wersję Enigmy. Ale jak nie było, tak nie ma. Anglicy o Bitwie o Anglię czy o D-Day nakręcili mnóstwo filmów, także o przegranej bitwie pod Arnhem, czy swoją wersję Enigmy (nasz udział oczywiście marginalizując), o Amerykanach już nie wspominam. Nawet Niemcy, którzy wydawałoby się, że nie mają powodów do dumy z najnowszej historii znaleźli mnóstwo tematów świadczących o czymś innym. Polacy natomiast są jedynym narodem, który uważa, że opowiadanie o polskiej historii należy do sfery obciachu, albo bogoojczyźnianego ględzenia. Na szczęście od czasu do czasu trafi się Peter Weir.
Moja ocena 9/10 plus wdzięczność.
PS Błysneła kancelaria Prezydenta RP, nadając Weirowi wysokie odznaczenie za promowanie w świecie polskiej historii. Szkoda, że z podobnych pobudek Clint Eastwood nie został uhonorowany za odkłamywanie wizerunku Polaka w Gran Torino. Może jeszcze nic straconego?
Niepokonani, reż. Peter Weir, USA 2011
Rawicza Długi marsz
Doskonała książka, przeczytałem jednym tchem, a ponieważ czytałem w pociągu, to przejechałem stację, na której powinienem wysiąść, co nie zdarzyło mi się od wielu lat. To jedne z bardziej wciągających wspomnień, jakie kiedykolwiek czytałem. Są doskonale napisane, ale też opowieść o brawurowej ucieczce jest bardzo wciągająca i myślę, że nikt z czytelników nie pozostanie obojętny.
Treść jest dobrze znana z wielu recenzji i ograniczę się tylko do przypomnienia, że jest to opowieść o ucieczce z sowieckiego łagru na Syberii. Więźniowie pieszo przeszli z Jakucji do Mongolii, pokonali pustynię Gobi, Tybet, podnóża Himalajów i wylądowali w północno-wschodnich Indiach. Pokonali między 6,5 a 8 tys. kilometrów pieszo.
Równie ciekawe, jak sama ucieczka, są losy tej książki. Zaczęło się od tego, że do Rawicza w latach 50. zgłosił się dziennikarz brytyjski, Ronald Downing, który po rozmowach z nim, jak klasyczny ghostwriter, napisał tę książkę. Opowieść była super ciekawa, dobrze napisana, bo przez zawodowca, zatem odniosła kolosalny sukces wydawniczy (i finansowy pewnie też). Została przetłumaczona na 25 języków i osiągnęła nakład ponad dwudziestu milionów egzemplarzy. Mnóstwo osób na świecie właśnie z niej dowiadywało o GUŁAGu długo przed Archipelagiem Sołżenicyna. Ucieczka Rawicza i przyjaciół stała się wręcz mityczna. Moje zdziwienie – najmniej znana była chyba w Polsce, a i wśród emigracji też niespecjalnie popularna. Mimo iż w swoim czasie interesowałem się tym tematem, to – wstyd przyznać – nawet nie trafiłem na jej ślad. Jak mogło się to stać w przypadku tak fascynującej książki, które na świecie mogła ścigać się z Ludlumem czy Foletem? Myślę, że zadziałało tu po trosze polskie piekiełko, po trosze brak patriotycznych tonów w treści, a być może i podejrzenie o konfabulację, bo komu innemu udało się coś takiego?
Cztery lata temu, już po śmierci Rawicza, historii jego ucieczki przyjrzeli się dziennikarze BBC (m.in. Hugh Levinson) oraz amerykańska historyczka dr Linda Willis i ogłosili wszem i wobec, że mamy do czynienia z totalną mistyfikacją. Rawicz nigdy nie uciekł z obozu, tylko został z niego zwolniony na mocy amnestii po pakcie Sikorski-Majski, a w czasie rzekomej ucieczki, przebywał już spokojnie w armii Andersa. Wydawało się, że mit został obalony. Ale w tym miejscu rozpoczyna się inna opowieść.
Okazało się, że Rawicz ukradł cudzą historię. On sam zapewne nigdzie nie uciekał, ale poznał historię prawdziwej ucieczki Witolda Glińskiego. Dotarł do niego John Dyson, dziennikarz Reader’s Digest, któremu Gliński opowiedział swoją historię. Z wyjątkiem kilku detali, pokrywa się ona z Długim marszem. Rawicz zapewne poznał jej szczegóły z dokładnej relacji, którą na piśmie złożył Gliński w polskiej ambasadzie w Londynie. Później jego relacje zweryfikowali dziennikarze Newsweeka. Ono również potwierdzili wiarygodność opowieści już wówczas 87-letniego Witolda Glińskiego.
Ekipa BBC ponownie ruszyła na poszukiwania, także w posowieckich archiwach, ale tym razem nie udało się znaleźć czegokolwiek, co by podważyło relacje Glińskiego. Odwrotnie, znalazły się pośrednie co prawda dowody ją potwierdzające. Dotarli bowiem do relacji Ruperta Mayne’a – oficera brytyjskiego wywiadu, który w 1942 roku rezydował w Kalkucie. Przypomniał sobie, jak przyprowadzono do niego trzech mężczyzn, których polecono mu przesłuchać. Właśnie od nich usłyszał historię identyczną z tą, którą później przeczytał w Długim marszu. Nie zapamiętał nazwisk tych ludzi, ale był przekonany, że autor tej książki opisał właśnie to, co on usłyszał wtedy w Kalkucie.
Znaleziono również rachunki polskiej ambasady w Indiach, która w tym właśnie czasie pokryła koszty leczenia kilku wycieńczonych mężczyzn w szpitalu w Kalkucie.
Wśród innych ciekawostek wykopanych przy okazji powtórnego zainteresowania opinii publicznej historią Slava Rawicza jest i ta, że pierwotnie wcale nie nazywał się Rawicz, tylko Rościsław Rusiecki, nie był aresztowany przez Sowietów za sfingowane zarzutu szpiegostwa tylko za zamordowanie oficera NKWD (prawdziwe?), ale przede wszystkim, że jego ojcem nie był polski ziemianin i patriota, tylko rosyjski pop prawosławny. Wcześniej przyznawał się tylko do matki Rosjanki. Okazało się, że Rawicz-Rusiecki to bardzo niejednoznaczna postać, której motywy działania są nieznane. Dla książki ma to znaczenie drugoplanowe, ale myślę, że o Rawiczu dowiemy się jeszcze paru zdumiewających rzeczy.
Wydawałby się, że na tym historia dociekań o prawdziwości Długiego marszu się kończy. Ale gdzie tam!
Objawił się mianowicie Rafał Zasuń z Gazety Wyborczej, który twierdzi, że cała ta opowieść to majestatyczne bzdury, bo taka ucieczka nie była w ogóle możliwa, bo nie da się przejść takiego dystansu, w takim czasie, bo w warunkach zimy syberyjskiej nie da się tak po prostu chodzić na Syberii, bo szczegóły etnograficzne z Azji Środkowej się nie zgadzają itd., a wybitna znawczyni GUŁAGu Anne Applebaum, twierdzi, że to tylko powieść przygodowa itd.
Zacznijmy od rzeczy najprostszych: w sprawie Anne Applebaum Zasuń dokonuje po prostu przekłamania. Sądząc z jego wypowiedzi chodziło o ten wywiad i w nim, jeżeli doczytać go do końca, Applebaum mówi coś innego, niż Zasuń cytuje. Podobnie bez sensu jest powoływać się na argumenty dotyczące szczegółów etnograficznych – przecież wiemy, że Rawicza tam nie było, on wie tyle, ile przeczytał z relacji Glińskiego, pisał tekst finalnie jeszcze kto inny i to jest bezsporne, w związku z czym detale mogły się dowolnie pogubić i pomieszać. Istota dyskusji nie dotyczy przecież szczegółów, tylko pytania czy w ogóle taka ucieczka się odbyła.
Najpoważniej wygląda argument, że na dalekiej północy w Jakucji są ogromne mrozy i w takich warunkach nie da się maszerować, bo mróz i odmrożenia, bo śnieg kopny, bo nie ma pożywienia, bo nie ma gdzie się wysuszyć i ukryć przed zimnem, a w ogóle to „gdyby było inaczej, Robert Scott umarłby we własnym łóżku, a nie na antarktycznym pustkowiu”. Brzmi mocno, tyle, że kompletnie bez sensu, bo wydaje się, że Zasuń ogarnięty niechęcią do książki wcale jej nie przeczytał. Bo gdyby przeczytał, to by wiedział, że najtrudniejszy północny odcinek, wszyscy więźniowie pokonali w drodze do obozu na własnych nogach (ok. 1200 km w sześć tygodni), za schronienie przed mrozem i zadymką mieli tylko gałęzie i mur ulepiony ze śniegu. Kto przeżył, ten doszedł. Tyle tylko, że szli w kajdanach, a za okrycie mieli fufajki i uszanki, natomiast w czasie ucieczki byli wolni i posiadali części futrzanego okrycia zrobionego ze skórek zorganizowanych w obozie. Jedyne co było łatwiejsze w drodze do obozu to fakt, że lepsze czy gorsze, ale otrzymywali wyżywienie. Natomiast w czasie ucieczki w tym najtrudniejszym północnym odcinku żywili się tym, co wynieśli z obozu. Pierwsze pożywienie, poza zapasami, to nie była kora, jak sugeruje Zasuń, tylko mięso jelenia zabitego po tym, jak rogami zaplątał się w gałęzie.
Zresztą problem jest ogólniejszej natury, czy możliwe były ucieczki z obozów na dalekiej północy? Zasuń twierdzi, że nie. Oddajmy głos wspomnianej już Anne Applebaum: „Jednym z największych mitów Gułagu jest przekonanie o niemożliwości ucieczki z obozu”[1] i dalej „w 1933 roku z obozów zbiegło 45 755 więźniów. Ujęto 28 370 – mniej niż dwie trzecie.”[2] Applebaum nie podaje danych w rozbiciu na krainy geograficzne, ale można założyć, że znaczna część tych ucieczek przypadała na tereny północne, gdzie znajdowało się najwięcej obozów. Do najtrudniejszych ucieczkowo obozów należała Kołyma (daleko dalej na północ niż obóz 303, z którego uciekł Rawicz/Gliński), a mimo to „w latach trzydziestych wciąż często zdarzały się na Kołymie przypadki zbiorowych ucieczek z łagrów. Ukrywający się po lasach kryminaliści tworzyli zorganizowane bandy, kradli broń i napadali na okolicznych mieszkańców, ekspedycje geologiczne i osady tubylców. Po dwudziestym drugim tego rodzaju incydencie w 1936 władze utworzyły specjalny podobóz dla więźniów uznanych za potencjalnych uciekinierów.”[3] Myślę, że te źródłowe informacje czynią obiekcje Zasunia całkowicie bezprzedmiotowymi.
Pozostaje jeszcze zarzut, że takiego dystansu w ogóle nie da się przejść. Całkiem współcześnie okazuje się, że jednak jest to możliwe, a nawet istnieją biura podróży oferujące usługę turystyki ekstremalnej polegającej na przejściu szlaku wielkiej ucieczki Rawicza. Więcej, czytałem wypowiedź Polaków, którzy całkiem niedawno ten dystans przeszli. Oczywiście mając współczesne wyposażenie i żelazne racje żywnościowe w plecaku. Przez całą drogę zadawali sobie pytanie, czy było możliwe przejście tej trasy bez takich zabezpieczeń, jakie oni mieli. I twierdzą, że było możliwe w przypadku ludzi silnie zmotywowanych walką o życie.
W innych recenzjach Gazety Wyborczej, tym razem z filmu, systematycznie przewija się wątek, że cała ta historia jest niepewna, bo Gliński nie przedstawia żadnych dowodów potwierdzających swoją opowieść. Takie stanowisko wynika albo z zaślepienia, albo z chęci manipulacji. To nie człowiek piszący lub opowiadający swoje wspomnienia ma dowodzić ich prawdziwości, tylko historycy, a w tym przypadku też i dziennikarze, mają dowieść ewentualnej nieprawdy zawartej w tych wspomnieniach. Dokąd tego nie zrobią, powinni przyjąć domniemanie prawdziwości danych wspomnień. Zakładamy, że Irena Krzywicka czy Monika Żeromska nie kłamią w swoich wspomnieniach i czynimy tak aż do czasu, kiedy ewentualnie udowodnimy, że jest inaczej. Dlaczego niektórzy dziennikarze uporczywie tę zasadę łamią? Nie próbuję nawet tego wyjaśniać i czynię to w trosce o ich dobre imię.
Podsumowując: historia jest, biorąc pod uwagę aktualny stan wiedzy, jak najbardziej prawdziwa, niezależnie od tego, co niektórzy twierdzą. Ponadto książka jest doskonale napisana, a opowieść wciągająca. Bez wahań oceniam na 9/10.
PS O filmie nakręconym na podstawie książki będzie innym razem; mam nadzieję, że uda się względnie szybko coś napisać.
PS2 Właśnie obejrzałem film Niepokonani i zrozumiałem, dlaczego Zasuń napisał tyle głupstw. On po prostu nie przeczytał książki i oparł swoje wnioski wyłącznie na filmie, który nie jest wiernym odwzorowaniem książki. W taki sposób, jak pokazano w filmie, rzeczywiście było by trudno uciec z Dalekiej Północy. O poziomie takiego dziennikarstwa nie będę się wypowiadał.
Sławomir Rawicz, Długi marsz, Wydawnictwo Gord, Wydanie piąte, Gdańsk 2011.
Lipiec Gruszki i Wyrypajewa
Iwan Wyrypajew wyreżyserował w Teatrze na Woli swój własny tekst Lipiec. W głównej roli obsadził swoja żonę, Karolinę Gruszkę, zatem spektakl ma charakter autorski w stopniu rzadko dającym się osiągnąć. I nie trzymajmy czytelników w niepewności – eksperyment zakończył się totalnym sukcesem.
Rdzeniem sztuki jest monolog 63-letniego mężczyzny, który otwartym tekstem przyznaje się do wielu morderstw i – co najbardziej wstrząsające – do pożerania swych ofiar. Taki rosyjski Hannibal Lecter, tylko że w stylu „ruski mużyk” a nie zachodni intelektualista. Ale to nie sama retrospekcja owego kanibala robi potężne wrażenie, ale przede wszystkim forma, w jaki jest przedstawiona. Monolog prezentuje Karolina Gruszka, młoda dziewczyna, co już samo w sobie jest dość zaskakujące. Ale jak ona to robi! W żadnym przypadku nie wciela w rolę mężczyzny, ona tylko wykonuje tekst, jak pisze autor w didaskaliach – wykonawcą tekstu jest kobieta, która wychodzi na scenę tylko po to, aby wypowiedzieć tekst. Robi to bardzo oszczędnymi środkami – pusta scena, mikrofon, skromna sukienka z marynarką, bez makijażu, w krótkich włosach. Niby nic, a jednak bardzo dużo. Gruszka wykonuje tekst strzelając słowami z prędkością karabinu maszynowego. Na początku podświadomie czekałem, kiedy się zatnie, pomyli, zapomni, ale… nic z tych rzeczy. Maestria aktorki polega na tym, że tymi prostymi środkami kreuje rzeczywistość tak fascynującą, że wszyscy na sali siedzą wpatrzeni w nią jak w żywą ikonę, która urzeczywistnia na scenie coś mistycznego, nadprzyrodzonego. Nadaje tekstowi specyficzny rytm i ton, który jeszcze długo pozostaje w uszach. Po tym przedstawieniu Karolina Gruszka na stałe zajmie miejsce w kategorii „młoda, wybitna, oglądać wszystko, gdzie się pokazuje”.
Inscenizacja Lipca jest perfekcyjna. Zamysł autora spotkał się z koncepcją reżysera w punkcie wysokim (co nie dziwne), a Karolina Gruszka dała się zamodelować dokładnie tak, jak życzył sobie reżyser i w efekcie powstało dzieło skończone. W pewnym sensie sukces inscenizacyjny jest za wielki, bo widzowie zaczarowani przez Gruszkę, gubią przesłanie niebłahego przecież tekstu. Wszyscy wychodzą zafascynowani aktorką (ja też), wiedzą o czym sztuka mówiła, ale co powiedziała już nie wiedzą, bo pamiętają głównie fenomenalną kreację Gruszki. Mnie to też spotkało, zatem na drugi dzień zajrzałem do internetu i przeczytałem wszystkie recenzje. W żadnym nie ma analitycznego ani krytycznego odniesienia się do tekstu! Nawet w tych szerszych komentarzach znani krytycy nie wychodzą poza podpowiedzianą przez samego Wyrypajewa interpretację, że szukał w swojej sztuce uobecnienia myśl o. Pawła Florenskiego, że „dom Boga jest za czarnym lasem, a nie za piękną łąką”. Nikt jednak nie zadał sobie trudu, aby chociaż podsumować, czy w istocie sztuka koresponduje z tym zamysłem. O głębszych interpretacjach nawet mowy nie ma (nawet w recenzji szacownej i nie tabloidalnej „Więzi”).
Klucz do zrozumienia Lipca tkwi w ostatniej partii tekstu, kiedy ów rosyjski kanibal tkwi po kolejnym morderstwie w zakładzie dla psychicznie chorych przywiązany pasami do łóżka z maską hokejową na tworzy. Przychodzi do niego salowa i dzieje się coś zdumiewającego, zakochuje się w tym szaleńcu, uwalnia go z pasów, dochodzi do zbliżenia. On tak pragnienie z nią jedności, że znajduje dla tego pragnienia wyraz najwyższy – wchłania ja w siebie, czyli mówiąc wprost zjada ją, w jego mniemaniu dochodzi w tym akcie do jakiejś ostatecznej komunii.
Wyrypajew sugeruje, że jego bohater poprzez te wszystkie tragiczne wydarzenia, a zwłaszcza to ostatnie, odnajduje siebie, a w sobie jeszcze coś. Czy innymi słowami, jak głosi motto do sztuki, „Dom Boga jest za czarnym lasem, a nie za piękną łąką” – to cytat z Ikonostasu o. Pawła Florenskiego. W tekście sztuki jest wiele wskazówek potwierdzających takie przesłanie. W końcówce przyjeżdżają po ciało trzej synowie i planują zabrać je do Archangielska. „Nasz ojczulek całe życie marzył, by dotrzeć do Archangielska, no to spełni się jego marzenie. Dokąd zamierzał tam trafił”. Cały kontekst wskazuje, że jest to swoiste „wniebowzięcie”, a nazwa miasta nie jest przypadkowa (od archaniołów przecież).
Moim zdaniem jest to nadużycie i to podwójne. Po pierwsze nie ma nic wspólnego z nawet najbardziej nieortodoksyjnie rozumianą teologia chrześcijańską, a po wtóre jest manipulacją myślą o. Florenskiego. Jak sobie przypominam (a czytałem to wiele lat temu) jego koncepcje należy rozumieć tak, jak bliższy nam kulturowo cytat „kto nie zaznał goryczy na ziemi, ten nie zazna słodyczy w niebie” (Dziady, cz. III, z pamięci). Ponadto ludziom udręczonym swoją grzesznością, („czarny las”) jest bliżej do Boga niż pozostałym, między innymi dlatego, że widzą swoją małość i całkowite nie zasługiwanie na zbawienie, którego doświadczają, jak darmowej łaski. Wobec Bożego majestatu stają może i z pustymi rękami, ale w pokorze, bez poczucia należnej nagrody i paradoksalnie w ten sposób na ową nagrodę zasługują. Ale przecież to nie jest przypadek bohatera sztuki Wyrypajewa. On przecież nie ma świadomości, że robił coś niewłaściwego, wręcz odwrotnie, kobiecie swojego życia zaoferował miłość i doświadczył z nią „prawdziwego zjednoczenia”. Doświadczył też takiego stanu: „Najadłem się chleba, napiłem wina (…) napełniłem całego siebie bóstwem, i sam stałem się bóstwem. Bóstwo w środku, bóstwo na zewnątrz.” Wydaje mi się, że droga życiowa owego rosyjskiego kanibala nie stoi w żadnej proporcji do tego, o czym pisze Florenski, a powoływanie się na jego koncepcje teologiczne jest w kontekście Lipca nadużyciem. Przekaz tego dramatu jest wystarczająco fascynujący i bez tworzenia wokół niego atmosfery fałszywej mistyki.
Niezależnie od kontrowersji z Florenskim, zastanawia mnie finał sztuki, w którym bohater trafia do symbolicznie przedstawionego, ale jednak nieba. Czym sobie na to zasłużył? Jak tę drogę zbawiania uzasadnić? Nie znajduję na to prostej odpowiedzi, Wyrypajew jej zresztą też nie podpowiada. Odbieram to jako pozostawienie przez autora szczególnego intelektualnego suspensu, który każdy z widzów musi sam przemyśleć i zmierzyć się z pytaniami o rzeczy ostateczne
Lipiec to jedna z najlepszych sztuk, jakie widziałem w 2010 – doskonale wyreżyserowana, brawurowo zagrana, a jeszcze na dodatek stawiająca niebanalne pytania egzystencjalne, spokojnie 10/10.
Czekiści
Czekiści. Organy bezpieczeństwa w europejskich krajach bloku sowieckiego 1944-1989, pod red. Krzysztofa Persaka i Łukasza Kamińskiego, IPN Warszawa 2010.
Udało się. Trudno w to uwierzyć, ale się udało przygotować całościową i kompletną (!!!) publikację na temat struktur organów bezpieczeństwa we wszystkich krajach socjalistycznych ze Związkiem Sowieckim na czele. Książka zawiera szczegółowe omówienie genezy i wszelkich przekształceń organizacyjnych struktur aparatu bezpieczeństwa w poszczególnych państwach socjalistycznych. Sprawa jest o tyle skomplikowana, że komuniści wprowadzali w nich ciągłe zmiany organizacyjne, wprost proporcjonalnie do tego, jaką wagę przydawali tajnym służbom. W Związku Sowieckim na przykład stałe dzielenie i łączenie kompetencji pomiędzy NKWD/KGB a Ministerstwem Spraw Wewnętrznych (MWD) powodowało, że naprawdę trudno było zorientować się komu i w jakim zakresie podlegały dane struktury w poszczególnych przekrojach czasowych.
Oczywiście przy wszystkich komórkach organizacyjnych omówione zostały zadania, jakie im przydzielano, ale także – dodano komentarz co do ustalania priorytetów tych zadań. Do tego dołączone są dane o obsadzie personalnej poszczególnych komórek, w tym, co ciekawe, zbiorcze dane statystyczne o zasobach kadrowych służb. We wszystkich artykułach osobną uwagę poświęcono zasobom agenturalnym. Rozległość działań służb w tej materii robi wrażenie i daje do myślenia.
Powstała książka, a raczej księga, ogromna, ponad 600 stron, a w nich około 100 tabel i 20 diagramów. Żeby dać pojęcie o szczegółowości tej pracy, przytoczę tytuły kilku (spośród 22) tabel z artykułu o KGB: Oddziały zbrojne i jednostki specjalne KGB, Członkowie kolegium KGB, Kadry KGB, Wykształcenie kadr, Skład etniczny kadr, Więźniowie łagrów i kolonii karnych, Przyczyny skazań, Wyroki śmierci. I tak dalej kraj po kraju. Taka rozległość tematyczna była możliwa do osiągnięcia tylko dzięki międzynarodowemu zespołowi 15 autorów. Wielkie uznanie należy się redaktorom tomu za zapewnienie spójności i porównywalności danych pomiędzy wszystkimi artykułami, a IPN za podjęcie trudu przygotowania tak monumentalnego dzieła, dodajmy prekursorskiego w skali światowej.
Apetyt rośnie w miarę jedzenia, zatem na koniec kilka słów o postulatach na przyszłość. Przydałby się taki tom w odniesieniu do służb wojskowych, zapewne będzie trudniej, ale każda tego typu publikacja będzie ogromnym sukcesem. Warto by było coś napisać o działalności, konkretnych akcjach i grach operacyjnych obu tych służb. Cenną rzeczy były by także przekrojowe ujęcia bardziej szczegółowych tematów, takich jak: agentura i infiltracja społeczeństwa, więźniowie polityczni czy akcje dezinformacyjne.
Ocena w przypadku tej książki jest formalnością: 10/10.
Rosja, klęska, 1941
Mark Sołonin, 23 czerwca Dzień „M”, Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2008.
Doskonała książka. Autor stawia tezę, że Związek Sowiecki przygotowywał się do napaści na Niemcy hitlerowskie latem 1941. Jest to kontynuacja poglądów Wiktora Suworowa wyrażonych w Lodołamaczu i Dniu M. Słonin jednak opiera się głównie nie na poszlakach, jak Suworow, ale na publikowanych dokumentach. Podstawa źródłowa książki jest rzeczywiście imponująca.
Mamy u Sołonina do czynienia z bardzo zdumiewającym fenomenem. Z jednej strony mamy naukę oficjalną, podręcznikową, powszechnie przyjętą i powtarzaną w kolejnych syntezach, która twierdzi, że Hitler podstępnie napadł na Związek Sowiecki, a Stalin był do wojny kompletnie nie przygotowany, a w ostatnich dniach przed wybuchem wojny lekceważył doniesienia własnego wywiadu ostrzegającego przed niebezpieczeństwem (casus Richarda Sorge). I początkowe klęski były właśnie wynikiem tego całkowitego nie przygotowania i zaskoczenia Armii Czerwonej. Problem jednak w tym, że u podłoża tego stanowiska stoi stalinowska propaganda, która od 1941 roku lansowała taką właśnie tezę. Później była ona potwierdzana w pamiętnikach sowieckich generałów i marszałków oraz podbudowywana pracami oficjalnych, czyli reżymowych historyków.
Z kolej badacze zachodni, nie mający żadnego dostępu do sowieckich archiwów zamkniętych na cztery spusty, podążali za rosyjskimi historykami, bo też co innego mogli uczynić. Zwłaszcza, że na pierwszy rzut oka, przebieg wydarzeń potwierdzał te tezy.
Tymczasem nie zawodowi historycy (czyli bez etatu na uniwersytecie) przedstawiają zupełnie inną interpretację wydarzeń. Stalin mianowicie odgrywał do ostatniej chwili rolę życzliwego przyjaciela Hitlera mając na uwadze dwa cele: skierować jego agresję na Zachód licząc na wykrwawienie armii niemieckiej i po drugie uśpić czujność swojej przyszłej ofiary. W tym czasie Armia Czerwona przeszła dwa procesy: forsownych zbrojeń nakierowanych wyraźnie na cele agresywne i po drugie restrukturyzacji, w wyniku której utworzono dwadzieścia kilka korpusów zmechanizowanych o sile znacznie przewyższającej analogiczne formacje niemieckie. Zwłaszcza to drugie działanie wskazuje na agresywny charakter zmian, było to bowiem przygotowanie do powtórzenia niemieckiego Blitzkriegu opartego o zmasowane użycie czołgów zgrupowanych w wielkich jednostkach pancernych. Zresztą przygotowane wojskowe plany sowieckie wprost potwierdzają chęć „rozcinających”, decydujących uderzeń pancernych. Plany były dokładnie przygotowane i są już dzisiaj znane. Jedyne czego zabrakło Stalinowi to kilku dni.
Dane statystyczne zawarte w książce Sołonina są porażające. Na froncie zachodnim Sowieci mieli 11 500 czołgów (nie licząc 6 600 czołgów rezerwie i na Dalekim Wschodzie) wobec 2 900 czołgów posiadanych przez Niemców. I na dodatek czołgi sowieckie (w co trudno uwierzyć, ale to prawda) były uzbrojone w cięższe działa i miały grubszy pancerz. Podobnie wyglądały proporcje w odniesieniu do artylerii i ciągników artyleryjskich. W to również trudno uwierzyć, ale ciężkie działa rosyjskie miały w 100% pociąg zmechanizowany (ciężkie ciągniki), a Niemcy startowali w wojnę z dominującym pociągiem konnym. Jak dalekie jest to od naszych wyobrażeń!
Drugim nurtem rozważań Sołonina są przyczyny tak dramatycznej klęski Armii Czerwonej w 1941 roku. Nie była ona w żadnym stopniu spowodowana dysproporcją w uzbrojeniu (tu Sowieci mieli kolosalną przewagę), ani w ilości żołnierzy, ani nawet nie w czynniku zaskoczenia – dowództwo sowieckie dobrze wiedziało, co może stać się w najbliższych dniach. Sołonin przekonywująco udowadnia, że głównym powodem klęski, była niechęć żołnierzy do walki (masowe poddawanie się całych jednostek) oraz tchórzostwo i niekompetencja wyższych dowódców z partyjnego nadania. Nikt nie wierzył, że z Niemcami można walczyć jak równy z równym i nie chciał umierać za Stalina. Prości żołnierze porzucali broń i albo poddawali się, albo dezerterowali, dowódcy najczęściej uciekali. A nawet ci dowódcy, którzy chcieli walczyć, to nie mieli po temu kompetencji. Chaos w rozkazach na poziomie korpusów i armii był doprawdy porażający.
Suworow w swoich książkach dodaje do tej argumentacji jeszcze czynnik wyprzedzającego uderzenia niemieckiego i przygotowania Armii Czerwonej przede wszystkim do działań ofensywnych. Na przykład na niektórych odcinkach frontu zdjęto zasieki, aby umożliwić własnym wojskom atak, ale skorzystali z tego ułatwienia zamiast własnych żołnierzy – czołgiści niemieccy.
Na koniec pozostaje ciekawa refleksja, kiedy mianowicie te ustalenia przebiją się do oficjalnej historiografii? Norman Davies, bez wątpienia wybitny historyk i to nie należący do naiwnych, w swojej ostatniej książce Europa walczy 1939-1945. Nie takie łatwe zwycięstwo pisząc o froncie wschodnim bynajmniej nie powtarza tez rosyjskiej propagandy, ale i jakby nie czytał Sołonina, w wielu miejscach podając nieprawdziwe dane statystyczne dotyczące sowieckiego uzbrojenia, agresywnych planów Stalina czy wreszcie przyczyn klęski w roku 1941. Jeżeli dobrze rozumiejący uwarunkowania Europy Wschodniej Davies nie czyta takich książek i nie wyciąga z nich stosownych wniosków, to kto ma to zrobić?
Zaliczam do „sił sensu” w opozycji do stadnych obyczajów poprawności politycznej i chęci umiejscowienia się w mainstreamie.