Ucho, gardło, nóż i Verdana Rudan
Mimo kilku lat na scenie monodram Krystyny Jandy ciągle robi wrażenie. Jest to dwugodzinny słowotok znerwicowanej Tonki z domu Babić. Mówi o wszystkim: o małżeństwie, o nerwicy, o wojnie, o bezsenności. Nie może spać i ogląda telewizję z wyłączonym głosem, komentując naiwność i pozorność pokazywanych programów. Nad wszystkim ciąży jednak wojna, która dla Tonki zaczęła się tym, że zaoferowała swoje ciało jakiemuś urzędnikowi, aby wyreklamować męża z wojska, a poza tym dowiedziała się, że jest Serbką (po ojcu), co postawiło ją natychmiast poza nawiasem społeczeństwa.
Monolog Tonki jest chaotyczny, strukturalnie popękany, ale przez to jakiś autentyczny. Obfituje w wulgaryzmy, bo Tonka nie potrafi inaczej zapanować nad swoimi nerwami, ale ostatecznie nie są one rażące. Krystyna Janda stworzyła kolejną wielką kreację i pokazała, że w monodramach czuje się, jak ryba w wodzie. Nad widzami panuje niepodzielnie od samego wstępu, kiedy mówi „Gdybyście byli normalną publicznością już byście stąd wyszli. Ale to mój teatr i nikt nie wyjdzie, bo zamknęłam drzwi.” Umiejętnie dozuje elementy komiczne i dramatyczne, często je zresztą przeplatając.
W moim osobistym odbiorze, bardzo przeszkadzał wybuchający na widowni śmiech, a prawdę powiedziawszy rechot, nie zawsze w odpowiednich momentach. Odnoszę wrażenie, że do teatru coraz więcej osób chodzi dla prostej rozrywki, jak na nieco inteligentniejszą dyskotekę. „Płacę za bilet, mam prawo się rozerwać i będę się zarykiwał, ile dusza zapragnie, bo przyszedłem, aby oderwać się od codzienności i mam prawo robić, co chcę.” Zresztą Vedrana Rudan w wywiadzie zauważyła, że w Polsce ludzie się śmieją na tej sztuce, a w Chorwacji i Serbii panuje grobowe milczenie. Warte refleksji.
W tym miejscu recenzja powinna się zakończyć, bo po co dłużej pisać o sztuce, która jest na afiszu od kilku lat. Ale mnie podkusiło, żeby temat pogłębić, przeczytać wywiady z autorką i sięgnąć do jej książek. Moja ukochana biblioteka w Podkowie Leśnej książki ściągnęła, ja rzuciłem się jak głupi na ser i… przeżyłem szok poznawczy. Ucho, gardło, nóż jest powieścią kompletnie poplątaną, w wielu miejscach bezsensowną, wulgarną nie tylko w warstwie językowej, nieprzekonywującą jeżeli chodzi o traumy wojenne, a raczej wskazującą na ciężką psychozę autorki i to sięgającą daleko dalej wstecz niż doświadczenia wojny domowej. Krystyna Janda okazała się nie tylko genialną aktorką, ale przede wszystkim należy jej się Oscar „za scenariusz adaptowany”. Z trajkotania szokującego rynsztokowością i jeszcze na dodatek kompletnie neurotycznego w strukturze sensów, Janda zrobiła przejmujący spektakl, który nie tylko nie irytuje bełkotem, ale przykuwa uwagę widzów przez bite dwie godziny i, w przeciwieństwie do książkowego pierwowzoru, budzi sympatię dla bohaterki.
Druga książka Vedrany Rudan Miłość od ostatniego wejrzenia okazała się jeszcze większą porażką. Autorka postanowiła kontynuować passę i zbudować rozpoznawalność przez stałe szokowanie czytelników (a raczej myślę, czytelniczek) już nie tylko wulgarnością, ale wręcz obscenicznością, o której pisać trudno (np. wielokrotnie wraca do śmierdzących narządów płciowych). Oprócz empatii dla kobiety systematycznie bitej i poniżanej najpierw przez ojca, a później przez męża, żadnych innych pozytywnych uczuć ta powieść nie wywołuje. Natomiast negatywnych emocji rodzi wiele, a wśród nich dominuje wściekłość z powodu bezsensownie straconego czasu.