Zychowicz o Powstaniu Warszawskim
Długo się zastanawiałem, jak o tej książce pisać. Już w trakcie lektury powodowała skrajne reakcje. Bywało, że planowałem odpowiedzieć na inwektywy autora również inwektywami. Sprawiedliwości stałoby się zadość, ale niestety musiałbym zacząć walczyć tą samą, nieakceptowaną bronią, co autor. Postaram się pisać rzeczowo i spokojnie.
Zychowicz jest publicystą bardzo interesującym. Sprawia wrażenie bardzo dobrze zorientowanego, swoje opinie dobrze uzasadnia. Jest przekonywujący. Na pewno jego książka będzie wpływała na powszechną opinię o celowości Powstania. Warto zatem dawać wyraz niezgodzie na jego poglądy, oczywiście o ile ktoś się z nimi nie zgadza. Stąd, mimo różnych oporów, zdecydowałem się na napisanie poniższej recenzji.
Książka nie jest, jak sugerowałby tytuł, poświęcona tylko Powstaniu Warszawskiemu (a zwłaszcza udowodnieniu tezy jak bardzo było ono bezsensowne), ale także zupełnie innym sprawom, a to zgubnemu paktowi Sikorski-Majski, a to Akcji Burza, a to polityce oddziałów partyzanckich współpracujących z Niemcami w celu walki z partyzantką sowiecką. Zychowicz porusza całą masę problemów, strzelając kolejnymi jak z karabinu maszynowego. Odnieść się do nich wszystkich nie sposób, bo trzeba by napisać nową książkę. Można jedynie wybrać kilka tematów szczególnie kontrowersyjnych.
Zacznijmy chronologicznie od Paktu Sikorski-Majski. Najpierw kilka generaliów: Zychowicz jest programowo antysowiecki, co jest mi bliskie. Opowiada się też za koncepcją „dwóch wrogów”, ale powiela przy tym dyskusje, jakie odbywały się ówcześnie na emigracji, identyfikując się ze stanowiskiem jednej ze stron, a to już budzi mój głęboki sprzeciw, ze względu na jałowość takiego rozumowania. W przypadku Paktu Sikorski-Majski, zgodnie ze swoją metodologią myślenia, Zychowicz natychmiast utożsamia się z jego przeciwnikami, używa ich argumentów i fundamentalnie ten pakt krytykuje nieomalże jako zdradę narodową. Specjalnie dokładnie swojego stanowiska nie uzasadnia, ogranicza się do argumentów antysowieckich i do traktowania tego sojuszu jako zaprzaństwa wobec faktu napaści przez Związek Sowiecki na Polskę w 1939 roku. Problem w tym, że stosuje tutaj przewrotne rozumowanie, bowiem oceniając decyzje dotyczące Planu „Burza” i Powstania Warszawskiego głównie szermuje argumentem oszczędzania polskiej krwi i minimalizacji strat po polskiej stronie. W przypadku jednak Paktu Sikorski-Majski w ogóle tego rodzaju argumentacji nie stosuje, a przecież główną zaletą tego porozumienia było wypuszczenie z łagrów setek tysięcy polskich obywateli i ewakuacja stu kilkudziesięciu tysięcy z nich spod panowania zbrodniczego komunizmu. Stanowisko Zychowicza w tym przypadku, podobnie jak w wielu innych, wydaje się polegać na powtarzaniu argumentacji Józefa Mackiewicza niejako „w ciemno”, bez refleksji, bez spojrzenia z perspektywy dzisiejszej wiedzy. Tutaj czysta ideologia antysowiecka nie wystarcza. Powtarzam, ideologia mi bliska, ale amicus Plato, sed veritas magis.
Skoro jesteśmy przy politycznych wątkach książki, to warto zatrzymać się przy misji premiera Stanisława Mikołajczyka, który próbował porozumieć się ze Stalinem i obronić, ile się da, w kwestii granic i utrzymania przez Polskę niezależności. Zychowicz krytykuje go w czambuł, odsądza od czci i wiary. Zwracam jednak uwagę, że ówcześnie nie było jasne, jak zachowa się Związek Sowiecki wobec Polski, sprawa granic nie była jednoznacznie przesądzona. Dzisiaj wiemy, że jego misja była skazana na porażkę i jakiekolwiek wysiłki nie przyniosłyby żadnego rezultatu. Ale to wiemy dzisiaj, wtedy tego nikt nie wiedział. Fakt, że już wtedy Mikołajczyk był krytykowany za ustępliwość wobec Rosji Sowieckiej, niczego tu nie zmienia. Wobec wielu niepewności obowiązkiem polityka odpowiedzialnego za losy państwa i narodu było szukać rozwiązań chociaż częściowo minimalizujących zależność Polski od Rosji. Gorące przywitanie Mikołajczyka w kraju w 1945 wydaje się potwierdzać, że ludzie, którzy zmuszeni zostali do życia w warunkach sowieckiej okupacji, myśleli podobnie. Na emigracji można było uprawiać splendid isolation, w kraju już nie.
Zwracam również uwagę, że sprawa granic była w 1944 roku otwarta i pozostawienie jej przez polskich polityków loterii rozstrzygnięć międzynarodowych było lekkomyślnością. Tutaj warto się zatrzymać i przypomnieć podstawowe fakty. Na konferencji w Teheranie, wbrew temu co się powszechnie uważa, nie zapadły kluczowe decyzje w tej sprawie. Churchill zgodził się jedynie, a i to w luźnej rozmowie, na linię Curzona, ale nie przesądzało to np. przynależności Lwowa ani nie rozstrzygało przyszłości Prus Wschodnich, także przebieg granicy zachodniej był kwestią otwartą. W czasie, kiedy Mikołajczyk zabiegał o zorganizowanie wizyty w Moskwie, toczyła się wymiana not dyplomatycznych miedzy Churchillem a Stalinem, utrzymana w tonie sporu i narastającego napięcia. Nic tu nie szło gładko. Na polskie naciski Churchill odpowiadał, że robi co może i niech Mikołajczyk spróbuje osobiście porozumieć się ze Stalinem, bo być może uda mu się więcej osiągnąć w bezpośrednim kontakcie, niż Anglikom w trybie negocjacji na odległość. Wcale mnie dziwi, że w takiej sytuacji Mikołajczyk zgodził się na pertraktacje ze Stalinem, nawet jeżeli warunki tych negocjacji były upokarzające.
W tej sprawie warto powtórnie zwrócić uwagę, że głosy krytyki pochodziły głównie ze środowisk emigracyjnych, z kraju płynęło raczej wsparcie dla inicjatywy Mikołajczyka. To raczej zrozumiałe, bowiem ci którzy wiedzieli, ze są skazani na bolszewicki najazd i komunistyczne porządki akceptowali każde rozwiązanie dające chociaż cień nadziei na ochronę polskiej substancji narodowej. Z perspektywy Londynu można było być pryncypialnym, niektórzy mogli planować ucieczkę i emigrację (jak Józef Mackiewicz, mistrz Zychowicza). Cały naród nie mógł jednak emigrować i – czy chciał, czy nie – musiał znaleźć się pod sowieckim butem. Bardzo było nieobojętne, jaki to but będzie. Zychowicz budzi mój głęboki sprzeciw tak jednostronnie potępiając politykę Mikołajczyka i wmawiając w niego sympatie prokomunistyczne, a jednocześnie celowo przemilczając jej uwarunkowania. Tłukąc w Mikołajczyka jak w bęben, sam nie chce zrozumieć i innym nie daje. Miesza mniej wyrobionym czytelnikom w głowach. Mam przykre podejrzenie, że manipuluje faktami celowo (będzie jeszcze o tym mowa), wyostrza stanowiska, a później odpowiadając na ataki rozwścieczonych czytelników odpowiada, że to tylko publicystyka i ma ona swoje prawa. Problem w tym, że ci, którzy jego atakują, też mają takie samo prawo do publicystycznych uproszczeń i wyostrzeń. Jak Kali kraść krowy to dobrze, ale jak Kalemu to bardzo źle.
Wśród publicystycznych „uproszeń” najbardziej irytowało mnie nazywanie dowódców Armii Krajowej kolaborantami Sowietów. Zychowicz bowiem stworzył taką konstrukcję myślową, że kolaborantem jest ten, kto działa na rzecz wrogiego państwa, a ponieważ wybuch Powstania leżał w sowieckim interesie, to spokojnie można odpowiedzialnych za wybuch Powstania nazywać kolaborantami. I w ten sposób Komenda Główna AK została sowieckim kolaborantem. Taki rodzaj argumentacji jest nieakceptowalny pod żadnym pozorem. W tej kwestii odstępuję od rzeczowej argumentacji i jedyne co mam powiedzenia, to to że Zychowicz też jest sowieckim kolaborantem, bo to w sowieckim interesie leży podważanie sensu Powstania, komuniści w PRL przecież robili to z konsekwentną zajadłością. Ciekawe tylko dlaczego, skoro wybuch Powstania leżał w ich interesie?
Wróćmy do przerwanego wątku chronologicznego. Po Sikorskim i Mikołajczyku Zychowicz przejechał się po Akcji „Burza” utrzymując, że było to całkowicie zbędne współdziałanie z Sowietami, powodujące po stronie AK niemałe straty w ludziach. Jako pozytywny kontrprzykład pokazał epopeję Brygady Świętokrzyskiej NSZ. Trzeba zauważyć, że autor pominął w tym przypadku, jak i w wielu innych, uwarunkowania, które za Akcją „Burza” stały. W tym przypadku chodziło między innymi o to, że w korespondencji z Churchillem Stalin oskarżał polskie podziemie o kolaborowanie z Niemcami, a co najmniej o bezczynność. Zarzuty nie były całkiem wyssane z palca, biorąc pod uwagę cichą lokalną współpracę z Niemcami „Ragnera” i „Lecha” na Nowogródczyźnie a także „Góry” i „Łupaszki” na Wileńszczyźnie. Nic dziwnego, że KG AK przeciwdziałała takim zachowaniom. Nic sprawie polskiej na arenie międzynarodowej bardziej nie szkodziło, niż współpraca z Niemcami skierowana przeciwko Rosjanom (we wspomnianych przypadkach przeciwko ich partyzantce). Ponadto w rzeczy samej „Burza”, jakkolwiek militarnie była współpracą z Armią Czerwoną, to politycznie była skierowana przeciwko Sowietom, bowiem zmuszała ich, przynajmniej w założeniu, do konfrontacji z ujawnionymi polskimi władzami, które miały wystąpić wobec Armii Czerwonej w roli gospodarza na opanowanym przez AK terenie. W rzeczywistości terenu żadnego nie udało się opanować, a Sowieci bez zbędnych ceregieli aresztowali wszystkich, którzy wobec nich się ujawnili w trakcie wspólnych walk. Przynajmniej tak było na terenach wschodnich zajętych przez Rosjan w 1939. Jak będzie na terenach, które komuniści uważali za polskie, nikt nie wiedział.
Warto już w tym miejscu zauważyć, że fiasko Akcji „Burza” polegające na tym, że nie udało się opanować żadnych większych obszarów przed wkroczeniem wojsk sowieckich i zorganizować na nich polskiej administracji wiernej rządowi w Londynie, było jedną z głównych przesłanek do weryfikacji wcześniejszych planów i legło u postaw decyzji o Powstaniu Warszawskim. Akurat tej zasadniczej przesłanki Zychowicz nie zauważa. Jest ona mu oczywiście znana, bo dokładnie została opisana przez prof. Jana Ciechanowskiego[1], na którego Zychowicz nieustannie się powołuje w zakresie jego krytycznych uwag o sensie Powstania Warszawskiego. Tematy niewygodne Zychowicz skrzętnie pomija, bo zakłóciłyby one tok jego wywodu o genezie Powstania, jako nieoczekiwanym wybuchu szaleństwa wśród wyższych dowódców AK lub po prostu działaniem sowieckich agentów na szczycie władz AK. Uniemożliwiłoby także wywód na temat niezgodności idei Powstania z wcześniejszymi planami.
Rzeczywiście, do lipca 1944 nikt powstania w Warszawie nie planował, Zychowicz wywala otwarte drzwi, a szczerze powiedziawszy celowo żongluje faktami. Początkowo miała wystarczyć Akcja „Burza”, która była pomyślana jako polityczna manifestacja wobec Sowietów wykonana za pomocą oddziałów wojskowych. W marcu 1944 Bór-Komorowski podjął decyzję o wyłączeniu Warszawy z planu „Burza”. Broń ze zrzutów i z własnej produkcji kierowano zatem do wschodnich obwodów AK. Jeszcze 7 lipca zadecydowano o wysłaniu z Warszawy ogromnych ilości broni.[2] a 14 lipca w depeszy do Londynu Bór meldował że „powstanie nie ma widoków powodzenia”. Docierające informacje o fiasku Akcji „Burza” były przesłanką do zmiany planów przez KG AK. Uznano, że Warszawa jest jedynym miejscem, które – jak się wydawało – będzie można opanować przed wejściem Rosjan. Rozpoczęto przygotowania. Zatem wysyłanie broni na wschód przed 15 lipca, to nie była głupota ani lekkomyślność KG AK. Po prostu wcześniejsze plany były inne. Zychowicz z premedytacją tego ciągu wydarzeń nie przedstawia, bo uniemożliwiało by mu to kolejne filipiki na temat zbrodniczej niekompetencji dowództwa AK.
Zacietrzewienie autora przejawia się m.in. w tym, że nie zważając na brak swojej kompetencji w sprawach wojskowych, wypowiada się na te tematy tylko po to, aby przypiąć kolejną łatkę dowódcom AK. Aspekty militarne Powstania nie są przecież przedmiotem tej książki. Rozważmy choćby zarzut o zmianę godziny wybuchu Powstania z nocnej na 17.00. Wbrew temu, co myśli Zychowicz, była to bardzo celowa korekta. Proszę sobie wyobrazić koncentrację wielu tysięcy powstańców podczas godziny policyjnej, transport broni, przemarsz na pozycje wyjściowe. Zakończyłoby się to jatką jeszcze przed godziną „W”. Jakie to szczęście, że Zychowicz to tylko dzisiejszy publicysta i nie miał żadnego wpływu na ówczesne wydarzenia, bo jego pomysły doprowadziłyby do jeszcze gorszej klęski niż nastąpiła.
Cała 500-stronnicowa książka jest poświęcona krytyce wszystkich możliwych decyzji rządu emigracyjnego i dowództwa AK. W zamian za krytykowane decyzje Zychowicz przedstawia w jednym zdaniu program pozytywny „nic nie robić”. To pomysł rzeczywiście oryginalny. Politycy odpowiedzialni za losy narodu, przyjmują opcję „co będzie, to będzie”, sprzymierzeni bez naszego udziału ustalają nam granicę, co prawda i tak to zrobili, ale jednak zachodnia granica znalazła się na Odrze i Nysie Łużyckiej dlatego, że byliśmy członkiem zwycięskiej koalicji. Armia Krajowa pozostanie „z bronią u nogi” i przed wejściem Sowietów zostanie rozwiązana. To program rzeczywiście doskonały. Trzeba go rozbudować o zalecany przez autora sojusz lub chociaż zawieszenie broni z Niemcami i skierowanie luf przeciwko Sowietom. To na pewno by pomogło i tym żołnierzom, i ludności cywilnej, o którą tak dba Zychowicz. W tym samym czasie II Korpus powinien odmówić walki, a Dywizja Pancerna gen. Maczka i Brygada Spadochronowa pozostałyby do końca wojny w koszarach, z racji na oszczędzanie żołnierskiej krwi. To na pewno zbudowałoby etos narodowy na czas komunizmu. Moglibyśmy być z tego dumni, w końcu Polacy okazaliby się realistami. Dodać do tego należałoby jeszcze gnicie w łagrach kilkuset tysięcy Polaków, którzy wyszli z obozów po Pakcie Sikorski-Majski, a należałoby go natychmiast uznać za niebyły (zaprzaństwo narodowe i prosowiecki prozelityzm). Przy okazji rozwiązałby się problem z bitwą pod Monte Cassino, tak negatywnie ocenianą przez Zychowicza, bo tych walczących polskich żołnierzy by tam nie było, albowiem umieraliby w łagrach. Cały zaś naród pozostały w kraju powinien udać się na emigrację, tak jak Brygada Świętokrzyska NSZ.[3] Wielki exodus razem z ludnością niemiecką, jak nie przymierzając ucieczka z Prus Wschodnich. Wobec takiego planu pozostaję bezradny. Każdy niech sam oceni jego sens.
Proszę czytelników mojego bloga o wybaczenie, ale do sedna książki, czyli do decyzji o wybuchu Powstania Warszawskiego nie jestem w stanie się odnieść. Ilość przekłamań, pominięć, celowej manipulacji, złośliwości i inwektyw jest tak duży, że o ciekawym skądinąd meritum rozmawiać jest bardzo trudno. Nie na podstawie tej książki.
Poza tym wątpię, czy jakakolwiek polemika ma sens. Każdy bowiem, kto ją podejmuje, zaliczany jest do obozu „mitomanów powstańczych” niezależnie od tego, co napisze. Autor i zwolennicy jego poglądów, jak np. Sławomir Cenckiewicz (zresztą doskonały historyk) są całkowicie impregnowani na głosy krytyki. Przypuszczam zresztą, że jest to postawa świadoma i przemyślana. Rozgłos zyskuje się dzięki wyrazistym tezom, prowokacjom, szalonym koncepcjom. Takie rzeczy zostają zapamiętane, kto zaś pamięta o dziesiątkach solidnych prac historycznych, czy przebijają się one do świadomości?
W kwestiach formalnych absolutnym skandalem jest brak przypisów. Rozumiem, że w pracy popularnej można je ograniczyć, rozumiem, że mogą zostać przeniesione na tył książki, ale nie rozumiem sytuacji, kiedy nie ma ich w ogóle, a do zupełnie nieakceptowalnych zaliczam brak podawania źródeł cytatów. Nie chodzi mi w tym przypadku o jakąś abstrakcyjną poprawność metodologiczną, ale o bardzo konkretne powody takiej negatywnej oceny. Na przykład Zychowicz często powołuje się na płk. Janusz Bokszczanina, oficera KG AK, przeciwnika Powstania. Nie podając źródła swojej wiedzy o stanowisku pułkownika, autor uniemożliwia czytelnikom nie tylko weryfikację, ale elementarną refleksję nad tym źródłem. Domyślam się jedynie, że chodzi o relacje, jakie w 1965 płk Bokszczanin złożył prof. Janowi Ciechanowskiemu.
Do prof. Ciechanowskiego mam zaufanie, na pewno wiernie oddał w swojej notatce poglądy swojego interlokutora. Powinno jednak budzić zastanowienie, że takie stanowisko pojawia się dwadzieścia lat po wydarzeniach i po różnych polemikach w środowisku polskiej emigracji. Czy zatem przedstawione wtedy poglądy są na pewno wiarygodne? Z innych źródeł wiemy, że rzeczywiście płk Bokszczanin należał do przeciwników Powstania, ale jak się wydaje tylko raz zgłosił obiekcje w sprawie decyzji o Powstaniu, później zaś lojalnie współpracował we wszystkich przygotowaniach. Czy zatem na pewno tworzenie wokół pułkownika aury jedynego sprawiedliwego jest zasadne?[4] Jeżeliby Zychowicz poświęcił w swojej książce choć ułamek miejsca na refleksje źródłoznawcze, byłoby łatwiej na to pytanie odpowiedzieć. Bez tego pozostaje tylko, tak jak w wielu przypadkach, potraktować opinie Zychowicza jako felietonistykę, a w zakresie faktografii skomentować „może tak było, a może nie”, bo skąd niby mielibyśmy czerpać pewność, że w zakresie ustalenia prostych faktów Zychowicz się nie myli. Źródeł swojej wiedzy nie podaje, a jak głosi znana maksyma „twierdzenia bez dowodu odrzucam bez powodu”. Poza tym, jak łatwo się domyślać, w przypadku płk. Bokszczanina, zapomnienie podania źródła może mieć charakter celowy.
W tym miejscu trzeba jednak dopisać kilka zdań o warsztacie historyka. Do jego elementarnych obowiązków należy wewnętrzna i zewnętrzna krytyka źródła historycznego (1 i 2 rok studiów), bez tego nie ma naukowo uprawianej historii. Prawdziwy badacz zawsze zadaje sobie pytanie na temat oryginalności źródła, wiarygodności zawartych w nim informacji i wreszcie, co twórca źródła ma naprawdę nam do powiedzenia. Zychowicz nigdy, powtarzam, nigdy nie zadaje swoim źródłom informacji takich pytań. W ciemno i arbitralnie jedne z nich uważa za słuszne i wiarygodne, a inne pomija milczeniem. Już to samo dyskwalifikuje go jako poważnego historyka. Przykładów nierzetelności lub manipulowania źródłami można podać wiele. Praktycznie co drugi rozdział rodzą się jakieś wątpliwości, a rozdziałów jest ponad 50. Proszę zwrócić uwagę, że tylko zasygnalizowanie jednej sprawy związanej z płk. Bokszczaninem zajęło półtorej strony tekstu, a gdzie temu do poważniejszej dyskusji na ten temat. Zrozumiała staje się wyrażona na początku tej notki opinia, że tak naprawdę polemizując z Zychowiczem trzeba by napisać nową książkę.
Podsumowując: Zychowicz porusza w sposób fascynujący bardzo ważne tematy związane z Powstaniem Warszawskim, łączy je z całokształtem polskiego stanowiska wobec Związku Sowieckiego w czasie II wojny światowej, szkoda jednak że już nie łączy tego ze sprawą polską na arenie międzynarodowej tego okresu. Wiele jego pochopnych wniosków straciłoby wtedy sens. Na pewno Obłęd ’44 wejdzie na stałe do świadomości historycznej Polaków. Bardzo żałuję, że wiedziony pasją publicystyczną (lub względami marketingowymi) Zychowicz niepotrzebnie wyostrza swoje wnioski i w sposób absolutnie niedopuszczalny, nawet w publicystyce, formułuje oceny wobec postaci historycznych. To irytuje do takiego stopnia, że uniemożliwia racjonalne potraktowanie jego poglądów i jednocześnie skłania do równie uproszczonych, choć zasłużonych, ocen samego autora. Ja sam na podstawie tak jednostronnych argumentów i wobec zasadniczych braków warsztatowych autora nie jestem w stanie wyrobić sobie jednoznacznego poglądu na sprawę. Szkoda.
Książkę otrzymałem w prezencie, za który darczyńcom niniejszym bardzo dziękuję.
Piotr Zychowicz, Obłęd ’44, czyli jak Polacy zrobili prezent Stalinowi, wywołując Powstanie Warszawskie, Dom Wydawniczy Rebis Poznań 2013.
[1] Jan Ciechanowski, Powstanie warszawskie. Zarys podłoża politycznego i dyplomatycznego, PIW Warszawa 1984, s. 335nn
[2] Warto zauważyć, że przekazano trzykrotnie więcej pistoletów maszynowych, niż pozostało do dyspozycji oddziałów warszawskich, wyekspediowano również wszystkie posiadane miotacze ognia, które w starciach partyzanckich miały śladowe znaczenie, a walkach miejskich ogromne, tutaj błąd planistyczny był zasadniczy, niezależnie od wszystkich przedstawionych w tekście uwarunkowań decyzyjnych.
[3] O Brygadzie Świętokrzyskiej NSZ myślę dobrze. Trzeba tylko zwrócić uwagę, że nie był to dobry pomysł na całe podziemie akowskie. Istniała groźba, że pod wpływem Stalina moglibyśmy zostać zakwalifikowania do państw Osi, a nie do obozu aliantów, zwłaszcza jak jednostki PSZ odmówiłyby walki, co sugeruje Zychowicz.
[4] Pułkownika Bokszczanina cenię niezmiernie nie tylko za jego udział w walce AK, ale także za dowodzenie 10 pułkiem strzelców konnych walczącym w ramach 10 BK gen. Maczka i późniejszą walką w ramach WiN. Jakbym go jednak nie poważał, to pytania o wiarygodność opinii wyrażanych po 20 latach od wydarzeń trzeba zadawać. Poza tym dookoła domniemanej twardej opozycji Bokszczanina Zychowicz buduje cały mit: Zwolennikom walki opór stawił pułkownik Bokszczanin i skupiona wokół niego grupa oficerów, która wezwała oponentów do opamiętania. Dyskusje przybierały coraz bardziej dramatyczny obrót… (s. 266) Nie wiem skąd Zychowicz wie o całej „grupie oficerów” i o „dramatycznym obrocie dyskusji”. I ten wielokropek na końcu sugerujący, że coś tam jeszcze ewentualnie byłoby do powiedzenia.