Sklep Potrzeb Kulturalnych Antoniego Kroha
O bardzo dobrych książkach jest trudno pisać, bo katalog pochwał jest zamknięty. A książka Kroha należy właśnie do grupy bardzo dobrych. Czytałem ją z ogromnym zainteresowaniem. Na przemian wzbudzała śmiech, refleksję, czasem zgrozę.
Ogólnie Sklep Potrzeb Kulturalnych porusza problemy związane z góralami: ich tożsamością, językiem, obyczajami, historią. Kroh pisał tę książkę w absolutnej wolności formalnej, czasem posługiwał się wspomnieniami, czasem anegdotą, a jeszcze kiedy indziej odwoływał się do studiów naukowych. Odnoszę wrażenie, że jedynym kryterium było napisać coś odkrywczego, ale w taki sposób, aby czytelnika nie zanudzić. Taka operacja rzadko kiedy się udaję, bo najczęściej za popularną formą idzie spłycenie treści, a czasem karmienie czytelników zwykłymi banałami. W tym przypadku nic takiego nie zachodzi. Nieustannie Kroh mnie czymś zaskakiwał, w dziedzinie etnograficznej to nic dziwnego, ale w zakresie historii nie jest to łatwe.
Jedną historyjkę muszę opowiedzieć. Wszyscy znają opowieść, jak to w czasie wojny Marusarz, ówcześnie kurier tatrzański, wskoczył w czasie jazdy z kolejki na Kasprowy widząc czekające na niego Gestapo. Opowiadają o tym przewodnicy, powstał nawet film inspirowany tym wydarzeniem. A jak rzeczywistość wyglądała w istocie. Ano mianowicie na Kasprowym, przez który przebiegała granica był posterunek Grenzschutzu. Jego komendant miał urodziwą córkę, a ona spotykała się z owym Józkiem Marusarzem. Ojciec nie był za szczęśliwy, bo za takie coś dziewczynie groził Oświęcim z tytułu zhańbienia rasy, a ojcu front wschodni. Zatem ów Austriak z Tyrolu, zresztą pozytywnie nastawiony do górali, spotkał się z Marusarzem i poprosił o zaprzestanie amorów, jak wojna się skończy do sprawy można wrócić. Ale gadaj zdrów, od kiedy młodzież specjalnie się przejmuje konsekwencjami wedle tego, co i owszem. Żeby niepoprawnemu absztyfikantowi dać nauczkę, zaczaił się na niego z kilkoma strażnikami. Dojeżdżając do ostatniej stacji kolejki Józek zauważył co się święci, wyszedł z wagoniku przez okno, nigdzie nie skakał, tylko wysiadł z nietypowej strony. Zanim Niemcy przebiegli dookoła, on już spokojnie szusował w dół.
A skąd legenda. Mianowicie po wojnie, Zakopane odwiedziła grupa Francuzów z tamtejszego ruchu oporu. Marusarza coś podkusiło, aby historię podkolorować i zamiast dziewczyny było AK, zamiast zdenerwowanego tatusia Gestapo, a zamiast odwrotnego peronu skok z nartami do północnego żlebu Kasprowego. Wydawało się, że nic z tego nie będzie, ot opowieść z typu „co to w czasie wojny nie robiliśmy”. Francuzi jednak tak się opowieścią przejęli, że po powrocie opublikowali artykuł na ten temat, sprawa zrobiła się głośna, a ichni rząd nadał Marusarzowi wojenny order. Echa dotarły do Polski, objawił się nowy bohater, nakręcono film i jak tu było prostować owo niewinne podkolorowanie. Do dziś przewodnicy (a zwłaszcza przewodniczki) wierzą w ten super skok i opowiadają o nim w czasie jazdy na Kasprowy.
Taka to jest książka Kroha. I dlatego czytać ją trzeba. 10/10
Antoni Kroh, Sklep Potrzeb Kulturalnych, Prószyński i S-ka, 1999 i inne wydania.
PS W przepastnej bibliotece rodzinnej odnalazłem broszurę (32 strony) Skok, który uratował mi życie autorstwa Stanisława Marusarza. Pomyliłby się ktoś, kto pomyślałby, że chodzi o skok z kolejki na Kasprowy. Chodzi o coś zupełnie innego, o skok w czasie ucieczki z krakowskiego więzienia na Montelupich. Myślę, że tytuł jest celowo mylący. Poza tym Kroh nic nie wspomina o nazwisku Marusarz – to mój domysł, a imię podaje inne. Co jest uzasadnione, bowiem Stanisław Marusarz w owym czasie miał żonę… A może nie chodziło o Marusarza tylko o Józefa Uznańskiego, który do dziś opowiada o swoim skoku do żlebu pod Kasprowym. Może wyjaśni to sam Kroh?
Wolność Jonathana Franzena
Franzen ma opinię najlepszego współczesnego pisarza amerykańskiego. Po przeczytaniu jego ostatniej książki, mogę się tylko zafrasować nad stanem literatury amerykańskiej. I nie dlatego, że jest to książka słaba, ale dlatego, że arcydziełem raczej także nie jest.
Franzen przedstawia portret przeciętnej amerykańskiej rodziny. Ojciec Walter Berglund, w czasie studiów zaangażowany na rzecz walki z przeludnieniem, podejmuje banalną pracę, a kiedy decyduje powrócić do ekologicznych pasji z młodości, dość niefortunnie daje się wciągnąć w pracę na rzecz przemysłu węglowego pustoszącego Appalachy przez odkrywkowe wydobywanie kopalin. Jego żona, Patty, ongi dobrze zapowiadająca się sportsmenka, po ślubie poświęca się wychowaniu potomstwa, a na koniec ląduje w stanie depresji i lekkiego alkoholizmu. Ich dzieci, wybierają własną drogę, wbrew oczekiwaniom rodziców. Walter buntuje się, wywołuje skandal i wraca do swoich młodzieńczych fascynacji, Patty podąża za głosem wczesnego zauroczenia muzykiem rockowym i mimo iż kocha swojego męża, to apetyczny seks uprawia właśnie z gwiazdą muzyki. Każdy na swój sposób skorzystał z wolności, jaką daje mu liberalne społeczeństwo, ale czy stał się w ten sposób szczęśliwszy, czy ułatwił życie swoim bliskim? Jedni tak, inni nie, ale nawet ci którym owa wolność nie pomogła, stali się przynajmniej bardziej świadomi swoich prawdziwych pragnień. Ale czy cena, którą zapłacili była tego warta? A może była nieunikniona, aby każdy mógł sprawdzić co mu w duszy gra?
Franzen lubi szczegóły, jego opisy są gęste, nic nie umyka jego uwadze. Czuć, że autor jest perfekcjonistą w rzemiośle literackim, a w ramach tego perfekcjonizmu preferuje klasyczne rozumienie literatury.
Klasyczna narracja, to plus w świecie postmodernistycznych dziwadeł, bo niby świat onirycznych wizji, nieliniowej fabuły, groteski czy metafikcji, to bardzo ładnie brzmiące hasła dla niektórych – właśnie postmodernistycznych – krytyków, ale w istocie są to zwykle lektury, które czytamy bez przyjemności, także z tego powodu, że ta oryginalna forma utrudnia dotarcie do treści, o ile taka w tej szczególnej twórczości istnieje, bo treść wcale nie jest w tej odmianie literatury konieczna.
Do największych zalet książki zaliczam pokazanie, przez pryzmat zwykłej rodziny stanowiącej pars pro toto społeczeństwa amerykańskiego, wielu głębokich problemów egzystencjalnych dotykających współczesnego człowieka niezależnie od szerokości geograficznej. Małżeństwa uginające się pod brzemieniem codzienności, szarości, tak kontrastujących z młodzieńczymi ideami. Podobnie z toksycznymi stosunkami z dorastającymi dziećmi i to stosunkami, w których toksyczność płynie z obu stron tej relacji. Dzieci też, czasem skutecznie, demontują życie swoim rodzicom, aż do czasu, kiedy ich własne życie się wali i jedyną opoką okazują się ci pogardzani rodzice. Takie sytuacje pomagają wyprostować relacje i dobrze, że Franzen to zauważa. Bardzo przekonywująco pokazuje też, jak bardzo nasze dorosłe życie warunkują doświadczenia wyniesione z dzieciństwa, jak bardzo podobni jesteśmy do swoich rodziców, choć czasem w zależności takiej, jak pozytyw do negatywu.
Do plusów zaliczam też zakończenie książki (uwaga mały spoiler). Przez długi czas niecnie podejrzewałem autora, że zafunduje nam na finał lekko zgniłe ciasteczko z poprawnościowo-libertyńskiej kuchni, a tu nie. Okazało się, że autor dostrzegł rodzinę jako miejsce, gdzie najgłębiej odnajdujemy swoje prawdziwe „ja”. Każdy z familii Berglundów skorzystał z wolności, z prawa do buntu, ale i tak ich życie wróciło, mimo wszystkich problemów, trudności i niszczących relacji, do rodzinnych kolein. Za tak rozumiany konserwatyzm jestem Franzenowi zwyczajnie wdzięczny. Po uszy mam tych pseudoodkrywczych mędrców widzących w rodzinie siedlisko traumatycznych opresji niszczących wszystkich i wszystko, oczywiście w przeciwieństwie do luźnych związków homoseksualnych, które są ostoją delikatności, zrozumienia i tolerancji.
Co jednak mam Wolności do zarzucenia? Po pierwsze, książka jest tyleż dobrze napisana, co jakoś sterylna, nie powodująca głębszego zaangażowania. Pozostawia czytelnika trochę obojętnym, do tego stopnia, że sam sobie w pewnym momencie musiałem zadać pytanie, czy w ogóle mi się ona podoba i odpowiedź na nie wcale nie była odruchowo pozytywna. W tym dążeniu do perfekcyjnej, zgodnej z najlepszym zamysłem autora formy, Franzen przypomina mi Maraia. Obaj autorzy nie tworzą jednak literatury wciągającej, powodującej śmiech, łzy, wściekłość czy wzruszenie. No dobrze, Franzen stworzył bardzo ciekawą panoramę, postawił zapewne słuszne diagnozy, ale co z tego, skoro dziwnie nas to nie przejmuje.
Poza tym Franzen w swoim zamiłowaniu do szczegółów wprowadził sporo zbędnych postaci trzeciego planu. Dużo uwagi poświęcił mało istotnym wydarzeniom. Książkę czytałem dokładnie i ta nadmiarowość nie potrzebnie męczyła. Z drugiej strony zupełnie kluczowe okoliczności zostały pominięte – na przykład bohaterka w pewnym momencie popada w alkoholizm, ale później, w tajemniczy sposób, już alkoholiczką nie jest. Wiadomo, że w życiu ta przypadłość sama z siebie nie znika. I gdzie ten perfekcjonizm?
I ostatnie zastrzeżenie. Franzen bez żenady zajmuje stanowisko w amerykańskim sporze politycznym. Na stronach jego książki, być republikaninem, to być krętaczem, cwaniakiem, manipulatorem, a wszystkie główne postaci książki wyrażają zdziwienie, jak w ogóle normalny człowiek może być republikaninem. Nie podoba mi się to nieuprawnione uproszczenie, a jeszcze mniej – traktowanie literatury, jako trybuny propagandy politycznej. Zawsze wydawało mi się, że ambitnym artystom nie przystoi mieszanie swojej twórczości z bieżącymi polemikami politycznymi. To redukuje sztukę do rangi niskopoziomowej publicystyki.
Osobna kwaśna uwaga należy się tłumaczowi i redaktorce. W wielu miejscach, zdania traciły sens lub zrywał się związek logiczny z ty co „przed” lub z tym co „po”. Często miałem wrażenie nieadekwatności tłumaczenia lub zwykłego nieporozumienia. Nie będę wikłał się w egzemplifikacje, ale jeden oczywisty przykład łatwy do zrozumienia muszę podać. Czytamy: „wyślę ci parę łączy do stron internetowych” (s. 247). Tłumacz zgodnie z zasadami nie chciał zostawić angielskiego słowa „link”, ale zamiast użyć polskiego „adresu”, użył terminu, który w istocie znaczy zupełnie co innego, niż wynika z sensu zdania. Łącze to kanał komunikacyjny służący do przesyłania sygnału i dostarcza go firma telekomunikacyjna. Czytała to redaktorka, czytały korektorki, a babol pozostał.
Inna usterka wydawnicza, naruszająca zasady tego rzemiosła, to grafika okładki, skopiowana zresztą z któregoś wydań anglojęzycznych. Głównym jej elementem była lasówka, mały szary ptaszek, wielokrotnie w tekście opisywany. W polskiej wersji lasówka jest kolorowa i przypomina papugę. Czytelnik wszystko łyknie? Bazar.
Podsumowująć: książka warta przeczytania, ciekawa w warstwie psychologicznej i refleksji nad wyborami życiowymi. Bardzo interesująca, ale chyba nie arcydzieło. 9/10.
Jonathan Franzen, Wolność, Sonia Draga 2011
Na stracenie
Ubek skierował światło lampy w oczy przesłuchiwanego. Oślepiony nim młody chłopak i bez tego wyglądał na zgnębionego.
– Podpisz w końcu te zeznania.
– Przecież nie byłem amerykańskim szpiegiem!
– Byłeś, byłeś. Jak się będziesz rzucał, nie będziemy mogli pomóc twojej dziewczynie.
– Zostaw ją w spokoju, słyszysz.
Ubek widział, ze trafił w czuły punkt.
– Jak się przyznasz, będzie to okoliczność łagodząca. Biorąc pod uwagę wasz młody wiek, sąd wymierzy wam niskie wyroki. Parę lat i po krzyku. Jak nie będziesz grzeczny, przyciśniemy ją i jej matkę, wiesz przecież, że już u nas siedzą. Przyznają się za siebie i za ciebie.
Piotr czuł, że doszedł do kresu. Każde wyjście było złe. Pogrążał albo siebie, albo innych. Nie wiedział, co powinien zrobić.
Wszystko zaczęło się w 1947 roku, kiedy Piotr Bolesta, wówczas 19-latek, zapragnął mimo ostrzeżeń, wrócić do Polski, do rodzinnej Warszawy. Decyzja była trudna. Nikogo tu nie miał. Ojciec zmarł przed wojną, matka została zagazowana w Auschwitz, dokąd trafiła po Powstaniu Warszawskim, on sam wylądował w Dachau, a potem w amerykańskiej strefie okupacyjnej. Nie liczył, że spotka w Warszawie kogokolwiek znajomego. A jednak szczęście mu sprzyjało. Odnalazł swoją przedwojenną miłość, Krystynę. Na nowo między nimi zaiskrzyło. Jej matka też mu sprzyjała. Pomogli mu się urządzić, a spodziewając się trudnych czasów, dali mu kontakt do starego znajomego, fotografa na Wybrzeżu. Tutaj też wydawało się, że wszystko idzie dobrze, miał gdzie mieszkać, spodziewał się pracy w marynarce i studiów w szkole morskiej.
Idylla nagle skończyła się aresztowaniem przez UB. Fotograf okazał się prowokatorem, a jednym z głównych dowodów na rzecz szpiegostwa Piotra Bolesty były zdjęcia z Krystyną, na tle Wisły. W odległym planie był na nich most i to wystarczyło, aby aresztować ją, a na dodatek jej matkę. Wszyscy zostali poddani brutalnemu śledztwu, a młodego Piotra na dodatek szantażowano losem swojej dziewczyny, za której aresztowanie naiwnie czuł się odpowiedzialny, jakby miał wpływ na cokolwiek.
Jest to fabuła powieści Na stracenie Janusz Krasińskiego. Dodajmy, że losy Piotra Bolesty pokrywają się we wszystkich szczegółach z biografią autora, co powoduje, że książkę możemy uznać za lekko fabularyzowaną autobiografię. Dalsze dzieje Piotra Bolesty przedstawione są w książkach Twarzą do ściany, Niemoc i Przed agonią, razem tworząc tetralogię, która pokazuje epopeję polskich losów w najnowszej historii Polski (po 1945 r.) i która uwieńczona została nagrodą polskiego Pen Clubu i nagroda im. Józefa Mackiewicza.
Za autobiograficznym kluczem przemawiają również jak najbardziej autentyczne postaci, które spotkał w więzieniu mokotowskim. A pojawił się tutaj kpt. Ryszard Krzywicki-Jamont adiutant kolejnych dowódców AK, Kazimierz Gorzkowski, dowódca wywiadu więziennego AK, Kazimierz Pużak, przywódca okupacyjnego PPS i redaktor przedwojennego „Robotnika”, płk Wacław Lipiński wybitny historyk wojskowości czy ks. prof. Jan Stepień, biblista, rektor ATK. Równocześnie w celi przebywali niemieccy zbrodniarze. Skądinąd wiadomo, że był to ulubiony chwyt UB: akowców trzymać w jednej celi z hitlerowcami i wspólnie przedstawiać ich jako zbrodniarzy faszystowskich lub kolaborantów.
Książka stanowi zapis misternie tkanej prowokacji, później bezwzględnego śledztwa, perfidii ubeków, ohydnego aresztu śledczego, a na końcu komedii procesu. To jeden z nielicznych literackich zapisów na ten temat. Niezależnie od tego, że porusza specyficzną problematykę, to jest to doskonała literatura pokazująca człowieka w sytuacji krytycznej, zmuszonego do wyborów przekraczających miarę zwykłej ludzkiej moralności. Widzimy interesująco pokazane portrety psychologiczne, także różnych postaci drugoplanowych, niejednokrotnie naprawdę fascynujące. Niezależnie od głównego wątku opowieści czytamy również, w postaci różnych reminiscencji mistrzowsko wplecionych w tekst, historie dwóch rodzin z całym bogactwem wydarzeń, przypadki młodzieńczej miłości fatalnie przypadającej na czas wojny. W efekcie otrzymujemy obraz pokolenia, któremu przyszło zmagać się z historią niestety z dramatycznymi skutkami. Rodziny są poharatane, a życiorysy przetrącone. A jednak książkę czyta się łatwo i chyba bez przygnębienia, częściowo dlatego, że jest doskonale napisana, a częściowo dlatego, że pomimo wszystkich nieprzyjemnych wydarzeń, czujemy gdzieś na dnie świadomości, że światło ktoś jednak przechowuje i historia nie zamyka się tylko w kłamstwie i podłości.
Najbardziej mną wstrząsnęło, że jest to książka zapomniana, pomijana przez większość krytyków, bytująca gdzieś uboczu, poza literackim mainstreamem (mimo nielicznych nagród). Nawet nie chcę dochodzić dlaczego tak się dzieje, bo mam obawę, że wnioski nie byłyby przyjemne. Ograniczę się zatem tylko do polecenia tej książki – po pierwsze z powodu rzadkiej maestrii literackiej, a po drugie z racji na tematykę ogólnie mało znaną i kompletnie pominiętą przez literaturę piękną. Moja ocena, bez wahań, 10/10.
Janusz Krasiński, Na stracenie, Versus Białystok 1992, Arcana Kraków 2006
PS Nowa forma recenzji wynika z inspiracji wspaniałym blogiem Zapiski z Granitowego Miasta. Mam nadzieję, że nie naruszam niczyjego copyrightu.
A jednak istniała
Książka to niebywała. Autorzy podjęli się opisu swoistej Atlantydy. Na początku pracy nie można było nawet stwierdzić, czy przedmiot badań w ogóle istniał, a jeżeli tak, to gdzie, kiedy, w jakim rozmiarze – jak lokalna pamięć (legenda) ma się do rzeczywistości. To dla historyka rzadko występujące wyzwanie.
Tomasz Strzembosz uprawiał wędrówki piesze po Puszczy Augustowskiej i po okolicznych bagnach, spotykał ludzi, zbierał relację, szukał po archiwach, analizował okruchy z wcześniej publikowanych książek. I udało mu się odtworzyć kompletnie zapoznany, a dla wielu mało prawdopodobny fragment historii. Niestety zmarł, zanim dokończył to dziełko, ale jego prace twórczo kontynuował Rafał Wnuk.
Obu historykom udało się odtworzyć dzieje polskiej partyzantki (a przy okazji całego ruchu oporu) w Augustowskiem, ze szczególnym uwzględnieniem ogromnego obszaru Czerwonego Bagna leżącego na południe od Puszczy Augustowskiej. Partyzantka zaczęła się tam jeszcze we wrześniu 1939 roku – i tu ciekawostka – wywodziła się ona ze 110 pułku ułanów, tego samego, z którego pochodził się „Hubal”. Z filmu pamiętamy, że dowódca ów pułk rozwiązał i wtedy mjr Dobrzański „Hubal” przeszedł do partyzantki, nie godząc się na zakończenie walki. W rzeczywistości było nieco inaczej. Płk Dąbrowski zdecydował się na pozostanie w Augustowskiem, co oznaczało prowadzenie partyzantki antysowieckiej (co nie przeszło ówcześnie przez cenzurę) a „Hubal” zdecydował się przejść przez pół Polski i zaszyć się w lasach kieleckich, aby prowadzić walkę z Niemcami.
Co zaczął płk Dąbrowski, inni aż do wybuchu wojny sowiecko-niemieckiej kontynuowali. Główną przyczyną ucieczki na bagna była chęć uniknięcia wywózki na Syberię – wszyscy zagrożeni uciekali w niedostępne miejsca i prowadzili partyzantkę o zdecydowanie obronnym charakterze. Główne ich akcje polegały na likwidacji konfidentów i sowieckich urzędników, którzy stanowili dla nich (i dla całej polskiej ludności) bezpośrednie zagrożenie. A ponieważ mogli liczyć na wsparcie okolicznych mieszkańców mieli bardzo duży wpływ, na to, co działo się w tym regionie. Jak donosił lokalny komitet kompartii pod koniec roku 1940:
Rozmowy o zabójstwach aktywistów, głównie osób miejscowych są tu wręcz normalne. Prawdopodobnie znany jest Wam przypadek napadu na sklep w sztabińskiej radzie wiejskiej, obrzucenie granatami młodzieży żydowskiej i żołnierzy RKKA w Domu Kultury w Rajgrodzie i duże straty w ludziach. Zabójstwa kilku oficerów RKKA [Armia Czerwona], przewodniczących rad wiejskich i kołchozów, pożary w kołchozach. Nad strażą leśną wprost się pastwią: najpierw uprzedzają, żeby porzucił służbę, a gdy to nie pomaga, przychodzą w nocy, walą w drzwi i okna, grożą rozprawa z nieuzbrojonymi leśnikami. (…) Straż leśna jest sterroryzowana do tego stopnia, że w ciągu dwóch miesięcy nikt nie mógł pójść do lasu.[1]
Dodajmy, że raport ów skierowany na ręce I sekretarza białoruskiej kompartii przedstawia warunki, jakie się wytworzyły po trzech falach wywózek, podczas których z Augustowskiego wywieziono ponad dwa tysiące najaktywniejszych ludzi. Zaś w stolicy regionu sytuacja członków zbrojnego podziemia wyglądała tak:
Chodzili z bronią po ulicach Augustowa, nie chcą oddać życia za darmo. Wykonywali różne akcje (…). Partyzantka działała aż do wkroczenia Niemców. „Las” chodził po mieście z bronią. Sowieci nie zaczepiali ich, bowiem wiedzieli, że są uzbrojeni.[2]
Kompletna nowość ustaleń Strzembosza i Wnuka polega na tym, że zarówno w powszechnej świadomości, jak i w pracach historyków, panowało przekonanie o efemeryczności konspiracji wojskowej na ziemiach okupowanych przez Sowietów. Sprawność NKWD powodowała masowe aresztowania i rozbijanie dopiero co zawiązanych siatek. Efektywność Rosjan była nieporównanie większa niż Niemców. A tymczasem okazało się, że od tej zasady były regionalne wyjątki i należy do nich partyzantka na Czerwonym Bagnie.
Najbardziej żałuję, że zajrzałem do tej książki tak późno. Ponad rok leżała ona na moim biurku czekając na swoja kolejkę, a ja czytałem rzeczy dużo mniejszej wagi. Wysoką ocenę podnosi wnikliwość źródłowa i bardzo ciekawa Przedmowa. Polecam 10/10.
Tomasz Strzembosz, Rafał Wnuk, Czerwone Bagno. Konspiracja i partyzantka antysowiecka w Augustowskiem, wrzesień 1939 – czerwiec 1941, Wydawnictwo Naukowe Scholar 2009.
Niewybaczalne sentymenty Tomasza Burka
Tomasza Burka pamiętam jeszcze z bardzo starych czasów, kiedy był znamienitym krytykiem literackim publikującym w drugim, podziemnym obiegu. Jak przez mgłę przypominam sobie jego fenomenalne szkice publikowane w „Pulsie”, które naonczas wyznaczały kierunki refleksji, a ich autor był dość powszechnie uznawanym autorytetem. Później, po odzyskaniu niepodległości, był coraz bardziej niezależny i coraz mniej widoczny. Nie tylko wykluczył się z salonu, ale nawet parę lat temu został „wzięty pod obcasy” przez GW, która wykorzystała do tego Janusza A. (nazwisko nie zasługuje na przytoczenie). Tak na marginesie: jest rzeczą wstrząsającą, że wystarczy, aby wybitny intelektualista miał poglądy niezależne i nie chciał zaciągnąć się do batalionu funkcjonariuszy frontu ideologicznego głoszącego jedynie słuszne idee, aby został zmarginalizowany i sflekowany.
Jeśli miałbym określić, jakie są główne cechy charakteryzujące twórczość Burka, to wskazałbym przede wszystkim osobność w poglądach, pamięć i poszukiwanie w literaturze kwestii zasadniczych.
Osobność. Oceny Burka chodzą swoimi własnymi drogami. O wielu autorach, którym Burek poświecił osobne, bardzo pozytywne recenzje mało kto słyszał; ograniczając się tyko do prozy chodzi tu o takie nazwiska jak: Kazimierz Kummer, Stanisław Czycz, Dawid Bieńkowski, Władysław Zambrzycki. Z drugiej strony o wielu literackich celebrytach Burek nie pisze nic.
Pamięć. Książkę otwiera doskonały esej 1863 w 1905 poświęcony przełamywaniu się w polskiej literaturze traumy, która stała się udziałem polskiego społeczeństwa po Powstaniu Styczniowym. Głównie jednak w tej kategorii chodzi o to, że Burek nie zapomina o fatalnym doświadczeniu PRL, które milionom ludzi zrujnowało życie, połamało kręgosłupy, stłamsiło ambicje. Symbolem tej pamięci niech będzie dowartościowanie Janusza Krasińskiego, autora cyklu powieściowego przedstawiającego losy pisarza w okresie real socjalizmu, rozpoczynające się od dłuższego uwięzienia pod absurdalnymi zarzutami. Krasiński to pisarz mało znany, przez literackich luminarzy celowo pomijany zgodnie z filozofią grubej kreski i objęciu milczeniem nie tylko ran, ale i ofiar PRL. Tym bardziej warte podkreślenia, że zwróciła na niego uwagę książkowiec> w blogu Dom z papieru.
Kwestie zasadnicze. Burek pisze językiem pięknym i precyzyjnym. Z tego powodu streszczanie jego poglądów może oznaczać ich dewaluację i wykrzywienie, lepsza będzie osobista wypowiedź.
Sam dawniej skłonny do pochopnych generalizacji i nadinterpretacji, zmieniłem dzisiaj front całkowicie. Stać się tak musiało wobec rozpowszechnionego (o)błędu moich współczesnych, przedkładających grę koncepcjami teoretycznymi i samym językiem ponad obcowania z substancjalną zawartością dzieł literackich. Tedy pociąga mnie czytanie empiryczne, mikroskopowe, dokładne, nacelowane na mnogość tropów oraz sygnałów sensu (…).[1]
I dodaje w recenzji Urbanowskiego Dezerterów i żołnierzy
Wraz z nadejściem lat 90. Rządy nad kulturą objął duch empiryzmu. Objawił się, jak wiadomo, nobilitacją rzeczowości, skupieniem uwagi na konkrecie, obniżeniem zainteresowań, przyziemnością, żeby nie rzec, świniowatością ideału, obojętnością aksjologiczną, zastąpieniem tragicznego poczucia życia poczuciem cynicznym, ludycznym banalistycznym. Wszystko to stanowiło zrozumiałą, acz przesadna reakcję na styl, ton i gest dekady poprzedniej, z jej etycyzmem, heroizmem, perswazyjnością i mentorstwem, odrywającym się stopniowo od realiów, przeradzającym się w ogólnikowość. (…) W reakcji na chichotliwy postmodernizm Pilcha, Gretkowskiej i tylu innych, w odpowiedzi na krytykę bez zasad, anarchiczną i dekonstrukcjonistyczną, i tę, która stawała się segmentem wszechobecnego rynku reklamy – igraszka komercyjnego dowcipu, Urbanowski występował z żądaniem powrotu do zasadniczości.[2]
A w laudacji książki Karłowicza Koniec snu Konstantyna pisze tak:
Nie zdołał odstraszyć Karłowicza nieprzychylny martyrologii, kultowi bohaterów i samemu pojęciu ofiary życia klimat liberalnego społeczeństwa, indywidualistyczny, hedonistyczny, kosmopolityczny. Ten filozof poszedł na wspak antymartyrologicznej modzie i ogólnemu stylowi kultury niepamięci wspomagającej, nolens volens, wczorajszych oprawców w ich dziele fałszowania i ukrywania wiedzy o „stuleciu wielkich prześladowań”, jak Karłowicz nazywa XX wiek. Poszedł pod prąd tak zwanej politycznej poprawności tym śmielej, że przyświecała mu nauka Jana Pawła II.[3]
Jak można zorientować się z powyższych cytatów Burkowi zawsze o coś chodzi: odkrywa ukryte sensy, przywraca pamięci zaniechane znaczenia, przypomina skazanych na zapomnienie autorów. Na dodatek pisze ładnym, ale oryginalnym, esencjonalnym językiem. Oceniam 9/10.
Tomasz Burek, Niewybaczalne sentymenty, Iskry 2011.
[1] W eseju o Dżumie Camusa (s. 245-246)
[2] W recenzji Urbanowskiego Dezerterów i żołnierzy. Szkice o literaturze polskiej 1991-2006, Krytyka literatury a sprawa polska (s. 286, 287)
[3] O książce Karłowicza Koniec snu Konstantyna. Szkice z życia codziennego idei (s. 301)
Jadwigi Staniszkis życie uczuciowe i umysłowe
Jadwiga Staniszkis jest znana szerokiej publiczności głównie ze swojego zaangażowania w ostatnie kampanie wyborcze Jarosława Kaczyńskiego. Mniej osób wie, że jest jednocześnie wybitną socjolożką o nadzwyczajnym darze do syntezy, do tworzenia teorii, publikującą często w renomowanych zachodnich wydawnictwach. Powoduje to, nota bene, że jej prace są dobrze znane w Polsce jedynie wąskiej grupie specjalistów czytających dobrze po angielsku (a nie wszyscy czytają…)
W Życiu umysłowym i uczuciowym Jadwiga Staniszkis opowiada przede wszystkim o swojej biografii: o rodzinie, o romansach, o środowisku naukowym i o działalności opozycyjnej. Bodaj po raz pierwszy odsłania kulisy swojego życia prywatnego, mówi o rozwodach, aborcjach, o trudnym, burzliwym związku z Ireneuszem Iredyńskim. Trochę jest zaskakujące, że opowiada o tych wszystkich rzeczach bez przemilczeń, ujawnia krępujące szczegóły, o których inni intelektualiści na pewno by nawet nie wspomnieli. W moich oczach wzmacnia to sympatię do osoby, która jest przecież postacią publiczną, dla wielu osób autorytetem, a temu pomaga wiarygodność budowana przez szczerość. Każdy lubi wiedzieć, kim jest osoba, która mówi nam o skomplikowaniu współczesnego świata, o wyzwaniach przed którymi stoi nasz kraj, a niekiedy nawet próbuje suflować naszym politycznym wyborom.
Rodzina Jadwigi Staniszkis ma korzenie endeckie – dziadek był wybitnym politykiem Stronnictwa Narodowego, ojciec spędził w peerelowskim więzieniu sześć lat za działalność w ruchu narodowym. Ona natomiast, jako natura przekorna, odżegnywała się od sympatii endeckich. I to jej do dziś pozostało. Swoją drogą jest znamienne, że jej rodzina po wojnie postrzegała endeckość jako uczciwość, solidność i odpowiedzialność – w opozycji do socjalistycznej bylejakości. Więzienne doświadczenia ojca bardzo się przydały córce, kiedy sama wylądowała na siedem miesięcy w więzieniu po wydarzeniach marcowych. Codziennie się gimnastykowała, napisała pierwszy rozdział pracy doktorskiej, ale nauczyła się też grypsować i kwieciście przeklinać.
Jej związek z Ireneuszem Iredyńskim był bardzo burzliwy. Dochodziło do rękoczynów, a Iredyński pozwalał sobie na bicie swojej partnerki smyczą czy kluczami. Ona był na tyle sterroryzowana, że biegała po melinach, aby kupić flaszkę dla Irka i jego kompanów. Prace naukowe pisała w kuchni. Wspominam o takich pikantnych szczegółach nie dla sensacji, ale dlatego, że najbardziej zaskoczył mnie komentarz Staniszkis do tej sytuacji – spuentowała ją mianowicie, że to były tylko takie gry psychologiczne i to na dodatek wzajemne. Trzeba trochę klasy, aby tak podsumować ten związek. Może dzieje się tak dlatego, że Staniszkis jest przeciwko przedstawianiu się w roli ofiary. Z tego powodu jest przeciwko feminizmowi, który właśnie ustawia kobiety w tej roli, wmawiając, jak są poniżane w rodzinie i niedoceniane w działalności zawodowej.
Jadwiga Staniszkis przedstawia siebie jako inteligentną autystkę, przekomarzając się przy tej okazji z Cezarym Michalskim, który wątpi w tę jej autorefleksję. Ten rodzaj autyzmu polega według autorki na braku emocjonalnej empatii z innymi ludźmi. Dobrze rozumiem prof. Staniszkis, też mam z tym kłopot i z trudnością nadążam za życiem emocjonalnym moich bliźnich.
Rozumiem również, że różnie można oceniać wsparcie, jakiego w kampaniach wyborczych udzielała prof. Staniszkis Jarosławowi Kaczyńskiemu. Jedno jest pewne, wymagało to dużej odwagi, bo wiązało się z płynięciem pod prąd mainstreamowej opinii panującej w środowisku intelektualistów. Godziła w się ten sposób na pewną izolację. Być może jej autyzm jej w tym pomagał?
Książka zawiera też mnóstwo ciekawych przyczynków do kluczowych wydarzeń z najnowszej historii Polski, w których udział brała autorka. Pierwsza to rewolta studentów i młodych intelektualistów w 1968 roku, a zwłaszcza udział Staniszkis w środowisku komandosów, z którymi ówcześnie była blisko związana. Druga to strajk w Stoczni Gdańskiej, gdzie była jednym z doradców. Jej spostrzeżenia i opinie są bardzo ciekawe, wręcz fascynujące, bo Jadwiga Staniszkis jest zaprzeczeniem poprawnościowego postrzegania historii, mówi bez ogródek i zwraca uwagę na szczegóły, o których inni uczestnicy tych wydarzeń milczą. To jedna z zasadniczych wartości tej książki.
Na koniec należy się skierować zarzut pod adresem Cezarego Michalskiego, że tak mało uwagi poświęcono intelektualnemu dorobkowi rozmówczyni. Po jego tekstach w Europie (dodatku do starego „Dziennika”) można było oczekiwać pysznych polemik, zwischenrufów, kłopotliwych pytań. Niestety nic takiego nie ma tu miejsca i rozmowa kręci się na okrągło wokół spraw życiowych interlokutorki. Ciekawych, to prawda, ale niedosyt pozostaje. Może ktoś poważy się na powtórkę i stworzy intelektualna biografię Staniszkis. Wiele jej poglądów jest fenomenalnie ciekawych, wartych dyskusji, może niekiedy polemiki, ale zawsze przemyślenia. Mimo tego zastrzeżenia ocena 9/10.
Książkę wydało nowe wydawnictwo Czerwone i czarne, na które zwracam baczną uwagę po takim debiucie, tym bardziej, ze na biurku czeka na recenzję kolejna ich publikacja SB wobec Tygodnika Powszechnego.
Jadwiga Staniszkis, Życie umysłowe i uczuciowe, rozmawiał Cezary Michalski, Czerwone i Czarne, Warszawa 2010
Hiszpańska wojna domowa, czyli z dziejów powszechnie akceptowanego kłamstwa
Nie ma chyba w historiografii XX wieku wydarzenia bardziej zafałszowanego niż hiszpańska wojna domowa w latach 1936-1939. Opinia publiczna była manipulowana od samego rozpoczęcia tej wojny i skutki tej akcji trwają do dziś. Od początku wojny ukształtował się obraz gen. Franco, jako brutalnego faszysty, który zgniata jedynie słuszne rządy republikańskie. To on był przedstawiany, jako organizator masowych rozstrzeliwań wrogów politycznych, a o tym że podobny terror miał miejsce również po stronie lewicowej, sympatyzująca z republikanami prasa milczała, do tego stopnia, że o pojawieniu się regularnych kazamatów NKWD, obsługiwanych przez „doradców wojskowych” z tej właśnie służby trudno znaleźć choć jedno zdanie. Powstał front intelektualistów wspierających republikę, który bardzo skutecznie wyłączył z debaty publicznej głosy sympatyzujące z Franco posługując się ostracyzmem środowiskowym i pomówieniami. Jedyną przeciwwagą dla tego chóru były prasa katolicka, której autorzy wielokrotnie zastygali w przerażeniu na wieść o gwałtach zakonnic i morderstwach księży oraz innych osób konsekrowanych. Przesunięcia na ideowej mapie Europy spowodowały jednak, że nawet te informacje uległy zapomnieniu. Pozostały w świadomości jedynie masowe groby ofiar Franco i zbombardowana Guerenica.
Zapomnieniu uległo wywiezienie przez lewicowy rząd całego złota z Banku Centralnego do Związku Sowieckiego, nie musze chyba dodawać, że ani gram nie powrócił do ogołoconej z rezerw Hiszpanii. Zapomniano też o przeprowadzonej przez lewicowe władze konfiskacie wszelkich kosztowności ludzi zamożnych, przy czym także ani jeden złoty zegarek nie wrócił do właścicieli, natomiast istotna część tego skarbu została zrabowana przez kluczowych polityków lewicowych i posłużyła do finansowania ich pobytu na emigracji. Nikt nie chciał pamiętać o aktach masowych morderstw Frontu Ludowego, o gigantycznych stratach wśród żołnierzy wynikających z niekompetentnego i podporządkowanego celom politycznym dowodzenia.
Powszechnie przyjęto, że polityka nieinterwencji mocarstw zachodnich oznaczała wystawienie lewicowego rządu na pastwę niemieckich i włoskich faszystów i skazanie go na pomoc sowiecką. W istocie było odwrotnie – Hitler i Mussolini zdecydowali się wesprzeć gen. Franco, gdy w Hiszpanii było już 10 000 żołnierzy w komunistycznych brygadach międzynarodowych i sowieccy doradcy. Ostatecznie pomoc zaangażowanych mocarstw była ilościowo symetryczna, co dało ten efekt, że w istocie decydowała przewaga w siłach wewnątrzhiszpańskich.
Jeden przykład omówię nieco dokładniej, aby zilustrować skale kłamstwa i manipulacji. Chodzi tu zbombardowanie Guereniki. W powszechnej świadomości (a także w wielu publikacjach naukowych i podręcznikowych) twierdzi się, że Guerenika została zniszczona w terrorystycznym ataku bombowym skierowanym na niebronione miasteczko bez żadnego znaczenia militarnego, a liczba ofiar oscylowała między 1600 a 3000 ludzi.
Prawda natomiast wyglądała następująco: w Guernice stacjonowało 2 500 żołnierzy (na 5 000 mieszkańców) i znajdowała się tam fabryka broni. Ponadto Guerenika znajdowała się na osi natarcia wojsk frankistowskich, które w chwili bombardowania znajdowały się 5 km od tego miasteczka, co obala mit ataku na obiekty cywilne. Celem bombardowania nie było gęsto zaludnione centrum, ale drogi wylotowe, a zwłaszcza most znajdujący się już poza miastem i tam też został skierowany główny impet ataku lotniczego. Kilkanaście bomb (dokładnie policzono leje) spadło na centrum raczej w wyniku niedokładności bombardowania wynikającego z chmury kurzu i dymu po pierwszym nalocie. Dla zniszczenia Guereniki dużo większe znaczenie miał wiejący wtedy wiatr, który rozprzestrzeniał płomienie i podjęta z dużym opóźnieniem akcja gaśnicza. Główne siły strażackie pojawiły bowiem po wielu godzinach (mimo iż miały do przejechania30 kmze stolicy regionu, Bilbao), a po niemrawej akcji gaśniczej pozostawiły miasteczko w szalejących płomieniach i wróciły do Bilbao. Dodajmy jeszcze, że obowiązywał wtedy wyraźnie sformułowany rozkaz gen. Franco zakazujący lotnictwu bombardowania celów cywilnych, obowiązywał on do końca wojny i z nielicznymi wyjątkami był przestrzegany. Na koniec rzecz najbardziej konkretna, czyli liczby: udało się dokładnie policzyć ofiary i było ich dokładnie 102 osoby (lub 120, bo nie wiadomo, czy niektóre ofiary nie były policzone podwójnie) i ta różnica w ilości ofiar pokazuje ogromny dystans miedzy prawdą, a propagandą.
Do dziś obraz Pablo Picasso Guerenica jest zaliczany do arcydzieł. Czy w tym przypadku prawda i piękno idą w parze?
W powszechnej świadomości pozostały represje wojsk frankistowskich znaczone masowymi grobami, a za tą świadomością podążały próby represji karnych w latach 80. i 90. Zapomniano równie masowe mordy strony lewicowej, w tym najbardziej obrzydliwe rozstrzeliwania więźniów politycznych bez nawet namiastki sądu. Nikt nie bierze ponadto pod uwagę faktu, że wojska frankistowskie odbijały tereny wcześniej zajęte przez lewicowców i w związku z tym wiele represji było po prostu uzasadnionych, rozstrzeliwano tych, którzy wcześniej mordowali, rabowali i gwałcili. Po stronie republikańskiej zabójstwa i tortury miały wyłącznie charakter odwetu za poglądy polityczne.
Na koniec jeszcze kwestia uzależnienia stron konfliktu od pomocy zewnętrznej. Lewicowcy zaprzedali się Moskwie bez reszty: wywieźli do Związku Sowieckiego całe złoto, zbiory Muzeum Prado czekały zapakowane w porcie (!) na transport do ZSRS, zgodzili się na bezkarną działalność jaczejek NKWD, dowództwo wojskowe było w całości uzależnione od sowieckich doradców. Franco na starcie był w dużo gorszej sytuacji – nie dysponował twardą walutą, ani rezerwami złota. Uzbrojenie mógł kupować wyłącznie na kredyt, a jego dostawcy musieli uwierzyć, że frankiści zwyciężą i będą chcieli spłacić długi. Za całą pomoc niemiecką i włoską zaciągnął tylko jedno kłopotliwe zobowiązanie – dał Niemcom koncesję na wydobycie niektórych kopalin. Jednostki włoskie i Legion Condor, czy im się to podobało, czy nie, walczyły pod naczelnym dowództwem hiszpańskim i respektowały jego polecenia. Franco nie popadł także w uzależnienie polityczne, czego najlepszym dowodem była jego postawa w czasie II wojny światowej, do której nie dał się wciągnąć. Mimo niemieckiej presji odmówił także aneksji Gibraltaru. Po jego stronie nie działało niemieckie gestapo. A mimo to opinia publiczna uważa, że republikanie byli niezależni, a Franco działał pod presją faszystów. Po raz kolejny okazuje się, że kłamstwo wielokrotnie powtarzane zamienia się w prawdę.
Zanim zacząłem czytać o hiszpańskiej wojnie domowej najpierw dłuższy czas selekcjonowałem książki na temat, głównie poszukując ujęć charakteryzujących się obiektywnością. Wybrałem Beevora i się nie zawiodłem, rzeczywiście starał się on zachować dystans do opisywanych wydarzeń i równe traktowania stron konfliktu. Jest rozdział poświęcony terrorowi białemu, ale jest i poświęcony czerwonemu. Co prawda przy uważnej lekturze widać, że serce autora bije po stronie lewicowej – o represjach Franco pisze jako o bezmyślnym i niepotrzebnym okrucieństwie, a terror Frontu Ludowego widzi w całokształcie uwarunkowań historycznych, ale mnie więcej wszystko jest w porządku, autor nie przemilczał spraw trudnych, jak np. wszechwładzy sowieckiego NKWD w republikańskich organach bezpieczeństwa, czy politycznie motywowanych represji wobec ochotników w brygadach międzynarodowych, które dotknęły na przykład Orwella, zmieniając mu skutecznie światopogląd, bo nic tak nie uczy człowieka jak doświadczenie na własnej skórze. W sprawie Guereniki jednak powtarzał obiegowe głupstwa, mimo iż znał nowsze prace dotyczące liczby ofiar, ale dziwnie nie wpłynęły one na jego syntetyczne wnioski w tej sprawie.
Coś mnie jednak tknęło, żeby na pracy Beevora nie poprzestać (a decyzja to była ważka, bo już przeczytałem blisko 600 stron) i zajrzeć do książki Mity wojny domowej Pio Moi (następne 600 stron także dużego formatu). No i zabawa zaczęła się na nowo. Pio Moa z premedytacją nie pisał książki obiektywnej, ani kompletnej faktograficznie. Skoncentrował się na odkłamywaniu mitów otaczających wojnę domową w Hiszpanii, a przedstawiających generała Franco jako krwawego faszystę i karła reakcji (skąd my Polacy to znamy).
Wielokrotnie po lekturze kolejnego rozdziału Pio Moi wracałem do Beevora i konfrontowałem fakty, posiłkując się też innymi książkami. Muszę przyznać, że nie wypadały te konfrontacje dla Beevora pozytywnie. Siła stereotypu (jak np. w przypadku Guereniki) jest przepotężna i ulegają jej nawet chłodni w sądach historycy. Niestety utrwalają w ten sposób błędne opinie obiegowe, uwiarygadniając je pieczęcią naukowości. Beevor rzetelnie opisuje historię oddania Sowietom hiszpańskiego złota, ale na przykład już nie wspomina o przygotowanych do wywiezienia w tym samym kierunku zbiorów Muzeum Prado. Na korzyść Beevora trzeba powiedzieć, że jego opisy potyczek militarnych są bardzo kompetentne i nie budzą żadnych uwag.
Książkę Pio Moi zaliczam do sił sensu za odwagę w płynięciu pod prąd obiegowych sądów.
Antony Beevor, Walka o Hiszpanię, Znak 2009, Pio Moa, Mity wojny domowej. Hiszpania 1936-1939, Fronda 2007
PS Właśnie w Międzynarodowym Centrum Kultury w Krakowie otworzono wystawę Polowanie na awangardę. Zakazana sztuka w Trzeciej Rzeszy. W programie Tu Kultura (TVP3, 5.11.2011) reklamowano ją za pomocą pracy Picassa o Guerenice. I nic to, że Picasso obraz namalował na zlecenie i pobrał za to 200 tys. peset, nic to, że przedstawia kompletnie kłamliwą wizję historii, nic to, że w 1944 wstąpił do Komunistycznej Partii Francji, co pokazuje, gdzie poszukiwał prawdy. Autorzy programu Tu Kultura chcieli błysnąć erudycją, a błysnęli niekompetencją. Przypomniał mi się stary dowcip, ze ludzie mało czytają, a jak już, to mało rozumieją, a nawet jak zrozumieją, to nie zapamiętają. I tak dzieło Picassa będące w istocie objawem zakłamanej sztuki w służbie ideologii żyje swoim życiem i tony atramentu nie odwrócą jego równie zakłamanej recepcji. Smutne.
Wieszanie Rymkiewicza
W pewnym sensie to typowa popularyzacja historii. Autor próbuje opisać w niej, tak szczegółowo, jak się da, pewien epizod z początków Powstania Kościuszkowskiego, polegający na spontanicznym powieszeniu przez pospólstwo czterech zdrajców, jurgieltników Moskwy. Po ujawnieniu przez powstańców archiwalnych dokumentów z rosyjskiej ambasady, stało się jasne, że wielu wysoko postawionych polityków, biskupów i dowódców wojskowych Rzeczypospolitej było na regularnej carskiej pensji. Tak na marginesie – przeżyłem zdumienie, kiedy się dowiedziałem, za jak relatywnie małe pieniądze sprzedawali się ówcześnie najbogatsi arystokraci Rzeczypospolitej.
Rymkiewicz precyzyjnie opisuje, gdzie i kiedy stawiano szubienice, jak byli ubrani i jak się zachowywali wieszani zdrajcy, co stało z ich ciałami po egzekucji. Uznanie budzi sumienność autora, który posiłkował się wieloma źródłami z epoki, zapomnianymi opracowaniami, pamiętnikami. Rzecz sama w sobie jest warta uwagi, bo był to epizod znany tyleż powszechnie, co jedynie powierzchownie. Przy okazji Rymkiewicz snuje opowieści o różnych smaczkach ówczesnej Warszawy: a to o katach, o gabinecie osobliwości, a to o systemie wywożenia śmieci, o szczegółach architektury obiektów, które do dziś już nie dotrwały.
Nic w tym nie byłoby dziwnego ani wykraczającego poza zwykłą popularyzację historii, gdyby nie mały szczegół. Autor na pewno nie potępia wieszania zdrajców przez pospólstwo, a można chyba nawet wnosić, że je akceptuje, żeby nie powiedzieć pochwala. Nie jest to do końca jasne, bo Rymkiewicz jest wybitnym poetą i subtelnie dzieli się z czytelnikami swoimi opiniami, ale wszyscy czytający odnoszą dziwnie to samo wrażenie. Zwłaszcza, że snuje on rozważania nad przyczynami i skutkami zaniechania królobójstwa, a Stanisław August był wprost na utrzymaniu Moskwy i tylko cudem uniknął szubienicy. Jak śpiewał Jacek Kaczmarski w Wieszaniu zdrajców:
Król za oknem stoi pono,
nic dziwnego, że się kryje,
różnie może być z koroną,
gdy hetmańskie cierpną szyje.Skierowanie refleksji na ten epizod Kościuszkowskiej Insurekcji prowadzi nieuchronnie do innych, szerszych rozważań. Czyżby Rymkiewicz sugerował, że po odzyskaniu niepodległości w 1989 roku przydałyby się w Polsce szubienice? Na pewno zmusza do zastanowienia, jakie skutki spowodował fakt, że bezkrwawo i wręcz delikatnie przeszliśmy przemianę ustrojową. Jaki to miało wpływ na zaniechanie rozliczeń poprzedniego ustroju i ludzi, którzy go tworzyli.
W Powstaniu Kościuszkowskim plebs uliczny znał jurgieltników Moskwy, bo przejęto i ujawniono zasób archiwalny (mówiąc dzisiejszym językiem) ambasady rosyjskiej w Warszawie. Po 1989 roku nic takie się nie przytrafiło. Dokumenty rosyjskie pozostają tajne, polskie zostały częściowo zniszczone, a to, co pozostało, napotyka poważne bariery utrudniające ujawnienie. Wtedy pospólstwo po paru dniach wiedziało, kto jest kim, a dzisiaj po dwudziestu latach nasza wiedza jest niepełna i bez przerwy słyszymy protesty przeciwko ujawnieniu tej podstawowej prawdy. Rozliczenie z przeszłością jest niemożliwe nawet w warstwie poznawczej, symbolicznej przecież. Nie ma co zatem mówić o jakichkolwiek innych.
Co mają do tego szubienice z ulic warszawskich postawione ponad dwieście lat temu? Rodzą pytanie, a co by było, gdyby dwadzieścia lat temu też się pojawiły na ulicach Warszawy i czy ostatecznie dobrze się stało, że ich uniknięto. Wydaje się, że mimo wszystko dobrze. Z drugiej jednak strony fatalnie się stało, że nikt nie poniósł odpowiedzialności za ponad czterdzieści lat zniewolenia narodu, dziesiątki tysięcy więźniów politycznych, zepchnięcie kraju do ubogiego i zapóźnionego kąta Europy. A może te dwie wymiary rozrachunków są nierozdzielne i występują albo razem na „tak” albo razem na „nie”. To już pozostawiam moim czytelnikom do własnej refleksji. A Rymkiewiczowi dziękuję, że nas do niej podprowadził, 9/10
Jarosław Marek Rymkiewicz, Wieszanie, Wydawnictwo Sic! 2007
Film Ludzie Boga, czyli o powołaniu
W istocie jest to film o powołaniu, ale nie w tym najprostszym rozumieniu tego słowa, które różnicuje na przykład powołanie do życia świeckiego, od wezwania do stanu zakonnego. Chodzi o coś głębszego, ale i bardziej powszechnego, o powołanie do świadectwa o swoich przekonaniach i wyznawanych wartościach.
Film opowiada o losach klasztoru trapistów w Algierii. Czasy były coraz bardziej niespokojne, pojawił się terroryzm szerzony przez fundamentalistów islamskich. Miał on tę brzydką cechę, ze zwrócony był przeciwko wszystkim cudzoziemcom. Szerzej o kontekście tych wydarzeń, opowiedział ich polski świadek, Jacek Święcki.
Zakonnicy po morderstwach w okolicy zdali sobie sprawę, że w każdej chwili kolejny atak może być skierowany przeciwko nim. Jedyny wybór, jaki mieli to pozostać lub uciec do Francji. Po jednej stronie było ich bezpieczeństwo z coraz bardziej realną możliwością zapłacenia głową za trwanie w dotychczasowym klasztorze, po drugiej – i tu dochodzimy do sedna sprawy – wierność swojemu powołaniu, które składa się z chęci niesienia pomocy nędzarzom pozbawionym jakiejkolwiek opieki medycznej, z wierności wyborowi życia w ubogiej Afryce, z solidarności z miejscową marginalizowaną ludnością. Proszę zwrócić uwagę, że nie pada tu argument misji i ewangelizacji. Dominuje chęć pomocy najuboższym. Zresztą reprezentanci okolicznej ludności mówią, że ich wioska żyje dzięki monastyrowi. Czy w takiej sytuacji godzi się uciekać i pośrednio przyznać, że to wszystko, co do tej pory robili było mniej ważne niż ich własne życie. Przecież w codziennych zmaganiach z przeciwnościami i tak je poświęcali.
Trapiści nie szukali męczeństwa. Zadawali sobie pytanie czy bezsensowna śmierć z poderżniętym gardłem komukolwiek się przyda, czy nie będzie raczej znakiem lekkomyślności niż heroizmu. Proces rozeznania trwał kilka długich miesięcy spędzonych w strachu, bo każdej nocy mogli usłyszeć walenie do bramy… Podjęli jednak jednomyślnie decyzje, aby pozostać, mimo lęku, którego wielu spośród nich nie potrafiło przezwyciężyć. W moich oczach byli bardzo ludzcy w tych wahaniach, pełni obaw i niepewności, ale tym bardziej heroiczni i czyści w swoich ostatecznych decyzjach. Zostali, a fundamentalizm muzułmański wciągnął ich w swoje śmiercionośne tryby.
W pierwszym odruchu wydawało mi się, że film jest smutny i ma złe zakończenie, ale szybko zdałem sobie sprawę, że tak nie jest. Chrześcijanie zdają sobie sprawę (a przynajmniej powinni), że powołani są do świadectwa. A ciekawe, czy wszyscy pozostali są z tego powołania zwolnieni? Czy wartości przez nich wyznawane są mniej istotne, mniej warte poświecenia życia, a jeżeli tak, to co to są za wartości, czy warto dla nich żyć, skoro nie warto umrzeć? Trapiści pozostali motywowani solidarnością z najuboższymi, czy inni też szermującymi tym hasłem podjęliby taki wybór?
Poza wszystkim to bardzo interesujący, także poznawczo film; interesujący zarówno dla chrześcijan jak i niewierzących. Ogląda się go z przyjemnością: kilka zapadających w pamięć kreacji aktorskich, piękne widoki, realistyczne szczegóły, przejmująca atmosfera, 9/10
Ludzie Boga, reż. Xavier Beauvois, Francja 2010
Bobkowski, chuligan wolności
Zaciekawił mnie Bobkowski, facet całkowicie niezależny i wolny, swojego rodzaju chuligan wolności. Opuścił Francję i udał się w nieznane, do Gwatemali, chcąc opuścić intelektualny grajdołek pogrążony w koteryjności i intelektualnej pozorności. Jak napisał w jednym z listów:
Co do tzw. kultury, którą opuszczam, to ostatnio tak zacząłem ją mieć gdzieś, że nie ma we mnie żadnego żalu. Może to coś w rodzaju uczucia, a raczej potrzeby, jaką odczuwa panna ze starej, arystokratycznej rodziny, do puszczenia się z jurnym, dołkowatym szoferem. Obawiam się jednak, czy nie pochlebiam sobie zanadto tym porównaniem.[1]
Za wolność płaci się cenę – żył w Gwatemali z produkcji modeli latających, pisał niewiele odcięty od swojego naturalnego środowiska. Pozostał jednak wierny sobie i całkowicie osobny, ale wart czytania. Jego twórczość przezywa swoisty renesans, są wznawiane najlepsze Szkice piórkiem, ukazało się kilka tomów listów i mniejszych utworów. Najlepsze prace powstały jednak w Europie, czy za wolność nie zapłacił za wysokiej ceny?
Wracając do tomu listów, dużą przyjemność sprawił mi przedstawiając fatalną opinię o wydrukowanym pierwszym fragmencie Popiołu i diamentu.
Przerażony byłem fragmentem jakiejś nowej powieści Andrzejewskiego. Potworne. Co to się wyprawia, jak można w ogóle tak pisać, jeżeli ma się ambicje bycia czymś więcej niż Norden. Smutne. Ponure.[2]
On to widział już w 1948, a w Polsce Popiół i diament był na liście lektur szkolnych jeszcze w latach dziewięćdziesiątych, a film Andrzeja Wajdy dziś nawet uchodzi za arcydzieło, skrzętnie powtarzane w TV. Nie przeszkadza tej dziwnej legendzie nawet wiedza, w jaki sposób owa potwornie stronnicza książka powstała, a powstała na zamówienie Urzędu Bezpieczeństwa na podstawie materiałów dostarczonych autorowi z tej ponurej instytucji, nie świadczącej zwykle byle komu usług mecenatu literackiego.
Dlaczego on to widział od razu, a profesorowie od literatury nie zauważyli tego nawet po kilkudziesięciu latach? Bo był niezależny, poza koteriami, nie musiał liczyć się z opiniami środowiska, od którego nie był uzależniony, ani finansowo, ani opiniotwórczo. I dlatego warto go czytać. 7/10.
Andrzej Bobkowski, Tobie zapisuję Europę. Listy do Jarosława Iwaszkiewicza, Biblioteka „Więzi” 2009.
[1] s. 84.
[2] s. 70.