Dzienniki Etki Daum, sekretarki Rumkowskiego
Chaim Rumkowski, starszy getta łódzkiego, był postacią powszechnie znienawidzoną przez Żydów, a zatem przez Polaków także. Blisko kooperował w czasie wojny z Niemcami, brał udział w organizowaniu kolejnych, ograniczonych wywózek do obozów śmierci. Zwłaszcza fatalnie na opinii o nim zaciążył apel do społeczności żydowskiej „o oddanie dzieci”, które później pojechały do obozu zagłady w Chełmnie nad Nerem.
Najbardziej jednak był nielubiany z bardziej prozaicznego powodu – chodziło o styl bycia, próżność, bogactwo, nepotyzm. Gettem zarządzał w sposób królewski, sprawując w nim władzę dyktatorską, wprowadził nawet gettowe pieniądze tzw. „rumki”, całą dzielnicę żydowską zamienił w gigantyczny obóz pracy. Od początku miał przekonanie, że Żydzi przetrwają tylko wtedy, gdy poprzez pracę będą dla Niemców przydatni. Dla zrealizowania tej idei szedł na coraz dalsze kompromisy. Był przeciwieństwem Adama Czerniakowa, który jako starszy getta warszawskiego, popełnił samobójstwo, kiedy Niemcy nakazali mu udział w przeprowadzeniu wywózek.
Postawa Czerniakowa była honorowa i godna, ale z jej powodu ani jedna osoba nie uniknęła zagłady. Rumkowski zgodził się na kolaborację, bo przewidywał, że dla Żydów idą ciężkie czasy i trzeba zrobić wszystko, aby sto kilkadziesiąt tysięcy ludzi w getcie miało największą szansę na przetrwanie. Niemiecki zwierzchnik getta Hans Biebow wspierał Rumkowskiego, załatwiał dla getta zamówienia, w tym nawet wojskowe, aby dać mu jak najdłużej rację bytu, w czym zresztą był finansowo zainteresowany. Czerniakow ze swoja uczciwością nic takiego nie był w stanie osiągnąć. Większość Żydów warszawskich pojechała do komór gazowych już w połowie 1942 r., a w kwietniu 1943 r. cała reszta. Getto łódzkie przetrwało najdłużej, jego likwidacja nastąpiła dopiero w sierpniu 1944 r., a i tak kilka tysięcy osób pozostało jeszcze w Łodzi i przeżyło, bo miesiąc później trafili do obozu koncentracyjnego zamiast do obozu zagłady. W ten sposób uratowała się Etka Daum i dzięki temu mamy teraz w ręku jej dzienniki. Można zatem powiedzieć, że dzięki Rumkowskiemu szansa na przeżycie była w getcie łódzkim kilkakrotnie większa niż w warszawskim. Poza tym Rumkowski nie mógł przewidzieć, że Niemcy będą tak zaślepieni, by zdecydować się na likwidację w czasie krytycznego okresu wojny całego zagłębia produkcyjnego działającego na ich rzecz.
Występuję jako advocatus diaboli, żeby pokazać, iż w przypadku Rumkowskiego mamy klasyczny konflikt zasad moralnych z praktyczną efektywnością. Brudził sobie ręce uczestnictwem w realizacji niemieckiego planu zagłady, wierząc, że w ten sposób może uratować większość mieszkańców getta. Generalnie poniósł porażkę, ale i tak dał szansę na przeżycie tysiącom osób. Czy zatem tak łatwo można go oceniać?
Trochę mam wyrzutów sumienia, że o pamiętnikach przesympatycznej dziewczyny opowiadam przez pryzmat innej postaci. Cóż, są to tak ciekawe sprawy, że chyba nie zadeklaruję poprawy.
Dziennik Etki Daum jest genialnym źródłem ułatwiającym zrozumienie specyficznej sytuacji łódzkiego getta. Została ona zatrudniona jako młoda kobieta w sekretariacie Rumkowskiego. Wiele spraw przechodziło przez jej ręce, na co dzień widziała swojego szefa zmagającego się z presją Niemców, niezrozumieniem rodaków, nieprzyzwoitością niektórych swoich współpracowników. Z drugiej strony była to młoda dziewczyna, która więcej uwagi poświęcała w dzienniku swojemu narzeczonemu, niż np. problemom gospodarczym getta. Co ciekawe, do ostatniej chwili, do końcowej akcji likwidacyjnej nie wiedziała, co się dzieje z ludźmi wywiezionymi „do obozów pracy”, a wydawało by się, że nikt nie powinien być lepiej od niej zorientowany, co się dzieje. Cóż zatem mogli wiedzieć na ten temat zwykli ludzie?
Tutaj trzeba dodać, że getto łódzkie zasadniczo różniło się od warszawskiego. Leżało bowiem na terenie Warthegau, czyli okręgu włączonego do Rzeszy, z którego wysiedlono ludność polską, a na jej miejsce ściągnięto Niemców. Zatem Żydzi byli od świata odgrodzeni nie tylko murem, ale i wrogą ludnością, co musiało mieć wpływ także na odcięcie od informacji.
Dzienniki panny Daum miały swoją historię. Pisała na bieżąco w czasie wojny, a kolejne zeszyty trzymała ukryte pod podłogą. Niestety po likwidacji getta zaginęły (miejmy nadzieję, że nie ostatecznie). Po wojnie pani Frenkiel z domu Daum, postanowiła te dzienniki z pamięci odtworzyć. Były one jednak pisane w taki sposób, że nie bardzo nadawały się do druku. Trafiły one do rąk Elżbiety Charazińskiej, które zadecydowała, że zamiast je poprawiać, lepiej będzie napisać je od nowa na podstawie zapisków pierwotnej autorki. W ten sposób otrzymaliśmy książkę, która ma dwie autorki. Mimo iż nie jest to oryginalny zapis z epoki, to dzięki rzetelności obu autorek Dzienniki tchną autentycznością, świeżością ocen i obserwacji. Nie dostrzegłem w nich manipulowania opierającego się o późniejszą wiedzę i po wojnie obowiązujące opinie.
Warto również nadmienić, że Dzienniki prostują pewną legendę. Mianowicie uporczywie powtarzana była informacja, jakoby Rumkowski podczas ostatniej akcji likwidacyjnej załatwił sobie salonkę i w tych luksusowych warunkach pojechał do Auschwitz. W samym obozie Żydzi z Sonderkommando mieli go żywcem spalić w krematorium. W rzeczywistości Rumkowski był załamany na wieść o ostatecznej likwidacji getta, bo była to porażka jego koncepcji realizowanej od pięciu lat. Mimo iż był już Niemcom nie potrzebny, Biebow obiecał mu glejt reklamujący go wraz żoną z transportu. Rumkowski zażądał tego samego dla swojego brata, ale na to już Niemcy się nie zgodzili. Rumkowski ujął się honorem i sam, pieszo, z walizeczka w ręku udał się do punktu załadunku. Niemcy zaś do wagonu, w którym jechał, bydlęcego jak każdy inny, dopakowali koło setki ludzi. To wiadomo na pewno. Prawdopodobnie zatem, do Auschwitz nie dojechał żywy, z powodu nadmiarowego ścisku, a nawet jeśli, to znalazł się w anonimowej masie półżywych ludzi. I tak okazało się, jak legendy mają się do rzeczywistości.
Etka Daum, wraz ze swoim narzeczonym Izaakiem Frenkielem, przeżyła wojnę w obozie pracy, gdzie spędziła kilka ostatnich miesięcy wojny. Po wyzwoleniu powróciła do Łodzi, gdzie wyszła za niego za mąż. Mieli trzech synów. Do Izraela wyemigrowała z rodziną w 1973 roku i tam na prośbę synów odtworzyła swój dziennik.
Podsumowując: książka niezwykła, bardzo, bardzo ciekawa, dobrze napisana, mimo wszystko mająca cechy autentyzmu. Zaliczam do „sił sensu” za nieuleganie powszechnym opiniom i napisanie wielu ciepłych słów o Rumkowskim (oczywiście również obok krytycznych). Na koniec jeszcze podziękowanie dla Wydawnictwa Zysk i S-ka za nadanie książce szaty graficznej jednocześnie oryginalnej i pięknej. Polecam, 9/10.
Elżbieta Cherezińska, Byłam sekretarką Rumkowskiego. Dzienniki Etki Daum, Zysk i S-ka Poznań 2008.
PS Postać Rumkowskiego wzbudza zainteresowanie poprzez swoja niejednoznaczność. Nie ja jeden to zauważyłem. Właśnie z opóźnieniem dowiedziałem się, że Andrzej Bart napisał książkę (Fabryka muchołapek) w stylistyce procesu nad Rumkowskim. Na pewno do niej dotrę i na pewno coś na ten temat napiszę.
Łąka umarłych Marcina Pilisa
Młody chłopak odziedziczył po ojcu amatorskie obserwatorium astronomiczne znajdujące się w małej, zabitej deskami wiosce. Wieś owa jest co najmniej dziwna. Kompletnie odcięta od świata, poza jakąkolwiek cywilizacją. Na dodatek nikt nie jest zadowolony z przyjazdu młodego przybysza. Wzbudza to w przyjezdnym z jednej strony zainteresowanie, z drugiej jednak strach.
Od pierwszych chwil widać, że tropy prowadzą do nieodległej przeszłości i mają coś wspólnego z wydarzeniami ostatniej wojny, a jeszcze później okazuje się, że chodzi o zagładę Żydów z tej wsi. W tle głównego wątku akcji znajduje się klasztor, początkowo wyglądający na posępny, na końcu okazuje się oazą sensu i sprawiedliwości
Pilis stworzył powieść o interesującej, niebanalnej fabule. Dobrze zapanował nad konstrukcją – różne plany czasowe zazębiają się ze sobą we właściwych miejscach nawzajem się uzupełniając.
Najbardziej jednak interesujące jest to, że zagmatwane stosunki polsko-żydowskie pokazał w sposób niesztampowy, a udało mu się przy tym uniknąć postmodernistycznego dziwaczenia.
Na pewno książka warta przeczytania przez wszystkich zainteresowanych tematyką żydowską. Ciekawa, oryginalna fabuła, sporo dobrych pomysłów i jeszcze bardzo dobrze napisana. Finalna ocena 9/10 i zaliczam do sił sensu.
Marcin Pilis, Łąka umarłych, Wydawnictwo SOL, Warszawa 2010.
PS U mnie mnóstwo pracy, mało (nic) czasu dla siebie. Zatem kolejne notki będą znacznie krótsze niż zazwyczaj, co być może ich czytelnikom na dobre wyjdzie.
W ciemności Agnieszki Holland
Po nominacji do Oscara film został już namaszczony na arcydzieło, bo nic tak w Polsce nie pomaga niż sukces za granicą. Ale czy słusznie? Właściwie tak, choć z pewnymi zastrzeżeniami.
Film opowiada o pracowniku kanałów miejskich Lwowa, który w swoim podziemnym królestwie przechowuje dużą grupę Żydów. Owo „królestwo” jest śmierdzące, brudne, pełne szczurów, pogrążone w ciemności, ale jest i daje schronienie skazanym w normalnym, napowierzchniowym świecie na śmierć. To pierwszy plus filmu – kontekstem całej opowieści jest sytuacja udzielania pomocy, zamiast wałkowanego w niektórych mediach polskiego ludowego antysemityzmu. A główny bohater, Leopold Socha jest człowiekiem z ludu. Żyje z kanałów, nie pogardza drobnymi kradzieżami, do Żydów wielkiego sentymentu nie ma, a jednak… Najpierw chce tylko zarobić, potem też i pomóc, a na koniec gotów jest do poświęceń.
Do kolosalnych plusów filmu zaliczam odejście od wszelkich czarno-białych schematów. Na swój sposób i Polacy, i Żydzi walczą o przeżycie i kierują się zgoła niepięknymi uczuciami. Charakterystyczna jest tu scena, kiedy Żydzie umawiają się z polskimi kanalarzami, ile mają zapłacić za udzieloną im pomoc. Dialog ma charakter czysto biznesowy. Ale na boku obie strony tego kontraktu komentują rzecz po swojemu: Polacy mówią miedzy sobą, że najwyżej forsę wezmą, a później się zobaczy, Żydzi natomiast, że Polaczkom nie ufają, ale im zapłacą, a ponieważ mają broń, to w razie „jakby co” to klientów zlikwidują. I takich sytuacji jest w filmie znacznie więcej. Warto sobie uświadomić, że od czasu, kiedy Socha zdecydował się Żydom pomagać, jest tak samo zagrożony jak oni, jego żona i dzieci też zapewne nie przeżyliby wpadki. W sytuacji zagrożenia i walki o życie, pękają bariery, każdy robi, co może, aby przetrwać i nie dać się złapać. Socha miał tylko tę przewagę, że w każdej chwili mógł się wycofać, a co tu dużo mówić, po prostu donieść i jeszcze na tym zarobić… Jeśli jednak tego zrobił, to jechał na tym samym wózku, co jego podopieczni.
Holland opowiada tę dramatyczną historię nie stosując żadnych upiększeń, bez sentymentalizmu, swoich bohaterów nie ustawia na koturnach. Pozostawia im ludzkie słabości. Może dlatego zresztą, ta historia jest tak przejmująca.
W beczce miodu jest niestety łyżka dziegciu. W paru scenach Polacy na ulicach Lwowa są przedstawieni jak ludność uprzywilejowana, ubrana jak z domów mody. Nie jest to wizja prawdziwa i nie wymaga to chyba nawet uzasadnień. Po drugie zaś, już w końcowych napisach Holland informuje widzów, że na pogrzebie Leopolda Sochy, który zaraz po wyzwoleniu zginął pod kołami sowieckiej ciężarówki, ktoś powiedział, że „to kara za to, że pomagał Żydom”. To jest już po prostu nieprzyzwoite. Na pogrzebie było wiele osób i każda mówiło coś innego. Dlaczego tylko ten głos wart jest zacytowania? Koniecznie reżyserka musi chcieć się wpisać w nurt tropienia polskiego antysemityzmu à la Gross? Smutne. Ale summa summarum to tylko incydenty w bardzo dobrym, odważnym filmie, który dobrze pokazuje złożoność polsko-żydowskich relacji w czasie wojny.
Do tej pory rozważania dotyczyły tego, „co” jest w filmie, a teraz parę słów „jak” to jest pokazane. Film jest wyraźnie za długi. Większość z dwu i pół godzinnego filmu dzieje się w ciemności kanałów. To trochę nużące, ile razy można oglądać brodzącego w ściekach Więckiewicza. Skrót o co najmniej pół godziny wyszedłby filmowi na pewno na dobre. Natomiast mocna stroną filmu jest aktorstwo. Robert Więckiewicz (Leopold Socha) i Kinga Preis (jego żona) są po prostu genialni, jedną z Żydówek gra wspaniale Agnieszka Grochowska. Nie wyobrażam sobie, aby ta pierwsza dwójka nie dostała stosownych nagród. Do Orłów już są nominowani, ale będą mieli silną konkurencję w postaci aktorów z Róży.
Za odwagę w przedstawieniu niesztampowej sytuacji, za odejście od czarno-białej wizji świata, 9/10. Krytyczne uwagi równoważy plus jeden punkt, jaki z zasady dostają u mnie polskie produkcje. Zastrzeżenia, co do wspomnianego napisu, niestety uniemożliwiają zakwalifikowanie do elitarnych „sił sensu”.
W ciemności, reż. Agnieszka Holland, 2011 (polska premiera styczeń 2012).
PS Okazało się, że przeze mnie nominowana dwójka aktorów Orły dostała. Cieszę się, że choć tym razem moje typy były takie same werdykt polskiej Akademii.
Muślin
Philippe Grimbert, Tajemnica, Nasza Księgarnia Warszawa 2010
Ujęła mnie ta książka swoją subtelnością. Napisana jest z perspektywy dorastającego chłopca, który odkrywa krok po kroku rodzinne tajemnice z odległej historii. Jest drobny, chuderlawy, nie może uprawiać sportu, czuje, że ojciec chciałby mieć innego syna. Jak każdy ułomny, braki fizyczne nadrabia refleksyjnością, skłonnością do lektur i fantazji. Jedynak dojrzewający w samotności wyobraża sobie, że ma starszego brata – wysportowanego, silnego, wyposażonego w te cechy, których jemu samemu brakuje. Jego imaginacja zamienia w rzeczywistość i nie ma w tym żadnej magii, ale jak to się dokonuje nie zdradzę…
Od pierwszych stron czujemy, że chłopca otacza aura tajemniczości. Imię ciotki Esthery naprowadza nas na trop żydowskiego pochodzenia. Ale dlaczego było ono ukrywane, dlaczego ojciec nazwisko Grimbert osiągnął poprzez zmianę dwóch liter „n” i „g” z nazwiska Grinberg. Cóż takiego stało się w przeszłości, że wszystkie ślady są pilnie zacierane?
Młodemu Philippowi udaje się w końcu poznać tajemnicę i wychodzi z tego doświadczenia wzmocniony, wydoroślały. Potrafi uwolnić się od kompleksu chudego chuchra z zapadłą klatką piersiową. Relacje z ojcem uzdrawia, wprowadzając do nich empatię i wyrozumiałość. Okazało się, że historia, która dzieli, może również łączyć.
Autor użyczył bohaterowi swojego imienia i nazwiska, pisze w pierwszej osobie, sprawia wrażenie, że to jego autobiografia. Muszę przyznać, że tak dobrze mu się to udaje, że nawet nie chcę dochodzić, czy to prawda, czy tylko gra z czytelnikami. Wygląda wszystko tak prawdopodobnie, jakby wydarzyło się w rzeczywistości. I niech tak pozostanie.
Grimbert ujął mnie nie tylko dobrą, głęboką fabułą, ale przede wszystkim delikatnością formy. Jego narracja jest jak ręcznie tkany muślin – delikatna, zwiewna, stylowa i niepowtarzalna. Język jest jasny, znaczeniowo przejrzysty, ale bez młotkowania dosłownością, szczególnej uwadze polecam sceny erotyczne, w których więcej sugestii niż wydarzeń, więcej miejsca na domysł i wyobraźnię niż konkretnego opisu.
Tajemnica, jest krótką książką, o strukturze noweli. Czyta się łatwo, ale polecam lekturę bez pośpiechu, z przerwą na smakowanie i zadumę. Wydawnictwo stanęło na wysokości zadania i nadało książce subtelną formę graficzną, czcionki są sepiowo-szare, a nie zdecydowanie czarne. Czyta się je przez to wolniej, ale łatwiej się oderwać na chwilkę zamyślenia.
Ocena ogólna 9/10.
Walc z Baszirem
Walc z Baszirem był jednym z większych rozczarowań – zdobył mnóstwo wyróżnień: Złoty Glob oraz nominacje do Oscara (za film nieanglojęzyczny) i kwalifikację do głownego konkursu Festiwalu w Cannes. Mi się nie podobał i to z wielu powodów. Po pierwsze warstwa graficzna to klasyczna kolorystyka komiksowa, niebiesko-szaro-bura. W tym kontekście senne marzenie o pięknej kobiecie przedstawionej w kolorze turkusowo-szarym, to jednak pomyłka, chyba, że ktoś wychował się na komiksach i to jest jego właściwy kontekst graficzny.
Ponadto temat traumy wojennej jest dość naciągany. Główny bohater nie ma żadnych wspomnień z interwencji w Libanie i dość na siłę je w sobie wywołuje poprzez rozmowy z innymi uczestnikami tej operacji, a my mamy uwierzyć, że za tym wysilonym konceptem stoi tak głęboka, że niedostrzegalna życiowa trauma. Dużo bardziej przekonywujący w zakresie psychicznych skutków wojennych przeżyć jest Łowca jeleni czy Taksówkarz.
Film kompletnie pomija kontekst interwencji w Libanie, a to było dość ważne, bo był to już wtedy kraj zwasalizowany przez Syrię, której wojska zajęły Dolinę Bekaa zaburzając równowagę polityczną w tym kraju, poprzez całkowite odsunięcie od władzy mniejszości chrześcijańskiej.
Wreszcie trauma po masakrze w obozach Szabra i Szatila jest dość sztuczna, bo znakomita większość żołnierzy w ogóle nic o tym nie wiedziała, a ci nieliczni, którzy się domyślali, nie mieli najmniejszego wpływu na to, co się tam stało (działała tam milicja chrześcijańska).
Trzeba jednak przyznać, że jeżeli pominąć wszystkie wskazane powyżej konteksty (lub ich brak) to stanowiący rdzeń filmu wątek pamięci, życia przeszłością, swoistej skazy w świadomości jest naprawdę interesujący i poruszający. W moich oczach film broniłby się dużo lepiej, jeśli zostałby umieszczony w abstrakcyjnej rzeczywistości, w jakiejś nibylandii, bo wtedy jedynym istotnym elementem tego filmu byłyby skutki wojny jako takiej w świadomości żołnierzy, szczególnie młodych chłopców, czyli w rzeczywistości żołnierzyków. A wiemy skądinąd, że niektórzy z nich znoszą takie doświadczenia fatalnie.
Od filmu o ambicjach dokumentalnych oczekiwałbym jednak trochę szerszej perspektywy. Większość żołnierzy izraelskich w działaniach zbrojnych zabezpieczających elementarny byt swojej ojczyzny bierze udział z głębokim przekonaniem i na koniec ma poczucie dobrze spełnionego obowiązku, bo wie, że walczy w obronie swoich żon i matek narażonych na śmierć w zamach terrorystycznych lub – jak w przypadku Libanu – śmierć od ostrzału rakietowego. I ma takie przekonanie niezależnie od tego, jak dojmującym doświadczeniem jest służba w armii. Dziwnym trafem takich relacji w tym filmie nie ma. Nie ma nawet pytania, co my w tym Libanie robiliśmy i po co tam weszliśmy. Zabiegiem manipulacyjnym jest takie poprowadzenie akcji filmu, aby wytworzyć w widzach przekonanie, że Iraelczycy weszli tam tylko po to, aby dokonać masakry w obozach palestyńskich. Biorąc powyższe pod uwagę, można zaryzykować twierdzenie, że jest to film antysemicki, a dokładniej antyizraelski. A fakt, że powstał w Izraelu, a Folman nie został tam wyklęty świadczy o tym, że jest to bardzo, bardzo demokratyczny i tolerancyjny kraj.
Odnoszę wrażenie, że jest to film klasycznie zrobiony „pod odbiorcę”. Opinia publiczna oczekuje filmu antywojennego, krytycznego wobec agresywnej polityki Izraela, wreszcie rozliczającego się z ludobójstwem. I co publiczność chce, to dostaje, a że niewiele ma to wspólnego z prawdą – trudno, c’est la vie. Ale dla mnie to tylko 1/10
Bękarty wojny
Bękarty wojny, reż, Quentin Tarantino, USA, 2009
Oglądając filmy historyczne przywykliśmy do dziwacznych standardów. Za oczywiste uważamy, że film powinien pokazywać mniej więcej prawdziwe wydarzenia, a okoliczności w jakich rozgrywa się akcja powinny być chociaż względnie realistyczne. W II wojnie światowej na przykład to Niemcy dokonują zagłady Żydów, a nie odwrotnie, Amerykanie nie prowadzą działań partyzanckich, a Rosjanie nie są mistrzami techniki ani dżentelmenami od dobrych obyczajów (zwłaszcza wobec Niemek). Ponadto oczekujemy, żeby wydarzenia miały miały chociaż pewne prawdopodobienstwa wystąpienia. Ale czy te staromodne przekonania ciaglę powinny obowiązywać?
Quentin Tarantino postanowił eksplorować obszar możliwych odpowiedzi na to pytanie. No i dowiadujemy się, że Amerykanie prowadzili z chęcią i niemałymi sukcesami działalność partyzancką, że tworzyli oddziały składające się z Żydów, a amerykański sposób prowadzenia wojny opierał się o zemstę, okrucieństwo i mordowanie jeńców. Niemcy zaś to superinteligentni esesmani, wysoce etyczni bohaterowie wojenni i prości żołnierze walczący z obrzydliwym Gestapo, zabijający jego oficerów. Żydzi z kolei, co prawda byli ofiarami holocaustu, ale walczyli w swojej obronie, a zwłaszcza byli przywiązani do rozbijania niemieckich głów kijem bejsbolowym.
Ogląda się ten filmowy komiks z zainteresowaniem i zaangażowaniem. Każdy lubi, jak czarni bandyci ponoszą słuszną karę, a orędownicy dobra są nie tylko sprawiedliwi, ale i skuteczni. Zwłaszcza łatwo identyfikujemy sie ze słuszną zemstą ludzi słabych, którzy ostatecznie znajdują w sobie siłę do obrony i wzięcia odwetu za oczywiste krzywdy. A jeszcze bardziej nas cieszy, jak zemsta jest widowiskowa i na skalę apokaliptyczną. Tarantino dobrze to rozumie i odwołuje się do naturalnych skłonności kinomanów. Wykorzystuje nasze raczej emocje niż przywiązanie do realiów historycznych.
W pierwszej części filmu widzimy realistyczną opowieść o polowaniu na ukrywającą się żydowską rodzinę. Diaboliczny, piekielnie inteligentny standartenfürer Hans Landa ostatecznie odnosi „sukces” i rozstrzeliwuje ukrywających się. Zestawienie tego przejmującego obrazu z komiksową resztą fabuły jest dla mnie niesmaczne, bo nie pozwala nam naprawdę przejąć się tragedią. Nasze współodczuwanie z bezbronnymi i prześladowanymi rozpuszcza się w późniejszym śmiechu, redukuje się do satysfakcji z okrutnej zemsty.
W historii rzeczywistych wydarzeń Żydzi nie stawiali oporu, nie walczyli, a Powstanie w Getcie Warszawskim było wyjątkiem potwierdzajacym regułę. U jednych wzbudzało to negatywne oceny: „idą jak barany na rzeź”. U innych (a ja się do nich zaliczam) było to ukoronowanie kilkunastu wieków żydowskiej diaspory, ludu wydanego wszędzie na łup silniejszych, pragnących zawładnąć cudzym majątkiem. Owe bierne pogodzenie się z losem, dobrowolne wchodzenie do wagonów jadących do Auschwitz, wcale nierzadko rezygnacja z możliwości uratowania się, aby towarzyszyć swojej rodzinie, ma wymiar równie heroiczny, jak walka z bronią w ręku. A może nawet bardziej. Czy łatwiej jest zginąć w walce, czy dobrowolnie wejść do wagonu, aby nie pozostawić dzieci samych wobec śmierci (jak dr Korczak)? „Jak baranek na rzeź prowadzony” (Iz 53,7; Pieśń Sługi Jahwe). Czy nam to czegoś nie przypomina?
Tarantino zrobił film do oglądania, a nie do medytowania – gdzie mu tam do inspiracji religijnych (jak np. w Gran Torino Eastwooda, zresztą pewnie nie świadomie). Pewnie potraktowałby to jako zarzut. Bękarty wojny jakkolwiek mają brutalne sceny, to są łatwe w odbiorze. Na dodatek wszyscy się cieszą: Amerykanie – bo pomagali Żydom (bujda), Żydzi – bo okazali się narodem wojowników (ale nie w tej wojnie), Niemcy – bo mieli prawdziwych i głęboko etycznych bohaterów, a jak łajdaków to chociaż inteligentnych (bzdura). Skądinąd stereotyp esesmana podłego, ale superinteligentnego jest głęboko zakorzeniony. Są to postacie fascynujące: brutalność, inteligencja, czarny mundur, bezwzględność, oficerki, języki obce. W rzeczywistości wyglądali oni zupełnie inaczej. Jeżeli przyjglądamy się konkretnym ludziom, widzimy coś przeciwnego. Eichmann – architekt holocaustu – typowy urzędnik, któremu zamiast czarnego munduru znacznier lepiej pasowałyby czarne zarękawki; Rudolf Hoess – komendant obozu w Auschwitz – zwykły prymityw i na dodatek dość tępy. Jakże to dalekie od popularnych wyobrażeń.
Bękarty wojny to film widowiskowy, wciągający, wzbudzający zainteresowanie. Ciekawy, bo przedstawia zupełnie inne podejście do ostatniej wojny i do holocaustu, niż to, do którego się przyzwyczailiśmy. Z tego powodu film warto obejrzeć, ale warto pamiętać, że manipuluje naszymi emocjami i miesza w głowach, jeżeli chodzi o wizje historii. Z drugiej strony utrwala tylko fałszywe stereotypy. Najbardzie mi przeszkadza jego komiksowość, kompletne nieliczenie się z prawdopodobieństwem sytuacyjnym. Daleko temu obrazowi do finezyjnego Pulp Fiction.