Zugzwang, czyli rosyjsko-żydowsko-polska partia szachów
Upojny kryminał historyczny. Akcja dzieje się w Petersburgu w roku 1914. Psychoanalityk, dr Spethmann, zresztą Żyd polskiego pochodzenia, wplątuje się poprzez swoich pacjentów, w aferę terrorystyczną dużej skali. W tle mamy wątek miłosny, tyleż interesujący i romantyczny, co brutalnie przerwany przez nadciągającą historię, a przypominam, że akcja dzieje się w przededniu wybuchu pierwszej wojny światowej. Zza kotary wydarzeń, wychyla się niesympatyczna twarz Ochrany (carskiej policji politycznej), ale też bolszewicy i czarna sotnia. Na dodatek nadciąga wielki turniej szachowy, którego faworytem jest nieznany geniusz, poddany carski Rosenthal, także pacjent dr. Spethmana, a grają tam Capablanka, Lasker, Nimzowistch – emocje udzielają się całemu Petersburgowi. W niezrównoważonym geniuszu, bez trudu rozpoznajemy Akibę Rubinsteina, polskiego Żyda, który rzeczywiście miał kłopoty natury psychiatrycznej. Szachy towarzyszą też czytelnikom, w postaci dokładnie przedstawionej partii, którą rozgrywa nasz sympatyczny psychoanalityk, z jednym ze swoich przyjaciół. W czasie akcji książki, niepostrzeżenia rośnie waga rozstrzygnięcia owej partii.
Jak widać, mamy wszystko, aby stworzyć interesujący, wielowątkowy kryminał. Autor, Irlandczyk mieszkający w Londynie, stworzył ciekawą fabułę, dobrze ją opowiedział, zadbał o nieoczekiwane zakończenie i kilka zwrotów akcji „w trakcie”. Nie jest to literatura psychologiczna, bez pogłębionych rozterek bohaterów, ale stanowczo powyżej poziomu czytadeł historyczno-kryminalnych. Kontekst wydarzeń jest ciekawie zarysowany, co więcej, ma cechy prawdopodobieństwa. Polecam amatorom tego gatunku.
Jest jeszcze kilka drobiażdżków, podwyższających ogólną ocenę. Czy tytuł książki determinuje jej odbiór. Dla mnie zdecydowanie tak. Tytuł Zugzwang brzmi naprawdę dobrze, dużo lepiej niż np. polski odpowiednik z terminologii szachowej Przymus. Ponadto tocząca się partia szachów, wprowadza w miły nastrój pobudzenia intelektualnego. Wreszcie, mimo iż autor jest Irlandczykiem, to naprawdę dobrze uchwycił koloryt pogranicza polsko-żydowsko-rosyjskiego i fajnie jest popatrzeć na nasze sprawy oczyma Irlandczyka.
Na koniec naszła mnie refleksja z polskiego podwórka. Czekam, kiedy Polak mieszkający w Berlinie, napisze kryminał o Francuzie walczącym w Irlandii przeciwko Anglikom. Czego im (polskim autorom) i sobie szczerze życzę. Ocena 7/10
Ronan Bennett, Zugzwang, Wydawnictwo Literackie 2009
Aktywa sowieckiego wywiadu
Polski wywiad wojskowy 1918-1945, Wydawnictwo Adam Marszałek 2007
W zasadzie jest to praca zbiorowa na takim poziomie, jak materiały konferencyjne: mnóstwo przyczynków i przyczynków do przyczynków, nie wartych zawracanie głowy czytelnikom mojego bloga. Jednak jeden artykuł zasługuje zdecydowanie na przedstawienia bardziej publiczne, a mianowicie Uwagi o działalności agentury sowieckiej na odcinku polskim po roku 1921 śp. prof. Pawła Wieczorkiewicza.
Treść artykułu sprowadza się do naukowej analizy wiedzy na temat sowieckiej agentury w II Rzeczypospolitej i podczas wojny. Co z niej wynika? Najcenniejszym agentem był ppłk Tadeusz Kobylański, pomocnik attaché wojskowego w Moskwie (gdzie został zwerbowany), później w służbie dyplomatycznej jako radca ambasady polskiej w Bukareszcie i wreszcie – o ironio – naczelnik Wydziału Wschodniego w Departamencie Politycznym MSZ, na dodatek blisko spokrewniony z prezydentem Ignacym Mościckim, u którego regularnie bywał na rodzinnych obiadach. Dla swoich mocodawców był bezcenny jako źródło wiedzy o polskich aktywach wywiadowczych w Związku Sowieckim, o polskiej polityce zagranicznej, a na ostatnim stanowisku jako agent wpływu, stymulujący polską politykę wobec wschodniego sąsiada. W czasie wojny wyemigrował do Brazylii, gdzie został zamordowany w tajemniczych okolicznościach w roku 1967.
O zgrozo, wszędzie Sowieci mogli weryfikować przekazywane przez niego informacje poprzez innych swoich agentów: w moskiewskim attachacie przez przewerbowanego rezydenta polskiego wywiadu Kowalskiego, w Bukareszcie taką rolę spełniała żona ambasadora Mirosława Arciszewskiego, skądinąd „biała” Rosjanka, rozpracowana przez polskie służby. Arciszewski został odwołany do Warszawy, solennie zapewnił o rozstaniu się z żoną, został nieformalnym podsekretarzem stanu w MSZ, ale mimo to z żoną żył nadal. W MSZ byli też agentami inni urzędnicy niższego szczebla, wśród nich Stefan Litauer, naonczas pracownik Wydziału Prasowego, ale w czasie wojny już szef Polskiej Agencji Telegraficznej.
W strukturach wojskowych służby kontrwywiadowcze II Rzeczypospolitej namierzyły 12 agentów, wśród nich był tylko jeden wyższego szczebla, ppłk Ludwik Lepiarz szef sztabu Dowództwa Okręgu we Lwowie.
Infiltracja polskiego Państwa podziemnego była znikoma, czego nie można powiedzieć o rządzie emigracyjnym w Londynie. I tu jest tajemnica czekająca na rozwiązanie, bowiem wiemy, że Sowieci mieli dwóch agentów, ministrów tego rządu, znamy ich pseudonimy „Giendrich” i „Sadownik”, ale nie potrafimy jednoznacznie zidentyfikować ich nazwisk.
Na koniec: okazało się, że sowiecka siatka działała wśród Polonii amerykańskiej, a najbardziej znaną postacią był tu Oskar Lange. Pierwsze informacje na ten temat wzbudziły protesty ze strony historyków i ekonomistów broniących zacnego (jak naiwnym się wydawało) profesora. Niestety, a raczej stety, ujawnione dane z operacji „Venona” (dekryptaż sowieckich depesz dyplomatycznych i wywiadowczych) potwierdziły te podejrzenia i tak pewni siebie obrońcy wyszli na durniów. Te informacje wyjaśniają duże zaangażowanie Stalina w forowaniu Oskara Lange na stanowiska w rządzie „lubelskim” po 1945 roku.
Omawiany artykuł warto przeczytać, książka jest ciągle dostępna w sprzedaży, a śp. prof. Wieczorkiewicz potwierdził, że był jednym z nielicznych jednocześnie kompetentnych (przegląd przez całe piśmiennictwo rosyjskie) i odważnych historyków.
Tołczyk! Tołczyk! Tołczyk!
Dariusz Tołczyk, Gułag w oczach Zachodu, Prószyński i S-ka, 2009
Jak zgodnie zauważają blogersi, napisać recenzję pochwalną jest znacznie trudniej niż coś zjechać. No bo jak zręcznie zacząć tekst poświecony książce, która jest kongenialna? Nie tylko wzorowo wyczerpująca, co do treści, lecz także napisana pięknym, klarownym językiem.
Od razu, od pierwszej strony Wstępu, autor daje sygnał, że mamy do czynienia z czymś niebanalnym, bowiem książkę, bądź co bądź historyczną, zaczyna od pytania, czy w ogóle warto jest dziś sięgać wstecz do minionych okropności totalitaryzmów XX wieku i przytacza wiele argumentów (od Cycerona do Szymborskiej), że nie warto, po drugiej stronie jest jeden argument, ale za to fundamentalny: wzgląd na pamięć o krzywdzie ofiar.
A więc zapomnienie o ofiarach systemów totalitarnych można uznać – i często uznawano – za niedopuszczalny akt zdrady. Ci, którzy tak uważali, określali je jako przyznanie moralnej satysfakcji oprawcom, połączone z odmową udzielenia ofiarom jedynego zadośćuczynienia, na jakie stać społeczeństwo wolne od totalitaryzmu – zadośćuczynienia przez pamięć. Bruno Bettelheim, były więzień Dachau i Buchenwaldu, stwierdzał: „jeśli będziemy milczeć wówczas spełnimy dokładnie to, czego chcieli hitlerowcy: zachowamy się, jak gdyby nigdy nic się nie stało”. Autor wspomnień z Gułagu, Antoni Ekart , przytacza napis, który zobaczył kiedyś na ścianie łagrowego karceru: „niech będzie przeklęty ten, kto wyjdzie stąd i będzie milczał”.
Rewolucja bolszewicka została przyjęta na zachodzie w kręgach postępowej inteligencji z entuzjazmem. Była zapowiedzią nowego, lepszego świata, ucieleśnieniem marzeń o zaprzeczeniu wartościom burżuazyjnym.
Nie brakowało też osób o niesprecyzowanych dotąd poglądach, którzy w rewolucji bolszewickiej ujrzeli romantyczny zryw i drogę wyjścia ludzkości z burżuazyjnej matni oraz szansę na zbudowanie świata równości i wolności, w którym nie będzie już bezsensownych krwawych wojen. Oczywiście dodatkowo sprzyjał temu fakt, że rewolucja bolszewicka dokonała się właśnie w Rosji, która była w oczach Zachodu krajem szczególnym – na tyle dalekim i mało znanym, by nadmierna znajomość faktów z historii najnowszej oraz bieżących wydarzeń nie przeszkadzała w projekcji marzeń i mitów.
Przy takim nastawieniu łatwo akceptowano, że rewolucja używa przemocy w walce z wrogami i musi sięgać niekiedy do działań bardzo zdecydowanych, a stąd już tylko jeden krok do akceptacji GUŁAGu, jako miejsca niezbędnego dla skutecznej walki klasowej.
Sowieci bardzo dbali o zachodnią opinię publiczną: ściśle limitowali akredytację dziennikarzy i na długotrwały pobyt w Moskwie mieli szansę tylko ci, którzy pisali teksty zgodne z oczekiwaniami władz sowieckich, albo wprost poddawali cenzurze swoje korespondencje przed wysłaniem do macierzystych redakcji. Organizowano również pobyt w Związku Sowieckim znanym intelektualistom. Goście podlegali ścisłej, acz dyskretnej opiece rozmaitych przewodników, tłumaczy i innych osób specjalnie przygotowanych do tej roli. Do żelaznych punktów takiego pobytu, należała oczywiście wizyta w łagrze, która miała pokazać prawdę wobec pojawiających się niekiedy oskarżeń o nieludzkie traktowanie więźniów. Oczywiście komuniści przygotowywali takie potiomkinowskie łagry na potrzeby zachodnich turystów. Najwnikliwsze spostrzeżenia po takiej wizycie w więzieniu dla kobiet pozostawił Georg Bernard Shaw:
żadna z tych kobiet nie byłaby w lepszej sytuacji, gdyby starała się zarobić na życie, pracując w angielskiej fabryce jako wolna osoba. (…) W Anglii przestępca wchodzi do więzienia jako zwykły człowiek, a wychodzi jako „kryminalista”, podczas gdy w Rosji wchodzi jako kryminalista i wyszedłby jako normalny człowiek, gdyby nie trudności z przekonaniem go, że trzeba już opuścić więzienie.
Za twierdzenie, że ludzie nie chcą wychodzić z łagru, bo tak im tam dobrze oraz że w łagrze pracuje się jak w przeciętnej angielskiej fabryce, Shawa zaliczam do trójki najgłupszych adoratorów Stalina. Kolejnym kandydatem do miejsca na podium jest prezydent Roosevelt, który
Słuchając opowieści o rozwoju państwowego przemysłu sowieckiego w czasie, gdy na Zachodzie szerzył się kryzys, pytał z zazdrością, jak Stalina stać było na to, aby wykupić te wszystkie fabryki.
Za głębokie przekonanie, że komuniści fabryki kupowali nadaję Rooseveltowi drugie miejsce w wyścigu po palmę najgłupszego. Rozpacz ogarnia, że taki człowiek był prezydentem USA i miał stanowić przeciwwagę dla Stalina. Palma pierwszeństwa należy się jednak wiceprezydentowi przy Roosevelcie, Henry Wallace’owi, który w roku 1944 wybrał się w podróż po sowieckim Dalekim Wschodzie i odwiedził między innymi Kołymę. Sowieci mieli za mało czasu, aby wybudować obóz pokazowy, ograniczyli się tylko do podstawienia aktywistów komsomołu w miejsce więźniów i demontażu wieżyczek strażniczych. Nawet to wystarczyło, jeżeli ktoś miał głęboką motywację, aby nic nie zobaczyć i grać durnia do samego końca.
Po powrocie do USA Wallace napisał książkę w której zapewniał o takich samych, jak w Stanach warunkach pracy na Kołymie. Wierzył w posiadanie przez sowieckich „wydobywców złota” związków zawodowych i przesyłał pozdrowienia od nich skierowane do amerykańskich odpowiedników. Był zafascynowany poziomem lokalnej orkiestry „nie wydaje mi się abym kiedykolwiek widział coś lepszego w wykonaniu talentów z jednego zaledwie miasta”. Oczywiście byli to muzycy więźniowie, przed aresztowaniem artyści najwybitniejszych teatrów, oper i filharmonii.
Poza tymi już wskazanymi, najciekawsze wątki książki to przedstawienie: pozytywnej recepcji na Zachodzie procesów pokazowych (wraz z wyjaśnieniem dlaczego pozytywnej), meandrów sprawy Katynia (zwłaszcza bulwersującej na poziomie decyzji rządów Anglii i USA), budowania białej legendy Stalina przez władze Stanów Zjednoczonych, przymusowej repatriacji do Związku Sowieckiego własowców i Kozaków walczących przeciwko Stalinowi.
Książka Tołczyka jest wybitna z kilku powodów: inteligentny autor przedstawia wydarzenia w ich, niekiedy dość skomplikowanym, ciągu przyczynowo skutkowym, imponuje bogatą erudycją (mamy przekonanie, że nic nie zostało pominięte), wreszcie wykład jest przejrzyście poprowadzony i doskonale napisany. Same superlatywy. Sumaryczna ocena 6/6 (jakby było możliwe to 7/6).