• Książki

    Dzienniki Etki Daum, sekretarki Rumkowskiego

    Chaim Rumkowski, starszy getta łódzkiego, był postacią powszechnie znienawidzoną przez Żydów, a zatem przez Polaków także. Blisko kooperował w czasie wojny z Niemcami, brał udział w organizowaniu kolejnych, ograniczonych wywózek do obozów śmierci. Zwłaszcza fatalnie na opinii o nim zaciążył apel do społeczności żydowskiej „o oddanie dzieci”, które później pojechały do obozu zagłady w Chełmnie nad Nerem.

    Najbardziej jednak był nielubiany z bardziej prozaicznego powodu – chodziło o styl bycia, próżność, bogactwo, nepotyzm. Gettem zarządzał w sposób królewski, sprawując w nim władzę dyktatorską, wprowadził nawet gettowe pieniądze tzw. „rumki”, całą dzielnicę żydowską zamienił w gigantyczny obóz pracy. Od początku miał przekonanie, że Żydzi przetrwają tylko wtedy, gdy poprzez pracę będą dla Niemców przydatni. Dla zrealizowania tej idei szedł na coraz dalsze kompromisy. Był przeciwieństwem Adama Czerniakowa, który jako starszy getta warszawskiego, popełnił samobójstwo, kiedy Niemcy nakazali mu udział w przeprowadzeniu wywózek.

    Postawa Czerniakowa była honorowa i godna, ale z jej powodu ani  jedna osoba nie uniknęła zagłady. Rumkowski zgodził się na kolaborację, bo przewidywał, że dla Żydów idą ciężkie czasy i trzeba zrobić wszystko, aby sto kilkadziesiąt tysięcy ludzi w getcie miało największą szansę na przetrwanie. Niemiecki zwierzchnik getta Hans Biebow wspierał Rumkowskiego, załatwiał dla getta zamówienia, w tym nawet wojskowe, aby dać mu jak najdłużej rację bytu, w czym zresztą był finansowo zainteresowany. Czerniakow ze swoja uczciwością nic takiego nie był w stanie osiągnąć. Większość Żydów warszawskich pojechała do komór gazowych już w połowie 1942 r., a w kwietniu 1943 r. cała reszta. Getto łódzkie przetrwało najdłużej, jego likwidacja nastąpiła dopiero w sierpniu 1944 r., a i tak kilka tysięcy osób pozostało jeszcze w Łodzi i przeżyło, bo miesiąc później trafili do obozu koncentracyjnego zamiast do obozu zagłady. W ten sposób uratowała się Etka Daum i dzięki temu mamy teraz w ręku jej dzienniki. Można zatem powiedzieć, że dzięki Rumkowskiemu szansa na przeżycie była w getcie łódzkim kilkakrotnie większa niż w warszawskim. Poza tym Rumkowski nie mógł przewidzieć, że Niemcy będą tak zaślepieni, by zdecydować się na likwidację w czasie krytycznego okresu wojny całego zagłębia produkcyjnego działającego na ich rzecz.

    Występuję jako advocatus diaboli, żeby pokazać, iż w przypadku Rumkowskiego mamy klasyczny konflikt zasad moralnych z praktyczną efektywnością. Brudził sobie ręce uczestnictwem w realizacji niemieckiego planu zagłady, wierząc, że w ten sposób może uratować większość mieszkańców getta. Generalnie poniósł porażkę, ale i tak dał szansę na przeżycie tysiącom osób. Czy zatem tak łatwo można go oceniać?

    Trochę mam wyrzutów sumienia, że o pamiętnikach przesympatycznej dziewczyny opowiadam przez pryzmat innej postaci. Cóż, są to tak ciekawe sprawy, że chyba nie zadeklaruję poprawy.

    Elżbieta Chrezińska, Byłam sekretarką Rumkowskiego. Dzienniki Etki Daum, recenzja, okładka

    Dziennik Etki Daum jest genialnym źródłem ułatwiającym zrozumienie specyficznej sytuacji łódzkiego getta. Została ona zatrudniona jako młoda kobieta w sekretariacie Rumkowskiego. Wiele spraw przechodziło przez jej ręce, na co dzień widziała swojego szefa zmagającego się z presją Niemców, niezrozumieniem rodaków, nieprzyzwoitością niektórych swoich współpracowników. Z drugiej strony była to młoda dziewczyna, która więcej uwagi poświęcała w dzienniku swojemu narzeczonemu, niż np. problemom gospodarczym getta. Co ciekawe, do ostatniej chwili, do końcowej akcji likwidacyjnej nie wiedziała, co się dzieje z ludźmi wywiezionymi „do obozów pracy”, a wydawało by się, że nikt nie powinien być lepiej od niej zorientowany, co się dzieje. Cóż zatem mogli wiedzieć na ten temat zwykli ludzie?

    Tutaj trzeba dodać, że getto łódzkie zasadniczo różniło się od warszawskiego. Leżało bowiem na terenie Warthegau, czyli okręgu włączonego do Rzeszy, z którego wysiedlono ludność polską, a na jej miejsce ściągnięto Niemców. Zatem Żydzi byli od świata odgrodzeni nie tylko murem, ale i wrogą ludnością, co musiało mieć wpływ także na odcięcie od informacji.

    Dzienniki panny Daum miały swoją historię. Pisała na bieżąco w czasie wojny, a kolejne zeszyty trzymała ukryte pod podłogą. Niestety po likwidacji getta zaginęły (miejmy nadzieję, że nie ostatecznie). Po wojnie pani Frenkiel z domu Daum, postanowiła te dzienniki z pamięci odtworzyć. Były one jednak pisane w taki sposób, że nie bardzo nadawały się do druku. Trafiły one do rąk Elżbiety Charazińskiej, które zadecydowała, że zamiast je poprawiać, lepiej będzie napisać je od nowa na podstawie zapisków pierwotnej autorki. W ten sposób otrzymaliśmy książkę, która ma dwie autorki. Mimo iż nie jest to oryginalny zapis z epoki, to dzięki rzetelności obu autorek Dzienniki tchną autentycznością, świeżością ocen i obserwacji. Nie dostrzegłem w nich manipulowania opierającego się o późniejszą wiedzę i po wojnie obowiązujące opinie.

    Warto również nadmienić, że Dzienniki prostują pewną legendę. Mianowicie uporczywie powtarzana była informacja, jakoby Rumkowski podczas ostatniej akcji likwidacyjnej załatwił sobie salonkę i w tych luksusowych warunkach pojechał do Auschwitz. W samym obozie Żydzi z Sonderkommando mieli go żywcem spalić w krematorium. W rzeczywistości Rumkowski był załamany na wieść o ostatecznej likwidacji getta, bo była to porażka jego koncepcji realizowanej od pięciu lat. Mimo iż był już Niemcom nie potrzebny, Biebow obiecał mu glejt reklamujący go wraz żoną z transportu. Rumkowski zażądał tego samego dla swojego brata, ale na to już Niemcy się nie zgodzili. Rumkowski ujął się honorem i sam, pieszo, z walizeczka w ręku udał się do punktu załadunku. Niemcy zaś do wagonu, w którym jechał, bydlęcego jak każdy inny, dopakowali koło setki ludzi. To wiadomo na pewno. Prawdopodobnie zatem, do Auschwitz nie dojechał żywy, z powodu nadmiarowego ścisku, a nawet jeśli, to znalazł się w anonimowej masie półżywych ludzi. I tak okazało się, jak legendy mają się do rzeczywistości.

    Etka Daum, wraz ze swoim narzeczonym Izaakiem Frenkielem, przeżyła wojnę w obozie pracy, gdzie spędziła kilka ostatnich miesięcy wojny. Po wyzwoleniu powróciła do Łodzi, gdzie wyszła za niego za mąż. Mieli trzech synów. Do Izraela wyemigrowała z rodziną w 1973 roku i tam na prośbę synów odtworzyła swój dziennik.

    Podsumowując: książka niezwykła, bardzo, bardzo ciekawa, dobrze napisana, mimo wszystko mająca cechy autentyzmu. Zaliczam do „sił sensu” za nieuleganie powszechnym opiniom i napisanie wielu ciepłych słów o Rumkowskim (oczywiście również obok krytycznych). Na koniec jeszcze podziękowanie dla Wydawnictwa Zysk i S-ka za nadanie książce szaty graficznej jednocześnie oryginalnej i pięknej. Polecam, 9/10.

    Elżbieta Cherezińska, Byłam sekretarką Rumkowskiego. Dzienniki Etki Daum, Zysk i S-ka Poznań 2008.

    PS Postać Rumkowskiego wzbudza zainteresowanie poprzez swoja niejednoznaczność. Nie ja jeden to zauważyłem. Właśnie z opóźnieniem dowiedziałem się, że Andrzej Bart napisał książkę (Fabryka muchołapek) w stylistyce procesu nad Rumkowskim. Na pewno do niej dotrę i na pewno coś na ten temat napiszę.

    

  • Książki

    Wojny kultur Agnieszki Kołakowskiej

    Po eseistykę koncentrującą się na ogólnych bardzo tematach sięgam rzadko. Nużą mnie mało zdyscyplinowane rozważania. Znacznie bardziej wolę sążniste naukowe testy, w których narracja prowadzona jest w sposób uporządkowany i stoją za nią obiektywne (w każdym razie takie jest oczekiwanie) badania.

    okładka, Agnieszka Kołakowska, Wojny kultur, recenzjaDla Agnieszki Kołakowskiej zrobiłem wyjątek, po przeczytania w prasie jej artykułu na temat ocieplenia klimatu, który pokazywał całą nieprzyzwoitą, interesowną irracjonalność (lub racjonalność inaczej) całego szumu dookoła tej sprawy. Poczułem w niej niezależność myślenia i niezgodę na otaczającą nas poprawność.

    Książka Wojny kultur składa się z publikowanych wcześniej artykułów. Rozrzut tematyczny jest duży: od spraw politycznych po źródła terroryzmu i od krytyki postmodernizmu po rozważania krytycznoliterackie. Nie ma możliwości, aby te wszystkie wątki omówić. Teksty zamieszczone w książce  łączy przywiązanie do racjonalności myślenia, niezgoda na bezrefleksyjne powtarzanie nawet powszechnie przyjętych poglądów. Bogactwo zainteresowań autorki przerasta moje możliwości krytyczne, zatem posłużę się cytatami najpierw recenzenta, a później Agnieszki Kołakowskiej. Zwłaszcza te ostatnie pozwolą wyrobić sobie własny pogląd na jej twórczość.

    Dobrze ją scharakteryzował Antoni Libera: „Szkice Agnieszki Kołakowskiej, poświęcone są kilku istotnym i wielce niebezpiecznym bolączkom współczesnej cywilizacji Zachodu. Chodzi o wynaturzenia rozmaitych idei lub manipulowanie nimi, o zjawisko groźnych zakłamań, zarówno ideologicznych, jak i pseudo-naukowych, o irracjonalizm i przemoc w przebraniu racjonalizmu i tolerancji, o fetyszyzację języka w ramach walki o władzę lub jej utrzymanie. Autorka z pasją, nadzwyczaj jasno i przekonująco pokazuje, co się dzieje w epoce okrzykniętej jako scjentystyczna, post-ideologiczna czy wręcz post-historyczna (w ślad za osławioną diagnozą Fukuyamy). Oto nauka, miast rozpraszać takie czy inne mity i zabobony, tworzy nowe, tyle że ubrane w kostium teorii. Oto myśl radykalna i totalistyczna, dopiero co, wydawałoby się, skompromitowana i przezwyciężona, odradza się i krzewi w postaci najrozmaitszych prądów i ruchów, którym patronuje polityczna poprawność. Oto postępująca do granic absurdu sekularyzacja i krytyka Kościoła toruje drogę prężnemu (bo o 700 lat młodszemu), wojowniczemu islamowi, szykującemu wielki skok na europejską cywilizację.”

    Głównym przedmiotem jej krytyki jest postmodernizm, który „twierdzi, ze nie ma prawdy obiektywnej («metanarracji») ani historycznej. Wszystkie nasze poglądy i przekonania są historycznie lub społecznie uwarunkowane; nie ma nic, co by było neutralne pod względem wartości lub wolne od założeń. Wszystko – wszystkie teorie i poglądy, wszystkie nauki, również ścisłe (…) wszystkie wartości i przekonania są jedynie «językami». (…) Należy jednak zauważyć, że twierdzenie to (mianowicie, że prawdy nie ma) jest częścią tej samej postmodernistycznej teorii, która głosi, że twierdzenie iż prawdy nie ma, jest twierdzeniem zgodnym z prawdą.” Teoria postmodernistyczna „jest też, warto w nawiasie zauważyć, absurdalnie samoobalająca się w praktyce, na różne – często zabawne – sposoby. Na przykład: postmodernistyczni teoretycy lubią od czasu do czasu propagować swoje tezy w telewizji. Ostatnio jeden z nich – bodajże Bruno Latour – ogłosił we francuskiej telewizji tezę, że wszystko jest jedynie «językiem» i dodał, że zatem między innymi także fizyka jest jedynie językiem. Wystarczy jednak chwila namysłu, by sobie uprzytomnić, że gdyby fizyka była jedynie językiem, Bruno Latour prawdy tej w telewizji by nie ogłaszał, ponieważ telewizja by nie istniała.” (s. 221-223)

    Ten cytat dobrze pokazuje, jakiego rodzaju refleksje uprawia Agnieszka Kołakowska. Wyłapuje sprzeczności i absurdy w modnych ostatnio teoriach, pokazuje też, jakie zagrożenia one ze sobą niosą. Sama odwołuje się klasycznych wartości, do racjonalności myślenia, ale tez i zdrowego rozsądku. Nie ucieka od prób zdefiniowania tak złożonych zjawisk jak wspomniany postmodernizm, ale też np. współczesnych teorii językoznawczych, czy orientalistycznych. Nie ogranicza się jednak tylko do zdefiniowania tych zjawisk, pokazuje także ich intelektualne źródła, ale też często dyskutuje z poglądami w nich wyrażanymi. Zatem: erudycja, konsekwencja w myśleniu, odwaga. Dla mnie same plusy.

    Innym ważnym wątkiem w działalności Agnieszki Kołakowskiej jest zaduma nad stanem cywilizacji europejskiej, a co szczególnie ciekawe, również konkretnych decyzji czy poglądów mających zasadniczy wpływ na owa cywilizację. Daje do myślenia, co pisze w eseju Apologeci terroryzmu „Jeśli wina jest po «naszej stronie», to leży ona właśnie tu: u tych, co terroryzm usprawiedliwiają i za wszystkie nieszczęścia odpowiedzialnością obarczają Zachód. Potrzebna jest dziś moralna jasność; potrzebna jest afirmacja, że prawda i kłamstwo, dobro i zło, istnieją naprawdę i że można je rozróżnić. Modny relatywizm jest tu nie tylko nie na miejscu – jest zagrożeniem.” (s. 218)

    Podsumowując: dawno nie czytałem książki, która sprawiłaby mi tyle przyjemności i intelektualnej frajdy. Kilka kwestii pomogła mi uporządkować w mojej własnej głowie (dzięki odwadze w definiowaniu różnych współczesnych teorii), w innych nieoczekiwanie uruchomiła procesy myślowe. Same plusy. Zaliczam do „sił sensu”, oceniam na 10/10, a Teologii Politycznej dziękuję za wydanie tej książki.

    Agnieszka Kołakowska, Wojny kultur i inne wojny, Teologia Polityczna 2010.

    

  • Książki

    Łąka umarłych Marcina Pilisa

    Marcin Pilis, Łąka umarłych, recenzja, okładkaMłody chłopak odziedziczył po ojcu amatorskie obserwatorium astronomiczne znajdujące się w małej, zabitej deskami wiosce. Wieś owa jest co najmniej dziwna. Kompletnie odcięta od świata, poza jakąkolwiek cywilizacją. Na dodatek nikt nie jest zadowolony z przyjazdu młodego przybysza. Wzbudza to w przyjezdnym z jednej strony zainteresowanie, z drugiej jednak strach.

    Od pierwszych chwil widać, że tropy prowadzą do nieodległej przeszłości i mają coś wspólnego z wydarzeniami ostatniej wojny, a jeszcze później okazuje się, że chodzi o zagładę Żydów z tej wsi. W tle głównego wątku akcji znajduje się klasztor, początkowo wyglądający na posępny, na końcu okazuje się oazą sensu i sprawiedliwości

     

     

    Pilis stworzył powieść o interesującej, niebanalnej fabule. Dobrze zapanował nad konstrukcją – różne plany czasowe zazębiają się ze sobą we właściwych miejscach nawzajem się uzupełniając.

    Najbardziej jednak interesujące jest to, że zagmatwane stosunki polsko-żydowskie pokazał w sposób niesztampowy, a udało mu się przy tym uniknąć postmodernistycznego dziwaczenia.

    Na pewno książka warta przeczytania przez wszystkich zainteresowanych tematyką żydowską. Ciekawa, oryginalna fabuła, sporo dobrych pomysłów i jeszcze bardzo dobrze napisana. Finalna ocena 9/10 i zaliczam do sił sensu.

    Marcin Pilis, Łąka umarłych, Wydawnictwo SOL, Warszawa 2010.

    PS U mnie mnóstwo pracy, mało (nic) czasu dla siebie. Zatem kolejne notki będą znacznie krótsze niż zazwyczaj, co być może ich czytelnikom na dobre wyjdzie.

    

  • Film

    Musimy porozmawiać o Kevinie

    W tym przypadku tytuł recenzji jest taki sam, jak tytuł filmu, bo rzeczywiście powinniśmy o tym chłopcu porozmawiać.

    Tytułowy Kevin to dziecko „z piekła rodem”. W przemyślny sposób maltretuje swoje otoczenie, szczególne złośliwości kierując wobec matki, która od pewnego momentu jest zdruzgotana całą sytuacją. Ma to wpływ na małżeństwo rodziców Kevina ulegające powolnemu rozkładowi. Ojciec jest przekonany, że problemy wynikają z manii prześladowczej, która dotknęła jego żonę, bowiem wobec niego Kevin ma zawsze uśmiechniętą i życzliwą twarz.

    Musimy porozmawiać o Kevinie, recenzja

    Film porusza bardzo rzadko zauważaną kwestię. Najczęściej zwraca się uwagę na toksycznych rodziców odpowiedzialnych za różne patologie w późniejszym życiu dzieci i jest to generalnie słuszne. Problem w tym, że medal ma też drugą stronę, pokazaną w tym filmie. To dzieci maltretujące psychicznie rodziców. Kochający, opiekuńczy wobec swoich dzieci są łatwo podatni na różnego rodzaje manipulacje z ich strony. W sytuacji, kiedy trafi im się takie diablątko, jak Kevin, są bezradni. Nie wyrzekną się przecież swojego dziecka. Co więcej, czują się winni zaistniałej sytuacji, tak jak matka Kevina pokornie znosząca wszystkie upokorzenia.

    Pojawia się jednak kluczowe pytanie: czy rodzice są zawsze odpowiedzialni za to, jak wyrosła ich pociecha? Czy agresywne, złośliwe dziecko może się przytrafić rodzicom w sposób przez nich całkowicie niezawiniony? Zarówno film, jak i obserwacja różnych sytuacji życiowych wydają się potwierdzać, że nie zawsze rodzice są odpowiedzialni za to, jak funkcjonuje ich dorastające, dorosłe dziecko. Czy jednak na pewno? Nie potrafię odpowiedzieć jednoznacznie, bez wahania.

    Psychologowie podpowiadają wszak, że to rodzice mają przemożny wpływ na to, jakim człowiekiem staje się ich dziecko. Z drugiej strony bardzo przyzwoitym, prawym, troskliwym rodzicom przytrafiają się toksyczne dzieci. Tak, tak, dzieci też mogą być toksyczne. Ostatecznie pozostaję tu w pewnej bezradności poznawczej.

    Musimy porozmawiać o Kevinie, recenzja

    W każdym razie, film jest bardzo ciekawy, stawiający pytania. Na dodatek fenomenalna gra Tildy Swinton w roli matki. Jej znękana, pokorna twarz osoby doświadczonej przez życie pozostała na długo w mojej pamięci. 8/10 i zaliczam do sił sensu.

    Musimy porozmawiać o Kevinie, reż. Lynne Ramsay, USA, polska premiera styczeń 2012.

    

  • Książki

    Nic Dawida Bieńkowskiego

    Dawid Bieńkowski, Nic, recenzja, okładkaBieńkowski to kolejny pisarz z grona niedocenionych – mało recenzji, mały oddźwięk, szanowany wyłącznie na obrzeżach głównego nurtu. Trafiłem na niego dzięki Tomaszowi Burkowi, który co prawda pisał bardzo pozytywnie o wcześniejszej jego powieści „Jest”. Udało mi się dopaść tylko „Nic”, ale i po tej lekturze jestem bardzo szczęśliwy. Po raz kolejny potwierdza się prawda, że nie warto podążać za głosem celebrytów (nawet jak to tylko celebryci krytycznoliteraccy). A tak mam poczucie, że odnalazłem super ciekawą niszę.

    „Nic” to klasyczna powieść społeczna. Poprzez losy kilku bohaterów autor buduje panoramę zachowań, postaw i wartości składającą się na portret polskiego społeczeństwa okresu budowy kapitalizmu. Bieńkowski pokazuje świat widziany oczami dziewczyny z prowincji, kasjerki, ale też jej dyrektora i szefa całej firmy. Kontrapunktem są losy Hehe, alternatywnego poety, abnegata, muzyka i dziewczyny Nany, feministki i dziennikarki. Losy niektórych bohaterów się zbiegają, a inne są jak proste równoległe, bez żadnych punktów wspólnych.

    Głównym bohaterem zbiorowym jest korporacja „Positive” organizująca sieć fastfoodów. Mechanizmy awansów, wzorce zachowań, sposób prowadzenia biznesu, są przedstawione bardzo tak realistycznie, że byłem zdumiony kompetencją autora w dziedzinie zarządzania. Duży „plus”. To nie są obiegowe antykorporacyjne slogany.

    Czytając Bieńkowskiego ma się poczucie świeżości spojrzenia. Niby nic nowego nie pisze, właściwie dobrze znamy tę rzeczywistość. A jednak obcujemy z czymś nowym. Myślę, że dzieje się tak dlatego, że autor skutecznie unika ideologizacji, nie podczepia się pod żaden nurt polityczny ani żaden literacki mainstream. Jest osobny. A oprócz tego jest szczery. Nie koloryzuje, nie przesadza ani w barwach jasnych, ani ciemnych. I co najważniejsze, nie pomija w swojej powieści „szarego człowieka”, nie udaje, że nie ma takiego problemu. Pokazuje doświadczenia tych ludzi, którzy żadną miarą nie są beneficjentami przemian w Polsce. Jednocześnie nie rozdziera szat, nie przybiera tonu literatury interwencyjnej, nie przerysowuje. Może dlatego właśnie, jego powieść wzbudza uczucia akceptacji dla tej wizji świata, którą prezentuje autor.

    Do refleksji czytelników tego blogu pozostawiam kwestię, dlaczego tak dobra literatura jest tak mało znana, dlaczego jej recenzje nie brylują w głównych tytułach prasowych. Dlaczego jest poza mainstreamem, mimo iż to dookoła niego powinien się ten mainstream tworzyć? Może dlatego, że jest wolny od wszystkich -izmów, a może z racji tego „szarego człowieka”, a może dlatego, że zauważa, kto aktualnie ma szansę na zrobienie karierę, a kto tej szansy jej całkowicie pozbawiony? A może wszystko naraz?

    W każdym razie jestem zadowolony, że trafiłem na tego autora. Dziękczynienia ślę Tomaszowi Burkowi, którego Niewybaczalne sentymenty naprowadziły mnie trop tej książki, podobnie jak na ślad Janusza Krasińskiego. Oceniam 9/10 i zaliczam do „sił sensu”.

    Dawid Bieńkowski, Nic, WAB 2005

    

  • Książki

    Roman Graczyk, Cena przetrwania

    Roman Graczyk, Cena przetrwania, recenzjaRoman Graczyk ma z mojej strony dożywotni szacunek, za to, jak napisał tę książkę. Podjął się zadania karkołomnego. Na prośbę redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego” podjął się napisania książki o próbach infiltrowania tego środowiska przez Służbę Bezpieczeństwa (SB) w okresie PRLu. Dostał zapewnienie, że środowisko przyjmie każdy wynik jego badań, w tym również kwerendy w zasobach IPN. Jak pokazała przyszłość, okazał się być naiwniakiem, który uwierzył w dobrą wolą swoich przełożonych. Dużo ryzykował: aby uczynić zadość zaciągniętemu zobowiązaniu podjął się bowiem etatowej pracy w krakowskim oddziale IPN rezygnując, a w każdym razie istotnie ograniczając swoją aktywność dziennikarską.

    Już w trakcie pracy spotkał się „życzliwymi” sugestiami, aby po pierwsze uznać dokumenty byłej SB za mało wiarygodne, a po drugie bez wahań wyrazić stanowisko, że ważne dla tego środowiska osoby ze wspomnianą służbą nie współpracowały.[1] Sposób w jaki jego książka została przyjęta świadczy, że sugestie tego typu były powszechne w gronie kierownictwa „Tygodnika”. Połajanki, żenujące polemiki, dezawuowanie autora, jego kompetencji, a nawet dobrej woli wystawiają temu środowisku jak najgorszą, w moich oczach, opinię. Piszę to z bólem, bo był czas, kiedy z ruchem „Znak” było mi bardzo po drodze, a zawsze obdarzałem go dużą sympatią.

    Graczyk dokonał bardzo sumiennej kwerendy w archiwum IPN, ale aby nie popełnić błędu zbyt prostolinijnego stosunku do papierów wytworzonych przez byłą SB, zaczął pracę od studiów źródłoznawczych, czego owocem była bardzo ciekawa praca Tropem SB. Jak czytać teczki.[2]

    Zwykle przy pracach pokazujących działalność agenturalną pojawiały się zarzuty, że prace są jednostronne, nie pokazują kontekstu, nie uwzględniają głosu ludzi uwikłanych, nie przedstawiają bardzo wielu przypadków osób, których nie udało SB złamać. W związku z tym w Cenie przetrwania Graczyk opisał cały kontekst, w jakim przyszło działać Tygodnikowi Powszechnemu, zwłaszcza jego linię programową, pokazał sylwetki ludzi, których SB chciało złowić jako tajnych współpracowników (TW), ale którzy mimo presji pozostali niezłomni. Myślę, że dobrze jest przytoczyć ich nazwiska: Antoni Ochęduszko (policjant w II RP, pracownik administracji TP), Halina Źulińska (sekretarka Stanisława Stommy), Stefan Papp (grafik), Krzysztof Nikiforow, Jerzy Kołątaj (redaktor), Danuta Jakubowska Szymańska (krakowski KIK), Edward Leśniak (w Znaku odpowiedzialny za druk), Teresa Skoczyńska (sekretarka TP), Barbara Gąsiorowska (pracownik Znak).

    O oczywistych agentach, regularnie donoszących nie warto wspominać, zwłaszcza, że były to osoby z drugiego szeregu i nie mają statusu osób publicznych, ponadto większość z nich już nie żyje. Największe kontrowersje budziła sytuacja czterech osób, bardzo znanych, których teczki pracy zostały zniszczone. Uwaga na marginesie: szkoda, że Graczyk nie przeprowadził „śledztwa” kto, kiedy i dlaczego te teczki zniszczył (a innych nie). W każdym razie ich nie ma. Pozostały tylko ślady po spotkaniach z oficerami prowadzącymi (rachunki, pokwitowania) i odległe echo przekazywanych przez nich informacji w ogólnych meldunkach stosownych komórek SB. Wszystkie te dokumenty Graczyk przeanalizował bardzo wnikliwie, słowo po słowie, starając się wyciągnąć z nich maksimum informacji. Mimo to, na podstawie tych ułomków, niewiele wiemy o charakterze tej współpracy, a więc również, czy była w poszczególnych przypadkach szkodliwa/nieszkodliwa dla środowiska „Tygodnika Powszechnego”.

    Do wszystkich tych osób, określonych jako przypadki osobne, nie mieszczące się w kategoriach współpracował/nie współpracował,  Graczyk się odezwał, bardzo lojalnie poinformował, co już wie na ich temat, jakie są źródła jego wiedzy i zaproponował zajęcie przez nie stanowiska wobec już zgromadzonych faktów. Jedynie Halina Bortnowska zgodziła się na rozmowę, autoryzowała ją i zgodziła się na jej opublikowanie, zresztą jako jedyna z tej grupy skutecznie przerwała w pewnym momencie nawet ewentualnie niewinne rozmowy z oficerami SB i skutecznie wyplątała się z zastawionych sieci. Może stąd brała się jej otwartość?

    Pozostałe dwie osoby, Stefan Wilkanowicz i Marek Skwarnicki, mimo odbycia rozmów z Romanem Graczykiem, potem  ich nie autoryzowały i nie zgodziły się na ich publikację. Na dodatek Marek Skwarnicki w agresywnym oświadczeniu jakimkolwiek kontaktom z SB zaprzeczył, a po oblikowaniu książki dość nieprzyjemnie atakował autora, prawdy jednak nie wyjaśniając. Czy w ten sposób można się wiarygodnie oczyścić, coś wytłumaczyć? Metoda pójścia w zaparte, może być prawnie skuteczna, jak pokazuje kilka powszechnie znanych przypadków. Ale czy coś naprawdę wyjaśnia – myślę, że nie. Mieczysław Pszon, najstarszy z tej czwórki nie dożył do momentu rozpoczęcia kwerendy archiwalnej w IPN.

    Część z tych osób miałem możliwość poznać osobiście, o innych wiem wystarczająco dużo, aby fakt ich współpracy z SB nie mieścił się w głowie. Z drugiej jednak strony, o której ze znanych osób możemy powiedzieć, że widać po niej fakt wcześniejszej współpracy? Z zachowanych materiałów wynika, że najłagodniejsza interpretacja ich uwikłania w kontakty z SB, to prowadzenie przez nich rozmów o charakterze politycznym.  Taki rodzaj wykorzystywania organów przemocy do dość dziwnego, ale przecież dialogu politycznego. Graczyk zwraca uwagę na kompletną jałowość takiego dialogu przy oczywistych stratach, jakie środowisko „Tygodnika Powszechnego” ponosiło w takich przypadkach. Bowiem nawet w trakcie mało groźnych rozmów ujawniania się  wiedzę o środowisku i ludziach go tworzących, której to wiedzy w inny sposób  SB nie byłaby w stanie posiąść, a nawet drobne okruchy informacji o ludziach były później wykorzystywane do ich osaczania i łamania. Tutaj jest miejsce na małą polemikę – za ostro Graczyk osądza  jałowość takich rozmów. Wtedy nie było jasne, które kontakty i kanały porozumiewania się z władzami będą efektywne, a które nie. Z braku chęci władzy do jakichkolwiek rozmów, wykorzystywano ten kanał do przekazywania poglądów i oczekiwań ruchu ZNAK. Czy na pewno było to jałowe? Do końca nawet dzisiaj tego wiemy, a co mogli wiedzieć ówcześni aktorzy sceny społecznej? Casus Mieczysława Pszona wskazuje m.in. właśnie na takie rozumienie relacji z SB. Zastrzegam jednak, że moje uwagi, nie obniżają generalnie bardzo wysokiej oceny książki – autorowi przyszło pracować w bardzo niekomfortowych warunkach braku podstawowych materiałów, presji środowiska i niekooperowania zainteresowanych. Siłą rzeczy musi posługiwać się miękkimi hipotezami (co rzetelnie sygnalizuje), a ich istotą jest właśnie dyskusyjność i jestem pewien, że rzeczowa dyskusja, to jest właśnie to, czego autorowi brakowało po opublikowaniu książki.

    Po wydrukowaniu praca Graczyka wywołała burzę polemik. O większości z nich, jako zupełnie pozamerytorycznych nie warto nawet wspominać, może z wyjątkiem wyjątkowo podłej napaści ad personam Marcina Króla (ongiś przyzwoitego dziennikarza) we „Wprost” i, co bardzo zdumiewające, Mariusza Kowalczyka w „Press”, czyli czasopiśmie niby środowiskowym, medioznawczym, a w istocie swojej poza jakimikolwiek standardami dziennikarskimi. Na tym tle pozytywnie wyróżnia się recenzja Janusza Poniewierskiego, który nie we wszystkim zgadza się z Graczykiem, ale dyskusja była ad meritum.[3]

    Na szczególną uwagę zasługuje polemika prof. Andrzeja Friszkego w „Więzi”.[4] Odnosi się ona do pierwszego rozdziału Ceny przetrwania, w którym autor przedstawia linię polityczną „Tygodnika” oraz ruchu ZNAK i konstatuje, że wbrew legendzie o jego stałej, „od zawsze” opozycyjności, było nieco inaczej i zwłaszcza w latach 60. TP był, co prawda krytyczną, ale częścią tamtego systemu. Friszke w swojej recenzji manifestuje niezgodę na stwierdzenia Graczyka, ale co symptomatyczne, sam nie daje syntetycznej odpowiedzi, jak określić tamtą swoistą cohabitation. Owszem,  dobrze uzasadnia i tłumaczy powody politycznego stanowiska ruchu ZNAK (a była to też grupa posłów w Sejmie z Jerzym Zawieyskim na czele), ale jednak nie stawia „kropki nad i” chowając się za cytatami z ówczesnych analiz Urzędu do spraw Wyznań i Biura Administracyjnego KC PZPR, które uwypuklały właśnie opozycyjny charakter publikacji „Tygodnika Powszechnego”.

    W przypadku tej polemiki zgadzam się z Graczykiem i zgadzam się z Friszkem. Z Graczykiem, bo rzeczywiście ukształtowała się opozycyjna legenda „Tygodnika”, a jego usytuowanie na mapie politycznej PRLu było inne po 1968, a na pewno po 1976, niż w okresie wcześniejszym i nie można tego nie zauważać. Zgadzam się też z Friszkem, bo niektóre sformułowania dobrze byłoby zniuansować i przedstawić je na szerszym tle, niż tylko analiza tekstów zamieszczanych w „Tygodniku”.  Przedstawione tu stanowiska antagonistów moim zdaniem nie są sprzeczne, ale komplementarne i zupełnie niepotrzebnie wyważony historyk, jakim jest Andrzej Friszke, w polemice strzelał niekiedy z dział za ciężkich.

    Nie podobał mi się jeszcze jeden aspekt tej polemiki. Friszke dyskutował tylko z jednym twierdzeniem Graczyka, może i nie najtrafniejszym, ale na pewno nie ewidentnie błędnym, zrobił to jednak z dużym rozmachem i na odlew, przyłączając się tym samym do chóru krytyków całkowicie dezawuujących tę książkę. Spodziewałem się trochę więcej rozumienia całokształtu, uznania dla próby mówienia prawdy wbrew naciskom środowiskowym, a nie tylko zamanifestowania obecności w mainstreamie jedynie słusznych poglądów. Tym bardziej, że Friszke jest autorem historii warszawskiego KIKu,[5] w której to publikacji skrzętnie ominął problem infiltrowania (lub, bez przesądzania, tylko prób infiltrowania) tego stowarzyszenia przez SB  i nie zaryzykował konfliktu z własnym środowiskiem.

    Zbliżając się do zakończenia: lektura Ceny przetrwania była dla mnie bardzo owocna. Z przyjemnością czytałem książkę, której autor dąży do niezależności w sądach, kierowania się przede wszystkim obiektywnymi faktami, który jest zaprzeczeniem tak szeroko obecnej chęci wpisywania w obowiązujące trendy, zajęcia miejsca w salonie intelektualistów. Dla prawdy Graczyk gotów był to poświęcić. Mogę nie zgadzać się z niektórymi jego szczegółowymi sądami, ale wolę nie zgadzać się z nim, niż przyłączyć się do kompanii szturmowej jego oponentów i na sygnał dawać ognia. Podziwiam jego odwagę. Ponadto w całości akceptują jego metodę analityczną odtwarzania rzeczywistości nawet z bardzo ułamkowych, niepełnych źródeł. Fakt, że nie mamy pełnych materiałów w sprawie współpracy z SB, nie może powstrzymywać analiz i wnioskowania. Tyle tylko, że trzeba zaznaczyć, że mamy do czynienia z miękkimi hipotezami, a to w każdym takim przypadku Graczyk robi. Dla wszystkich duchów niezależnych jest to lektura obowiązkowa. 10/10.

    Roman Graczyk, Cena przetrwania. SB wobec Tygodnika Powszechnego, Czerwone i Czarne, Warszawa 2011



    [1] R. Graczyk, Cena przetrwania…, s. 460.

    [2] R. Graczyk, Tropem SB. Jak czytać teczki, ZNAK, Kraków 2007.

    [3] http://poniewierski.salon24.pl/304722,recenzuje-romana-graczyka; wcześniej tekst został opublikowany w 671. numerze „Znaku”.

    [4] A. Friszke, Czy „Tygodnik Powszechny” był częścią systemu PRL?, Więź 4 (630)/2011.

    [5] A. Friszke, Oaza na Kopernika. Klub Inteligencji Katolickiej 1956-1989, Biblioteka Więzi, Warszawa 1997

  • Militaria

    Polski radiowywiad w wojnie polsko-bolszewickiej 1920 roku

    Grzegorz Nowik, Zanim złamano „Enigmę”, recenzjaDo historii polskiej twórczości historycznej prof. Grzegorz Nowik przejdzie jako odkrywca kolosalnego sukcesu polskich kryptologów, którzy podczas wojny polsko-bolszewickiej złamali wszystkie szyfry, jakimi posługiwali się Sowieci. Przed jego publikacjami dookoła tego tematu panowała grobowa cisza. A Polacy potrafili odszyfrować szybciej i dokładniej sowieckie depesze niż ich właśni telegrafiści! Mózgiem tego sukcesu był ówczesny porucznik Jan Kowalewski wybitny talent w dziedzinie dekryptażu. Do tej pory był on kompletnie anonimowym oficerem, teraz wiemy, że należy mu się ranga narodowego bohatera, który przyczynił się do polskiego sukcesu w tej wojnie bardziej niż niejeden nasz generał.

    Nowe podejście do tematu i snop światła na zapomnianych aktorów historycznej sceny już by wystarczały, jako powód do chwały, ale to nie koniec. Należy wspomnieć jeszcze o jakości. To bodaj najrzetelniejsza informacyjnie książka, jaką dane mi było przeczytać. Profesor Grzegorz Nowik jest nieprawdopodobnym erudytą i bardzo kompleksowo potraktował temat swojej pracy.

    Z jakim rozmachem to zrobił niech świadczą rozdziały wstępne do przedstawianej książki, a dodajmy, że każdy z nich jest minirozprawką na dany temat. A więc Kryptografia, szyfry, kody (historia kryptografii), Radiotelegrafia (technika, organizacja, rozwój w armii austro-węgierskiej, francuskiej, niemieckiej, rosyjskiej), Radiowywiad (rozwój w armii brytyjskiej, austro-węgierskiej, francuskiej, niemieckiej, rosyjskiej), Polskie doświadczenia z dziedziny radiotelegrafii i radiowywiadu przed 1918 (Legiony Polskie, formacje polskie w armii rosyjskiej, Armia Polska we Francji), Polski wywiad i radiowywiad do lutego 1920 (struktury, obsady personalne grup, frontów, armii), Polska radiotelegrafia i radionasluch do lutego 1920 (z dokładnością do jednej radiostacji i poszczególnych oficerów i podoficerów) i dopiero na 359. stronie dowiadujemy się o pierwszych faktach dekryptażu. A potem jest jeszcze szczegółowiej, Nowik omawia z dokładnością do jednego nazwiska wszystkich zaangażowanych po stronie polskiej w prace wywiadu, radiowywiadu, radiotelegrafii i nasłuchu, oczywiście omawia wszystkie rozszyfrowane depesze i ich znaczenie dla losów wojny, poszczególnych kampanii, czy bitew. W efekcie otrzymujemy nie tylko historię polskiego radiowywiadu podczas wojny polsko-bolszewickiej w latach 1919-1920, ale historię tej wojny oglądanej przez pryzmat przechwyconych i odszyfrowanych depesz.

    Czy w tym zalewie szczegółów nie gubi się synteza? Oczywiście nie. Nowik nie stroni od komentarza do wydarzeń bojowych pokazując, jakie znaczenie miały lub powinny mieć materiały pozyskane przez polski radiowywiad. Pokazuje również cały kontekst, w jakim przyszło działać polskim służbom wywiadowczym. Za tyle zalet trzeba czymś płacić, w tym przypadku objętością – książka ma 1056 stron i jest to tylko pierwszy tom (z dwóch) całości.

    Nie bardzo wiem, jak dalej mam chwalić prof. Nowika. Powiem tylko, że do tej pory nie zetknąłem się z tak erudycyjnie bogatą pracą, która na dodatek ma wszelkie cechy syntezy. Bogactwo informacji idzie w parze z szerokością spojrzenia i z super interesującymi podsumowaniami. Jakże dalece ta praca odbiega od marniuchnych biedamonografii opartych jedynie o wąskie źródła archiwalne i jeszcze uboższych w intelektualne syntezy, kiedy autor pisze, co wie, ale nie do końca wie, co pisze.

    Wszystkim zainteresowanym historią polecam jak najusilniej. Moja ocena to 11/10.

    Recenzja: Grzegorz Nowik, Zanim złamano „Enigmę”. Polski radiowywiad podczas wojny z bolszewicką Rosją 1918-1920, t. 1, Rytm 2004, 1056 ss.

  • Książki

    Czy Polacy pochodzą od Sarmatów i Wikingów?

    Zdzisław Skrok, Słowiańska moc, recenzjaPrehistoryczna Słowiańszczyzna kojarzy się najczęściej z ludowymi bajaniami i wykopanymi przez archeologów skorupami garnków. Skrok pokazuje, że nic bardziej mylnego i jego książkę czytałem z zapartym tchem. Najpierw okazało się, że późnostarożytny ośrodek metalurgiczny na Mazowszu (Brwinów-Błonie-Pruszków) przy którym mieszkam, stworzyli Wandalowie. Rozkręcili produkcję do tego poziomu ilościowego, że jedynym wytłumaczeniem tego faktu, jest tworzenie tutaj zaplecza zbrojeniowego (miecze, groty) dla ludów atakujących rzymski limes (I w. p.n.e.-III w. n.e.).

    Później przeczytałem, że my, Polacy, mamy pewną domieszkę krwi i kultury Longobardów, którzy z naszych ziem (Mazowsze i Małopolska, VI w.) rozpoczęli swoją łupieską wędrówkę na południe, aż do Rzymu, ale pewna ich grupa pozostała na „pozycjach wyjściowych” i zintegrowała się z napływającymi właśnie na te tereny Słowianami, pełniąc wśród nich funkcje grupy przywódczej i jednocześnie przekazując swoje osiągnięcia cywilizacyjne na przykład w dziedzinie metalurgii, produkcji uzbrojenia, organizacji.

    W XIX wieku historycy obśmiali głębokie przekonanie polskiej szlachty o jej pochodzeniu od Sarmatów, niejako w przeciwieństwie do chłopów Słowian. I tu niespodzianka, bo okazało się, że nasi szlacheccy antenaci mieli rację do szczegółów włącznie, bo z Sarmatami było tak samo, jak Longobardami. W efekcie w pewnym zaokrągleniu możemy powiedzieć, że warstwa rządząca wśród Słowian miała istotną komponentę sarmacką.

    Wskazane powyżej ustalenia nie budzą wątpliwości w świetle danych pochodzących z wykopalisk uzupełnionych o śladowe przekazy pisane. Na koniec jednak Zdzisław Skrok zafundował czytelnikom bombę, która już taka prosta do przyjęcia nie jest. Mianowicie twierdzi on, że proces państwotwórczy Polan przeprowadzony został przez Wikingów, czyli że Mieszko i jego następcy byli po prostu Wikingami. Swoje rozumowanie opiera na trzech przesłankach: wykopaliska na Ostrowiu Lednickim potwierdzające występowanie tam wyłącznie uzbrojenia wikińskiego, analogii z powstaniem Rusi, gdzie bezdyskusyjnie do powstania państwa przyczynili się normańscy Waregowie dając początek dynastii Rurykowiczów oraz interpretacja dokumentu Dagome iudex.

    Najmniej przekonujący jest wywód dotyczący Dagome iudex, upatrujący w zaskakującym dla wszystkich mediewistów imieniu Dagome pochodzenia skandynawskiego, podczas gdy imię Mieszko, miało być imieniem chrzcielnym przyjętym na potrzeby słowiańskich poddanych. Słabą stroną tej interpretacji, jest pytanie: a po co w korespondencji z Watykanem miało by się używać imienia pogańskiego, a nie chrześcijańskiego? W tak poważnym dokumencie o pomyłce nie może być mowy.

    Z kolei najbardziej przekonujące są argumenty archeologiczne. Znane są one od kilkudziesięciu lat, ale w okresie socjalistycznym było embargo na pisanie o jakiejkolwiek roli Wikingów przy narodzinach Polski. Znalezione w wodach Jeziora Lednickiego miecze, topory czy hełmy są pochodzenia wikińskiego, zatem jest pewne że stacjonowała na Ostrowiu Lednickim drużyna Wikingów lub nawet był to gród przez Wikingów wybudowany i stanowiący ośrodek ich władzy. Z drugiej strony poza wszelką wątpliwością ów Ostrów był jednym z najważniejszych ośrodków państwa wczesnopiastowskiego obok Gniezna i Poznania. Groby wojów wikińskich odkryto także w Małopolsce w pobliżu ogromnych grodów wybudowanych na przełomie X i XI wieku (po podboju przez Polan) i na północnym Mazowszu (pogranicze z Prusami). Czy zatem jest możliwe, że książę był słowiański, a jego ciężkozbrojna drużyna wikińska, czyli militarnie słabszy wynajmował znacznie silniejszych rycerzy/rabusiów? Bardzo mało prawdopodobne. W takim przypadku rabusie wzięliby, co ich, razem z władzą i całym skarbcem, bo kto mógłby ich przed tym powstrzymać? To bardzo silne argumenty.

    Z drugiej strony, niemożliwe, aby po czymś takim, jak stworzenie bardzo dużego państwa przez Wikingów (lub innych Normanów), nie pozostały żadne źródła pisane z epoki, a sporo ich jednak się do dzisiaj przechowało. Tym bardziej, że miałoby to charakter podboju i to u granic Cesarstwa. Trudno to wyjaśnić. Kiedy w Irlandii powstało państwo zorganizowano przez najeźdźców Wikingów, to fakt ów jest bezapelacyjnie potwierdzany przez źródła pisane. A tu obyło bez żadnego echa? A przecież półtora wieku po tych wydarzeniach powstaje kronika Galla Anonima, która rysuje całkowicie inny obraz wydarzeń.

    Jakby nie było, to jedno jest pewne – udział Wikingów przy powstaniu państwa polskiego był bardzo duży i chwała Skrokowi za powiedzenie tego wprost w bardzo dobrej książce popularyzującej najnowsze osiągnięcia naukowe. Moja ocena to 9/10 i zaliczenie do elitarnej kategorii „siły sensu” za odwagę w głoszeniu tez nowatorskich.

    Recenzja: Zdzisław Skrok, Słowiańska moc, czyli o niezwykłym wkroczeniu naszych przodków na europejską arenę, Iskry 2006.

  • Książki

    Grzegorz Motyka o konflikcie polsko-ukraińskim

    Motyka, Od rzezi wołyńskiej do Akcji Wisła recenzjaAby uświadomić sobie, jak bardzo kontrowersyjnym tematem zajął się Grzegorz Motyka, wystarczy przypomnieć sobie, co całkiem niedawno mówił o UPA ks. Isakowicz-Zaleski (bandyci, ludobójcy), a co mają do powiedzenia na ten temat władze samorządowe Lwowa i innych miejscowości Galicji Wschodniej odsłaniający kolejne pomniki bohaterów z UPA.

    Wobec tych zapiekłych sporów Motyka zajmuje stanowisko neutralne, interesują go przede wszystkim naukowo potwierdzone fakty, niezależnie od tego, czy się one komuś podobają, czy nie. A tak się składa, że zawsze komuś się nie będą podobały, albo Ukraińcom, albo Polakom. Dialog wśród tych wszystkich zapiekłości nie jest prosty, ale jestem przekonany, że może być prowadzony tylko na fundamencie prawdy i, co warte podkreślenia, całej prawdy, bez taktycznych, politycznych przemilczeń.

    Grzegorz Motyka dysponuje nieprawdopodobna erudycją. Sprawia wrażenie, jakby bez wysiłku panował nad wszystkim szczegółowymi zagadnieniami znając w całości zarówno ukraińską, jak i polską literaturę przedmiotu. W kilku kwestiach mogłem go sprawdzić i zawsze z kontroli wychodził bez szwanku, co zbudowało moje zaufanie do pozostałych jego ustaleń, jako najaktualniejszego głosu nauki w poszczególnych sprawach. Dwie spośród nich wydają się najciekawsze.

    Geneza ludobójstwa na Wołyniu

    Motyka opierając się o źródła archiwalne ustalił, że rzeź ludności polskiej na Wołyniu miała charakter skoordynowanej akcji UPA, czyli działania na rozkaz. To bardzo ważna konstatacja, bo wynika z niej, że wiele dotychczasowych rozważań, poszukujących genezy wydarzeń w strefie wcześniejszych stosunków społecznych w tym regionie, jest dość jałowa. Dobrze to rozumiem, bo sam się takim dywagacjom w swoim czasie oddawałem. Było bowiem coś zdumiewającego w fakcie, że rozpasana akcja ludobójcza wybuchła na terenie wcześniej bardzo spokojnym, objętym przez wiele lat eksperymentem wojewody Józewskiego ułożenia stosunków z poszanowaniem praw mniejszości ukraińskiej. Wszystkie opowieści, jak to polska brutalność mogła spowodować tego typu reakcję są zupełnie z innej bajki. Nikt nikogo nie pytał w 1943 o nastroje. Były najpierw ustalenia na szczeblu dowództwa UPA, a potem rozkazy „Kłym Sawura” (dowódcy UPA na Wołyniu) i zdarzało się, że ukraińskich chłopów trzeba było do udziału w mordach przymuszać groźbą rozstrzelania – albo mordujesz, albo jesteś mordowany. A i tak zdarzały się odruchy pomocy polskim sąsiadom.

    Nacjonalizm żywi się konfliktem

    Oczywiście warto wiedzieć, jak w dwudziestoleciu układały się stosunki polsko-ukraińskie i na ile polska polityka czyniła sobie wrogów ze współobywateli pochodzenia ukraińskiego, tylko że nic to nie miało do późniejszego ludobójstwa. Akty terroru bojówek OUN (Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów) skierowane były przed wojną przeciwko politykom umiarkowanym po obu stronach barykady (własnych ugodowców też chętnie mordowali), bo zależało im na podgrzewaniu konfliktu i wytwarzaniu atmosfery nienawiści. Paradoksalnie ich sojusznikami byli polscy narodowcy, którzy domagali się maksymalnie twardego kursu wobec nich. Wojna wewnętrzna, to było coś, o czym marzyła OUN, a później też UPA, na tym zamierzali zbudować ukraińską świadomość narodową, patriotyzm, gotowość oddania życia za ojczyznę. Rzeczywiście, w oparciu o te ideały zbudowali podczas wojny bardzo sprawną podziemną organizację wojskową (UPA), która niestety splamiła się ludobójstwem, ale przyznajmy, że później bardzo dzielnie walczyła przeciwko Sowietom.

    Kadrowy trzon UPA wraz z nacjonalistyczną młodzieżą, był w stanie narzucić najpierw logikę konfrontacji, a później przeprowadzić czystkę etniczną na Wołyniu i w Galicji Wschodniej.

    Ukraińcy a UPA

    Czym dla Polaków była Armia Krajowa, tym dla Ukraińców była UPA. Ludzie ją tworzący byli na swój sposób romantykami: w 1944 roku walczyli za wolną Ukrainę ze wszystkim: z Sowietami (przed wszystkim), z Polakami i z Niemcami. Innej podziemnej armii Ukraińcy nie mieli. Fatalnie, że obciąża ich ludobójstwo na Polakach, ale jeśliby UPA z Banderą na czele uznać  za organizację przestępczą, to co im zostanie? Nie dziwię się, że jest to dla nich bardzo trudne, o ile w ogóle możliwe. Na marginesie dodajmy, że OUN-B (podległy Banderze) był przeciwko formowaniu Dywizji SS „Galizien”, stąd obciążanie ich tym zarzutem nie wytrzymuje konfrontacji z faktami.

    Akcja „Wisła” – zbędne barbarzyństwo

    Motyka analizując okoliczności przeprowadzenia Akcji „Wisła” opowiada się za tezą o jej zbędności z punktu widzenia walki z UPA. Podjęcie normalnych działań przeciwpartyzanckich było wystarczające, tak jak w przypadku likwidacji polskiego poakowskiego podziemia antykomunistycznego. Zapewne jednak chodziło o coś więcej, o asymilację ludności ukraińskiej i łemkowskiej, czyli inaczej mówiąc o likwidację mniejszości ukraińskiej poprzez wynarodowienie – nie przypadkiem wysiedleńców lokowane w małych grupach rozrzuconych po bardzo dużym obszarze, niejako roztapiając ich pośród rdzennie polskiej ludności. Możemy mieć tu do czynienia z etnobójstwem – „termin ten odnosi się do tych przypadków, gdy jakaś grupa znika kulturowo i językowo, bez zaistnienia masowej zagłady, a jedynie wskutek «barbarzyństwa cywilizacyjnego»” (s. 461).

    Występujące dość często w polskiej opinii publicznej usprawiedliwienia dla Akcji „Wisła” ma także aspekt relatywizowania zbrodni komunistycznych, na co celnie zwraca uwagę Motyka. Zastosowano masowe represje, zbiorową odpowiedzialność (szczególnie absurdalną w stosunku do Łemków), co ma wszelkie cechy zbrodni komunistycznych, tak chętnie piętnowanych, gdy nakierowane były na obywateli polskiego pochodzenia.

    Ukraińcy tłumili Powstanie Warszawskie

    W powszechnej świadomości w tłumieniu Powstania Warszawskiego brali udział Ukraińcy. Mój ojciec, uczestnik Powstania od pierwszego do ostatniego dnia, dałby sobie za to rękę obciąć. Motyka potwierdził w dość wnikliwym studium wcześniejszą wiedzę (niestety tylko naukową), że w tej obrzydliwej akcji brały udział bodaj wszystkie większe nacje sowieckiego imperium, ale Ukraińcy występowali tu jedynie śladowo i to w rolach pomocniczych.

    O klasie edytorskiej

    Na końcu recenzji czasem pojawiają się u mnie zastrzeżenia do wydawców. W tym przypadku będzie odwrotnie. Wydawnictwo Literackie zapewniło książce wzorcową oprawę edytorską. Nie oszczędzano na indeksach – jest zarówno nazwisk, jak miejscowości, są przypisy (co prawda na końcu książki, ale trudno). Bardzo dobra redakcja, korekta, okładka, ale przede wszystkim piękny układ typograficzny, z dużymi marginesami, prawidłową interlinią i żywą paginą (bez przygłupiego powtarzania w niej tytułu całości, jak w większości książek). Na dodatek całość wydrukowana została na kremowym papierze i w ogóle przypomina zapomniane już dzisiaj klasyczne wzory elegancji typograficznej. Szacunek. 10/10.

    Grzegorz Motyka, Od rzezi wołyńskiej do Akcji „Wisła”. Konflikt polsko-ukraiński 1943-1947, Wydawnictwo Literackie 2011

    

  • Książki

    Sofi Oksanen Oczyszczenie

    Sofi Oksanen, Oczyszczenie, recenzjaTo jedna z najlepszych powieści, jakie w moim życiu przeczytałem. Prawdopodobnie dlatego jest ona bliska doskonałości, że autorce udało się w niej pogodzić wiele różnych gatunków literackich. Ma ona aspekt powieści historycznej – mowa tu o okresie podbicia Estonii przez Związek Sowiecki i bardzo brutalnej okupacji wraz z wywózkami, ale ma też aspekt, jak najbardziej współczesnej powieści obyczajowej. Okazuje się bowiem, że te odległe wydarzenia rzutują na aktualną rzeczywistość. Jednocześnie jest bardzo ciekawa opowieść o miłości i to miłości mającej zdumiewający przebieg i konsekwencje. Mamy też w niej wątek rozrachunkowy z donosami i kolaboracją z sowieckim okupantem, ale pokazany w bardzo ludzkich uwarunkowaniach dających do myślenia i przestrzegających przed łatwym ferowaniem sądów. Wreszcie mamy przejmujący wątek współczesnego handlu kobietami, też daleki od standardowego ujęcia, a to za sprawą bardzo nietypowego zakończenia. Na dodatek książka właściwie przynależy do literatury kobiecej, ale jest wolna od tych wszystkich namolności i feministycznych poprawności, które często charakteryzują tę odmianę literatury.

    Wszystkie te tropy splatają się w jedną całość, logiczną i spójną. A właściwie więcej niż tylko się splatają, one z siebie wynikają i wzajemnie się warunkują. Oksanen pokazuje ludzi uwikłanych w toksyczną miłość, w historię, w podziemie kryminalne. Nikt u niej nie ucieknie od swojego życia, a za wybory, nawet te w czasie odległe, przyjdzie zapłacić, a dokładnie odpokutować, starając się za swoje winy zadośćuczynić.

    Obok wskazanych zróżnicowań tematycznych są też i inne. Książkę Oksanen można czytać, jako rozpięty w czasie moralitet, ale można też czytać jako romantyczną historię trudnej miłości przeplatającą się z agresywną prozą obyczajową. Można również zobaczyć w niej powieść psychologiczną. Wszystko to powoduje, że właściwie każdy powinien w niej znaleźć sobie bliskie tony, czego polecając tę książkę, wszystkim potencjalnym czytelnikom (i czytelniczkom) szczerze życzę.

    Moja ocena to bez wahania 10/10. Na dodatek za zdolność przeciwstawiania się stereotypom i wszelkim uproszczonym ocenom zaliczam do mojej elitarnej kategorii „siły sensu”.

    Sofi Oksanen, Oczyszczenie, Świat Książki 2010