Nie widzieć zła. Gułag i inżynierowie dusz
Taki tytuł dał swojej książce (wydanie w jęz. ang. 1999, w pol. 2020) Dariusz Tołczyk, profesor Virginia University, autor bestsellera z roku 2016 pt. Gułag w oczach Zachodu. Tym razem przedmiotem analizy jest obraz Gułagu w oficjalnie wydawanej literaturze radzieckiej. Choć mogłoby się wydawać, że powinien być to temat wstydliwego tabu, w niektórych okresach stalinowskiej dyktatury była zgoda władz na otwarte, choć zawsze zgodne z linią partii, pisanie o łagrach. Według autora był to swego rodzaju eksperyment na żywych organizmach, czy raczej umysłach, którym proponowano reżimową fikcję zamiast prawdy, której doświadczali. To był swego rodzaju sprawdzian, jak bardzo plastyczny jest zbiorowy czytelnik, co gotów jest poświęcić, by świat stał się mniej skomplikowany, na ile mogą go urobić inżynierowie dusz. W tej oficjalnej literaturze łagrowej zauważyć można było kilka faz i tendencji. Początkowo, w latach dwudziestych pisano o przemocy, jako o złu koniecznym, prowadzącym do najwyższego dobra, epatując niekiedy czytelników rewolucyjną moralnością czekistów, kreowanych na nowych herosów, którym obce były kompromisy i półśrodki. Później, gdy Stalin budował siłę swego imperium na pracy zeków – niewolników, starano się wykazać, że w obozach następuje reedukacja dotychczasowych wrogów i przestępców, ich resocjalizacja i pieriekowka, tworzy się nowe społeczeństwo. Najlepiej z tego zadania wywiązali się piewcy Biełomorkanału, na czele z Maksymem Gorkim. Nastąpiły jednak wkrótce czasy wielkiej czystki, więźniów w łagrach przybywało w astronomicznym tempie, zatem porażka idei „przemiany” społeczeństwa byłaby dość oczywista, gdyby… temat obozów nie zniknął w roku 1937 z literatury!
Problem podjęty został przez pisarzy dopiero po kilkunastu latach, w okresie odwilży Chruszczowa, by powołać do życia blade i mało przekonywujące utwory, w których bohaterowie będący niewinnymi ofiarami czystek, cierpią niesprawiedliwość i nadal zachowują lojalność wobec władzy, bo są komunistami. Jak zauważa autor, porównując literaturę łagrową ze wspomnieniami Borowskiego czy Grzesiuka, w żadnym innym systemie nie oczekiwano, by ofiara utożsamiała się ideologicznie ze swoimi katami. Zapewne dlatego – z całej odwilżowej twórczości – tylko jedno dzieło przeszło próbę czasu, czyli Jeden dzień z życia Iwana Denisowicza Aleksandra Sołżenicyna, który po prostu opisał jeden zwykły dzień łagiernika, omijając wszelką ideologię. Do dziś działa to jak dynamit. Przetrwała tylko prawda.
Dariusz Tołczyk, Nie widzieć zła. Gułag i inżynierowie dusz, PIW Warszawa 2020, ss. 312.
Powroty z nieludzkiej ziemi
Dla wielu Polaków szansą na zakończenie pobytu na nieludzkiej ziemi po II wojnie była repatriacja. Nie obejmowała ona jednak więźniów GUŁagu, ci niestety ciągle pozostawali za drutami, ale dotyczyła ludzi, którzy zostali zesłani na osiedlenie w latach 1939-1941 lub innych polskich uchodźców. Opierała się ona o umowę polsko-sowiecką zawartą w 1945 roku, która przewidywała możliwość powrotu do Polski obywateli, którzy przed 1939 zamieszkiwali tereny II Rzeczypospolitej, a dotyczyła osób narodowości polskiej oraz żydowskiej. Wyłączała zatem Polaków, którzy po pokoju ryskim znaleźli się po drugiej stronicy granicy. Natomiast objęcie tą umowa ludności żydowskiej miało ten plus, że w dość trudnej operacji przygotowania do repatriacji rozproszonej po całym Związku Sowieckim ludności pomagali działacze Komitetu Organizacyjnego Żydów Polskich w ZSRS, a przygotowania (np. zakup odzieży, żywności na drogę, transport do miejsca zbiórki) były finansowane chociaż częściowo ze środków Jointu.
Generalnie mówiąc Rosjanie utrudniali realizację tej umowy, przedłużali procedury, czy podważali uprawnienia, zwłaszcza polskich sierot. Dużą rolę w przygotowaniach odegrał Związek Patriotów Polskich. Niezależnie od namolnie propagowanej ideologii komunistycznej zapewniał repatriantom pomoc prawną, przygotowywał żywność dla transportów, organizował kursy medyczne (w każdym transporcie była przewidziana brygada medyczna – 1 lekarz i sanitariuszka w każdym wagonie). Ostatecznie do Polski powróciło między 244 tys. (dane sowieckie) a 264 tys. (dane polskie) obywateli II Rzeczypospolitej, w tym ok. 115 tys. Żydów. Tak duży udział Żydów, brał się zapewne stad, że tak samo jak Polacy byli skazywani na wywózki, a do tego masowo uciekali, inaczej niż inne kategorie ludności, przed nadciągającymi hitlerowcami. Byli wśród nich i tacy, którzy już w 1939 uciekali z Polski centralnej na Wschód, najdalej jak się da, i po 22 czerwca 1941 kontynuowali tę ucieczkę.[1]
Książka porusza mało znany temat i robi to kompleksowo uwzględniając uwarunkowania prawne i polityczne, przedstawiając cały proces organizacji i przeprowadzenia transportów do Polski, wreszcie podając wiele zestawień i danych liczbowych. Lektura niezbędna dla każdego, kto interesuje się losami Polaków na nieludzkiej ziemi.
Wojciech Marciniak, Powroty z Sybiru. Repatriacja obywateli polskich z głębi terytorium ZSRR 1945-1946, Księży Młyn, Łódź 2014, s. 380.
[1] Bardzo dobrze ten proces ucieczki na Wschód opisuje w swoich wspomnieniach Ilana Maschler, Moskiewski czas, Wydawnictwo Krupski i S-ka, Warszawa 1994.
Jak mordowali zwykli ludzie
Dla historiografii dotyczącej Holocaustu książka ta miała znaczenie przełomowe. Przedstawione w niej są bardzo szczegółowo losy jednego z batalionów policji, często z dokładnością do zachowań pojedynczych policjantów w poszczególnych akcjach likwidacyjnych. A co najbardziej istotne nie był to batalion złożony z zawodowych funkcjonariuszy, ale z normalnych poborowych, którzy nie wiele wcześniej zostali doń wcieleni, stąd zresztą słowo „rezerwowy” w jego nazwie. Byli to mężczyźni w średnim wieku, nie podlegający poborowi do Wehrmachtu. Daje więc książka pogląd, jak wobec Holocaustu zachowywali się normalni Niemcy, wzięci do służby prosto z ulicy. Co najbardziej wstrząsające, bez żadnych zahamowań wykonywali oni swoją katowską robotę. Jedynie pojedyncze osoby odmówiły udziału w rozstrzeliwaniach. Większość bez zasadniczych problemów robiła wszystko, czego od nich oczekiwali: mordowanie Żydów, ładowanie do wagonów, ściganie ukrywających się.
Do najbardziej ciekawych fragmentów książki, zaliczam te, w których autor próbuje dociekać przyczyn takiego postępowania. Generalnie to wojna o charakterze rasowych miała powodować odczłowieczanie ofiar, co ułatwiało udział w zagładzie. Poza tym wojna, jako taka, budująca nienawiść miedzy „naszymi” a „wrogiem” tworzyła sprzyjający kontekst do stosowania okrucieństw. W przypadku 101 Batalionu nie zachodziła natomiast nadreprezentacji osób o poglądach nazistowskich ani tych o szczególnych skłonnościach do przemocy. Nie ma również zastosowania chętnie przywoływana w procesach sądowych kwestia działania na rozkaz, bowiem żadnemu z obrońców w tych procesach nie udało się przywołać konkretnego przykładu represji za odmowę wykonania rozkazu. Zresztą również w tym batalionie znalazły się jednostki, które w ogóle odmówiły udziału w akcjach związanych z Holocaustem (jeden z oficerów) lub co najmniej udziału w rozstrzeliwaniach. Nic im się nastało, dowódca batalionu wydał zgodę na takie uchylenia się od obowiązków. Natomiast pozostali policjanci bardzo źle na to patrzyli, widząc w tym element słabości charakteru i braku solidarności z tymi, którzy i tak muszą te „brudną robotę” wykonać.
Jeżeli chodzi o różne teorie psychologiczne to Browning wskazuje na duży udział konformizmu związanego z autorytetem dowódców i szerzej przywódców państwa (eksperyment Milgrama) oraz związanego z funkcją w grupie (eksperyment więzienny Zimbardo). „Zdecydowana większość mężczyzn nie była w stanie wystąpić z szeregu i otwarcie odmówić mordowania. Woleli strzelać niż zachować się w sposób nonkonformistyczny. Z czego to wynikało? Przede wszystkim z tego, że odmowa oznaczałaby zrzucenie „brudnej roboty” na towarzyszy broni.” Prowadzi to Browninga do podsumowania, że w sprzyjających warunkach normalni ludzie w normalnych społeczeństwach mogą zachować jak policjanci ze 101 Batalionu policji. Ten wniosek wzbudzał najwięcej polemik i doprowadził do powstania książek polemicznych, przede wszystkim Gorliwych katów Hitlera Daniela Goldhagena, ale to zupełnie inna historia.
Teorię Adorno o „osobowości autorytarnej”, której reprezentacji mieli budować podstawy nazizmu Browning odrzucił posługując się cytatem z Nowoczesności i Zagłady Zygmunta Baumana „Dla Adorna i jego kolegów nazizm był okrutny, ponieważ okrutni byli naziści, a naziści byli okrutni, ponieważ do partii nazistowskiej wstępowali okrutni ludzie.”
Zgadzam się generalnie z ustaleniami Browninga, z jednym poważnym zastrzeżeniem. Nie uwzględnił on w swoich rozważaniach bardzo ważnego czynnika „charakteru narodowego” Niemców. Rozumiem, że jest to termin bardzo sprzeczny z wszelkimi poprawnościami politycznymi. Zatem wyjaśniam, że nie mam na myśli żadnych determinant genetycznych ani wysysania niczego z mlekiem matki. Chodzi o pewne zakorzenione w kulturze danego narodu (i w danym okresie dodajmy) przekonania. W przypadku Niemców była to skłonność do stosowania przemocy w stosunku do innych narodów. Przyznawali oni sobie do tego prawo i wcale nie było to związane tylko z ideologią nazistowską. Przypomnijmy sobie Hakatę i walkę z polskością. W czasie I wojny światowej w Belgii zabijali cywilów pod różnymi, najczęściej wydumanymi pretekstami. Gdyby wtedy doszło do procesów o zbrodnie wojenne, to być może losy II wojny światowej potoczyłyby się inaczej.
Wydaje się, że również czynnik indoktrynacji antysemickiej nie miał decydującego znaczenia. Tak samo jak Żydów mordowano również Cyganów, którzy byli przecież aryjczykami! Masowych zbrodni dopuszczano się również na Polakach czy Rosjanach. Już w 1939 roku Wehrmacht dokonywał egzekucji polskich jeńców. Zwróćmy uwagę, że 101 Batalion, dokonał również pacyfikacji polskiej wsi Talczyn, gdzie doszło do masowych rozstrzeliwań i w tym również przypadku policjantom nie zadrżało ręka. Taki był rozkaz i ktoś musiał go wykonać, niezależnie od tego czy byli to Polacy czy Żydzi.
Na zakończenie jeszcze jeden polski watek tej książki. Policjanci z omawianego batalionu byli przekonani, że do Polski zostali skierowani aby walczyć z zakorzenionym tu bezprawiem. Interesujące?
Podsumowując: książka należy do klasyki gatunku i lektura jest obowiązkowa. Zaliczam do elitarnych „sił sensu” i spokojnie oceniam na 10/10.
Christopher R. Browning: Zwykli ludzie. 101. Rezerwowy Batalion Policji i ostateczne rozwiązanie w Polsce, Rebis, Poznań 2019 (wyd. 2), s. 384.
Legiony według Koprowskiego
Książka może przytłaczać trzytomową objętością. Niesłusznie. Czyta się ją łatwo i dość szybko. Ma ciekawą konstrukcje, składa się bowiem w znacznej części z wypisów z pamiętników i innych źródeł połączonych słowem wiążącym i komentarzem.
Wszystko byłoby super, gdyby nie fakt, że autor jest ogarnięty manią antypiłsudczykowską. Przyłączył się do klubu, w którym główne miejsce okupuje Ziemkiewicz, a towarzyszy mu sporo innych odbrązawiaczy.
Nie ma sensu przytaczać tu różnych nadużyć w ocenach, ich wyjaśnianie i prostowanie wymagałoby sporego eseju.
Aby uświadomić potencjalnym czytelnikom rodzaj zajadłości Koprowskiego, przytoczmy tu jedną tylko jego opinię o Piłsudskim. Mianowicie w odniesieniu do jego rozmowy z gen. Beselerem postawę Piłsudskiego komentuje „przyjął postawę człowieka, o którym mówią, że choć plują na niego, on zaprzecza temu, mówiąc, że deszcz pada”.[i] W innym miejscu dodaje, że Beseler lekceważył Piłsudskiego, a na tę opinię bynajmniej nie wpływał kilkadziesiąt stron dalej zamieszczony cytat, z którego wynika że to właśnie Piłsudskiego Beseler traktował jako jedynego poważnego rozmówcę w sprawie tworzenia Wojska Polskiego. Czy można poważnie traktować opinie Koprowskiego? Można nie mieć żadnej wiedzy na ten temat, wystarczy czytać uważnie jego książkę.
Proporcjonalnie do tego jak negatywnie autor oceniał obóz piłsudczykowski, tak pozytywnie podmalowywał osiągnięcia jego przeciwników wszelkiej maści. Dzieje legionów wschodnich przedstawiał jako pasmo sukcesów, podczas gdy w rzeczy samej było to pasmo porażek zakończonych likwidacją tego pomysłu i wcielenia polskich oddziałów do armii rosyjskiej. Zauważał to Dmowski, który mimo iż przez kilkanaście wcześniejszych lat głosił konieczność i możliwość współpracy z Rosją, ostatecznie w obliczu kompletnej porażki swoich planów, położył krzyżyk na caracie i opuścił imperium. Koprowski wie jednak lepiej. Na Zachodzie zresztą Dmowski też żadnych sukcesów nie odnosił aż do czasu pokoju brzeskiego, kiedy to Rosja (już bolszewicka) wycofała się z wojny, a mocarstwa alianckie zwolnione z lojalności wobec wschodniego sojusznika poczęły szukać polskich rekrutów i ostrożnie podjęły sprawę polską. Jeśli ktoś odniósł tu sukces to Paderewski, który przekonał prezydenta Wilsona do umieszczenia w celach wojny odzyskania przez Polskę niepodległości.
Koprowski w swojej zaciętości posuwa się tak daleko, że zaprzecza sam sobie. W wielu miejscach na przykład pisze, że Piłsudski popełniał błąd wstrzymując zaciąg do Legionów, bo im byłyby większe tym lepiej. Jednocześnie dobrze ocenia zaprzepaszczenie przez polityków endeckich legionu formowanego we Lwowie.[ii] Gdzie logika?
Trzeba dodać w tym miejscu, że wszelkiej maści odbrązawiacze mają ułatwione zadanie, bo politycy polscy, niezależnie od orientacji, mieli w początkowym okresie I wojny światowej bardzo trudną sytuację. Czego by nie zrobili, jakiej opcji politycznej by nie hołdowali, jakiej strategii by nie przyjęli – nie tylko nie mogli odnieść sukcesu, ale skazani byli wręcz na porażkę. Dlaczego? Bo mocarstwo walczące nie chciały w żaden sposób podjąć sprawy polskiej i wszystkie wysiłki naszych polityków odbijały się od muru niemożliwości. Zatem łatwo ich krytykować. W zależności od aktualnych poglądów publicystów (bo nie historyków) ostrze krytyki można kierować to w tę, to w tamtą stronę. Im mniej kto bystry, tym oceny są łatwiejsze i bardziej jednoznaczne.
Z coraz większą przykrością czytam książki, które do współczesnych czasów przenoszą partyjne spory z przeszłości. Nie ma to żadnego sensu. Najczęściej stan dzisiejszej wiedzy pozwala dokładnie rozumieć intencje i uwarunkowania decyzji ówczesnych polityków. Zwróćmy uwagę, że im nie była znana przyszłość i działali w sytuacji niepewności, co dalszego biegu historii. Jeżeli my dzisiaj znamy skutki niegdysiejszych decyzji, to nie upoważnia nas to do łatwego ferowania ocen. Właśnie ta tendencja nazywa się myśleniem ahistorycznym.
Osobną kwestią jest ostrość i arbitralność ocen. Rozumiem ówczesnych polityków, którzy niekiedy spór prowadzili tak ostro, że niekiedy atakowali przeciwników zupełnie bez sensu. Chwały im to nie przynosi, ale ostatecznie mogę zrozumieć, że jak chodzi o losy narodu, to spór może być bardzo intensywny. Natomiast kompletnie nie rozumiem, dlaczego dzisiejsi publicyści wchodzą w buty dawno nie żyjących adwersarzy i jak gdyby nigdy nic kontynuują te polemiki dzisiaj z równą uporczywością. Teoretycznie powinni mieć więcej wiedzy niż ówcześni aktorzy sceny politycznej. Odnoszę jednak wrażenie, że mają jej znacznie mniej.
Podsumowując: książka mimo negatywów o których powyżej warta przeczytania, ze względu na przystępną formą i liczne cytaty ze źródeł. Wymaga jednak, aby ją czytać tak, jak się pije kawę parzoną „po turecku” – trzeba nieustannie odsączać lekturę z fusów. Jak ktoś lubi i potrafi, to książka dla niego.
Marek A. Koprowski, Legiony. Droga do legendy, t. 1: Przed wyruszeniem w pole 1906-1914, t. 2: Nie tylko I Brygada 1915-1916, t. 3: Tworzyli wojsko Polskie 1916-1918, Replika 2018.
[i] M.A. Koprowski Legiony. Droga do legendy, t. t. 3 Tworzyli wojsko Polskie 1916-1918, s. 216.
[ii] Legion ten w kontekście Legionów Polskich nazywany był Wschodnim, aby nie mylić z podobnie nazywanymi legionami formowanym po stronie rosyjskiej unikam tej nazwy, aby nie wprowadzać zamętu pojęciowego.
Aparat sprawiedliwości wobec morderstwa Grzegorza Przemyka
1.O reportażu Łazarewicza napisano już wystarczająco dużo. Mogę zatem ograniczyć się do stwierdzenia, że to książka wybitna. Nawet wątpliwej konduity dziennikarzowi (tytuł Hiena roku w 2016 przyznany przez SDP) może udać się stworzyć dzieło klasy wysokiej. Mnie jednak zainteresowało to, co w książce jest potraktowane albo bardzo krótko, albo w ogóle zostało pominięte.
2. Sędziowie. Film powstały na podstawie książki kończy się procesem. Naturalnie wszyscy czekają, że wyrok w sądzie będzie choć częściowo sprawiedliwy. Ani w książce, ani w filmie nie ma słowa o naciskach na sąd. I tu wielkie rozczarowanie. Policjanci zostają uniewinnieni, a sanitariusze – wrobieni przez MSW – skazani. Warto zatem przyjrzeć się, kto w składzie sędziowskim zasiadał. Byli to: Janusz Jankowski, przewodniczący składu oraz Ewa Gutowska-Sawczuk i Andrzej Lewandowski.
3. Wyrok był haniebny i cały skład sędziowski powinien być objęty infamią. Uniewinnienie Kościuka mogę uzasadnić (patrz poniżej), Denkiewicz powinien być skazany bez dyskusji (to ten, który mówił „bijcie tak, aby nie było śladów”). Najbardziej obrzydliwym naruszeniem przyzwoitości sędziowskiej było skazanie sanitariuszy. Cała Polska, 36 milionów ludzi wiedziało, że milicja chce wrobić pracowników pogotowia. Na procesie odwoływali swoje zeznania, opinie biegłych też temu przeczyły. Nawet mocodawcy tego mataczenia wiedzieli, że jest to lipa. Sąd jednak zgodnie z politycznym zamówieniem skazał sanitariuszy. Do tego uznał, że zeznania świadków Cezarego Filozofa i Jakuba Kotańskiego są niewiarygodne.
4. Za sprzeniewierzenie się zasadzie niezawisłości sędziowskiej nikomu włos z głowy nie spadł. Janusz Jankowski był sędzią do emerytury, miał dobrą opinię, był nawet wiceprezesem Sądu Wojewódzkiego w Warszawie. Ewa Gutowska-Sawczuk również orzekała po 1989. Andrzej Lewandowski przeszedł do stanu adwokackiego, trudno powiedzieć kiedy.
5. Oczywiście przeciwko nim nie było prowadzone żadne postępowanie o zbrodnię sądową, żadne postępowanie dyscyplinarne. Nikt ich nie niepokoił. Nawet dziennikarze.
6. Koncepcja Adama Strzembosza, że stan sędziowski „sam się oczyści” okazało się kompletną bzdurą, a on sam ze wstydu powinien zapaść się pod ziemię. Tymczasem udziela nowych wywiadów, nawet o wielkości osobnej książki, chętnie recenzuje innych, sobie do zarzucenia nic nie ma. Wątku odpowiedzialności sędziów Łazarewicz w swojej książce nie podjął nawet jednym słowem.
7. Prokuratorzy. Przy sprawie zabójstwa Przemyka w książce przewija się ich cała galeria. Jedni zachowywali się lepiej, drudzy gorzej. Najhaniebniej zachowywały się dwie panie (Wiesława Bardonowa i Anna Detko-Jackowska), które zamiast oskarżać, broniły milicjantów, natomiast atakowały Barbarę Sadowską, matkę zamordowanego. Klasyczne komunistyczne popychadła, które realizowały polecenia KC PZPR. Im również włos z głowy nie spadł, nikt ich nie próbował objąć śledztwem. Bardonowa sama odeszła z prokuratury w 1990 r. nie chcąc poddać się weryfikacji, którą w prokuraturze jednak przeprowadzono, w sądach – oczywiście nie.
8. Ireneusz Kościuk główny podejrzany o zamordowanie Grzegorza Przemyka w służbie milicyjnej/policyjnej pozostał do 2004 roku, kiedy przeszedł na emeryturę.
9. Po 1989 roku do sprawy powrócono. Toczył się cały korowód procesów, apelacji, powtórnych procesów, znów apelacji i w końcu kasacji. Co istotne, z policjantów skazano tylko Denkiewicza „za podżeganie”, ale wyroku nie odsiedział chowając się za papierami od psychiatry. Kościuka i innych milicjantów bijących Przemyka systematycznie uniewinniano, nie mogąc przypisać im konkretnego udziału w biciu, a zwłaszcza ustalić, kto zadał cios śmiertelny. Sprawa była łudząco podobna do procesu plutonu ZOMO strzelającego w „Wujku”, tam również nie można było ustalić, kto oddał strzały śmiertelne.
10. Przez lata w polskim sądownictwie obowiązywał algorytm konieczności precyzyjnego ustalenia, kto konkretnie oddał strzał lub uderzył powodując śmierć. Oczywiście działo się tak tylko w odniesieniu do politycznych zbrodni komunistycznych, w normalnych przestępstwach kryminalnych wystarczył udział w bójce ze skutkiem śmiertelnym. W obu tych przypadkach ostatecznie po wielu latach sadownictwo przełamało niemoc i sprawców z Wujka skazano. W sprawie Przemyka skazano w końcu tylko Kościuka, innym milicjantom się upiekło. Sąd jednak uznał, że stosuje się tu przepisy Kodeksu Karnego, a nie ustawy o IPN, otwierając w ten sposób furtkę do umorzenia w kolejnych instancjach z powodu przedawnienia.
11. Finał. Ojciec Grzegorza Przemyka, nie odpuścił i sprawa trafiła do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka, ten zaś w 2013 roku uznał, że Polska naruszyła art. 2 E Konwencji Praw Człowieka i że postępowanie było prowadzone przewlekle i nie zmierzało do odnalezienia sprawców. Droga hańby polskiego wymiaru sprawiedliwości została w końcu zamknięta i celnie podsumowana.
Cezary Łazarewicz, Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemyka, Czarne 2017, 2021, s. 328.
O Biurze Odbudowy Stolicy
1. To bardzo ciekawa i ważna książka. W lekkiej, dziennikarskiej formule, przedstawia historię Biura Odbudowy Stolicy i powstałą w tej instytucji koncepcję urbanistyczną odbudowy Warszawy. Wpisuje się ona w ciąg różnych publikacji, które atakują BOS (zwłaszcza za wyburzenia i nieodbudowanie wielu kamienic) lub jej bronią (rzadziej) wskazując na różne uwarunkowania ówczesnych decyzji. Piątek względnie rzeczowo przedstawia argumenty i koncepcje, które stały za takimi, a nie innymi rozstrzygnięciami. Pozwala czytelnikowi zrozumieć różne racje i zawikłania, z jakimi BOS musiał się zmierzyć. Na pewno jest to praca warta przeczytania, a dla varsavianistów i zainteresowanych architekturą lektura obowiązkowa.
2. Piątek jako dziennikarz i z wykształcenia architekt piszę naprawdę zajmująco, przedstawia różne konteksty zarówno te historyczne jak i związane z nowoczesną, modernistyczną architekturą symbolizowaną przez Le Corbusiera. Dużym plusem jest pochwała planowania, której tak Warszawie dzisiaj brakuje. To tyle pochwał książki.
3. Do mankamentów zaliczam powierzchowność. W istocie dokładnie jest omówiony tylko wskazany powyżej kompleksowy plan zagospodarowania przestrzennego Warszawy, mający uporządkować kierunki odbudowy stolicy. Ale nawet w tym przypadku autor nie pokusił się o choćby skrótowe wskazanie, co z tego planu zostało zrealizowane, a co nie. Najlepiej byłoby jeszcze wyjaśnić dlaczego, a autor, choć wskazuje pewne ogólne przyczyny, to pomija specyficzne historie poszczególnych elementów tego planu. Na boku pozostawiam dyskusję, czy rzeczywiście, jeżeli jakimś cudem udałoby się ten plan zrealizować, to wyszłoby to Warszawie i jej mieszkańcom na zdrowie. Wszystkie pozostały problemy zostały albo bardzo powierzchownie zasygnalizowane, albo zupełnie pomięte.
4. Największego jednak minusa Piątek zarobił za to, co napisał o rekonstrukcji zabytków. Cała grupę ludzi zajmujących się tą problematyka dość pogardliwie określa „zabytkowiczami”. Za każdym razem, gdy wspomina o odbudowie jakiegoś zabytku dodaje, że został odbudowany w formie jedynie wyobrażonej przez „zabytkowiczów”, a nie oryginalnej. Oczywiście w najmniejszym nawet stopniu nie przedstawia całej dyskusji, jaka wtedy się toczyła, w jakiej konkretnej postaci odbudować obiekty historyczne. Jako architekt z wykształcenia musi Piątek znać – przynajmniej powierzchownie – całą rozległą kontrowersję dotyczącą tego zagadnienia. Literatura na temat jest przeogromna. Wydaje się, że nie budzi większych polemik kwestia konserwacji istniejących obiektów, polemiki dotyczą tu spraw bardzo szczegółowych. Zupełnie inaczej jest w przypadku odbudowy kompletnie zniszczonych zabytków. Czy odbudowywać jest tak, jak pierwotnie zostały zbudowane, czy uwzględniać późniejsze przebudowy, czy też rekonstruować stan tuż przed zburzeniem. Każdy pogląd ma tu swoje uzasadnienie. Lekceważące traktowanie „zabytkowiczów” jest zupełnie nie na miejscu. Tym bardziej, że akurat odbudowa Starego i Nowego Miasta jest najjaśniejszym punktem w dorobku BOS.
5. Jak można domyśleć się z powyższego wywodu, sympatie autora są po stronie modernistów i ich koncepcji nadania Warszawie zupełnie nowego oblicza. Warto to mieć w świadomości czytając tę książkę. Autor nie jest obiektywny, takoż i jego książka.
6. W końcowych uwagach Piątek flekuje różnych ludzi atakujących politykę BOS, zwłaszcza w dziedzinie wyburzeń substancji miejskiej, która uchowała się po zniszczeniach wojennych. Wydaje się, że zarówno potępianie w czambuł tej polityki jest niesłuszne, ale jej obrona „po całości” też nie wydaje się uzasadniona. Warto by było przyjrzeć się poszczególnym decyzjom, zrozumieć motywy i racje stron, a dopiero po tym zajmować jakieś stanowisko. Ogólnie biorąc, przy takim poziomie zniszczenia zabudowy miejskiej, raczej powinno się robić wszystko, żeby zachować jak najwięcej pozostałości, niektóre kamienice odbudować, nawet jak ich wartość artystyczna budziła dyskusje.
7. Zastrzeżenia budzi wyrażanie pochwał pod adresem dekretu Bieruta. Autor dokonuje tu nieprzyjemnej intelektualnej manipulacji. Przedstawia bowiem poglądy osób z różnych stron sceny politycznej wskazujące na konieczność zwiększenia stanu posiadania miasta w zakresie gruntów, a nawet na przymusową nacjonalizację. Nie zaznacza jednak, że nikt wcześniej nie myślał o przejęciu wszystkich (!) terenów i to bez żadnego odszkodowania.
8. Zażenowania wzbudza rozdział o polityce gender. Autor zarzuca planistom z BOS, że nie uwzględniali „kobiecego pierwiastka” w swoich koncepcjach. Niestety w najmniejszym nawet stopniu nie tłumaczy, na czym ów pierwiastek miałby polegać, o ile w ogóle w architekturze taki istnieje. To dość bezmyślny hołd złożony polityce poprawności. Na pewno przyczynił się do popularności książki w środowiskach hołdujących takim poglądom.
9. Pomysł, aby milionowe miasto zbudować zupełnie od nowa, jest utopią tyleż piękną dla urbanistów, co groźną dla mieszkańców i dla charakteru miasta.[1]
10. Książkę warto czytać, ale po to głównie, żeby wyrobić sobie swój własny pogląd. Ślepe podążanie za autorem nie jest najlepszym pomysłem.
Grzegorz Piątek, Najlepsze miasto świata. Warszawa w odbudowie 1944-1949, W.A.B. Warszawa 2020, s. 544
[1] Autor we wnioskach pisze prawie to samo. Tylko że cała treść książki temu przeczy.
Historyczne kryminały Jodełki i Kalinowskiego
Bardzo sympatyczna książka. W całości utrzymana w tonie historycznym, bez żadnych nawiązani do współczesności. Tytuł zdradza, że są w niej przedstawione okupacyjne losy obrazu Matejki Bitwa po Grunwaldem. Przez całą wojnę pozostał on ukryty przez polskich muzealników. Wątek sensacyjny bierze się stąd, że intensywnie poszukiwali go Niemcy. Jodełka obudowała tę historię wieloma postaciami i wydarzeniami budującymi napięcie.
Na książkę trafiłem dzięki temu, że dostała specjalne wyróżnienie w konkursie „Złoty pocisk” w roku 2019. Nie zawiodłem się. Przeczytałem z zainteresowaniem i polecam wszystkim gustującym w kryminałach retro, zwłaszcza tych, które opierają się o historie prawdziwe.
Nie znaczy to, że nie mam uwag krytycznych. Po pierwsze, jak na ilość wydarzeń, książka jest za długa i przydałoby się ją skrócić o kilkadziesiąt stron. Po drugie moja dusza historyka cierpiała nierzadko. Można zrozumieć, że historyczka sztuki nie wiedziała, że w rowerach wojskowych był uchwyt na normalny karabin, a nie maszynowy. Natomiast kompromitującym błędem jest twierdzenie, że więźniowie polityczni w okresie międzywojennym mieli gorzej niż kryminalni (s. 124). Było dokładnie odwrotnie. Być może autorce pomyliła się rzeczywistość II RP ze stosunkami w sowieckiej Rosji, gdzie faktycznie lepiej było kryminalnym „urkom”, bo traktowani byli jako element „bliski klasowo”. Podobnie do wiedzy powszechnej przynależy, że zamęt z ogłoszeniem, odwołaniem i powtórnym ogłoszeniem mobilizacji powszechnej w 1939 roku trwał jeden dzień, a nie dwa (s. 125). Dalszych wpadek już nie notowałem, aby się nie denerwować. To kolejny z długiej serii przypadków, w której mocno zawiniła redakcja wydawnictwa – redaktorek i korektorek razem jest sześć i nikt nie zauważył tak oczywistych potknięć? Może wyższe wykształcenie?
Mimo tych uwag polecam zwolennikom kryminałów historycznych. Lektura da dużo satysfakcji, o ile nie będzie się od książki oczekiwało poprawności w historycznych detalach.
Kolejny kryminał historyczny i kolejny bardzo dobry. Tym razem to świat oglądany przez pryzmat przygód warszawskiego andrusa. Nie pamiętam, czy kiedykolwiek czytałem kryminał, który by przedstawiał tak rozległą panoramę wydarzeń składającą na kawał historii Polski. To powoduje, że oprócz innych zalet, książka ma w moich oczach niemałe znaczenie w popularyzacji historii – w sposób lekki i przyjemny, niejako mimochodem, wprowadza czytelnika w meandry wielu wydarzeń historycznych. A mamy tutaj Organizację Bojową PPS z postacią Taty Tasiemki (tak żenująco sportretowanego w książce i serialu Król), zamachy na szpiclów, powstanie śląskie, wjazd tramwajem do Kijowa, ale też Szpicbródkę czy niemieckie sterowce nad Warszawą. A wszystko w bardzo ciekawej, dobrze napisanej historii warszawskiego andrusa, Heńka Wcisły.
W ogóle pomysł, aby fabułę oprzeć o przygody młodego warszawskiego łotrzyka jest wzorowy. Kalinowski przywrócił literaturze zapomnianą stylistykę powieści z półświatka, przypominającą klimaty z ballad Grzesiuka. Dawnych wspomnień czar.
Na koniec jeszcze uwaga historyka. Autor bardzo rzetelnie odtworzył różne historyczne didaskalia. Pełne uznanie. Miałbym tylko uwagę dotyczącą wysadzenia cytadeli. Rzeczywistość wyglądała inaczej, niż się ją często przedstawiało – to chyba nie komuniści spowodowali jej wybuch. Autora broni fakt, że opinie historyków bywały w tej sprawie różne, choć chyba dzisiaj nikt nie ma wątpliwości, że detonacja była przypadkowa.[1]
To pierwsza część cyklu „Śmierć frajerom”, ukazały się jeszcze dwa tomy tej serii Złota maska i Tajemnica skarbu Ala Capone.
Joanna Jodełka, 2 miliony za Grunwald, WAB 2018, s. 380.
Grzegorz Kalinowski, Śmierć frajerom, Muza 2015, s. 528.
[1] szerzej piszę o tym w notatce poświęconej wspomnieniom Adama Pragiera.
O Batalionie Obrony Narodowej „Leszno”
Uświadomiłem sobie, że mam bardzo nikłą wiedzę na temat struktur Obrony Narodowej w 1939 roku, zwłaszcza jeśli chodzi o jej organizację, wyszkolenie, wartość bojową, uzbrojenie (zróżnicowane w różnych batalionach). Pewnym przyczynkiem były wspomnienia płk Adamczyka, o których na blogu pisałem. Dowodził on pułkiem złożonym z batalionów Obrony Narodowej. A jak było w samodzielnych batalionach ON?
Zacząłem od niewielkiej broszury o Batalionie Obrony Narodowej „Leszno”. Od razu powiem, że mojej wiedzy nie poszerzyłem. Dane dotyczące procesu organizacyjnego autorzy zaczerpnęli z lokalnej prasy albo z publikacji ogólnych (jak książka Pindela). Totalną klęskę poniosłem w zakresie uzbrojenia. Autorzy je przedstawiają, ale nie na podstawie źródeł. Skorzystali w tym zakresie z monumentalnej pracy Konstankiewicza. Warto nadmienić, że uzbrojenie było wybitnie stokowe: ckmy Hotchkiss, rkmy Chuachat i karabiny Lebel. Łączyła je nie tylko produkcja francuska, ale przestarzałość i brak występowania takiego sprzętu w jednostkach liniowych.
O wartości bojowej batalionu trudno wyrokować. Nie wziął on udziału w walkach. Przez cały szlak bojowy Armii Poznań znajdował się w zgrupowaniu batalionów Obrony Narodowej stanowiącym tylną straż wycofującej się armii. Nie wziął aktywnego udziały w bitwie nad Bzurą. Przestał istnieć 19 września rozproszony zmasowanym bombardowaniem Luftwaffe.
Na marginesie lektury nasunęło mi się kilka refleksji. Po pierwsze: nie do końca zrozumiałe są informacje o dużych stratach podczas wycofywania się z Wielkopolski. Batalion nie prowadził przecież żadnych poważniejszych walk. Niezależnie od tego, trzeba stwierdzić, że spory potencjał tych jednostek został właściwie bezsensownie utracony i nie chodzi tu tylko o specyficzne losy leszneńskiego batalionu.
Po drugie: dziwi mnie, że opisane w książce składki lokalnego społeczeństwa na FON nie zostały obrócone na unowocześnienie uzbrojenia też przecież lokalnego batalionu ON. „Zakupione” ckm przekazano, co prawda, stacjonującemu w Lesznie pułkowi piechoty (55 pp), ale w istocie pieniądze poszły przecież do „wspólnego worka”, a uroczyste wręczenie miało charakter fikcyjny, bo stosowne ckmy i tak znajdowały się w magazynie mobilizacyjnym pułku.
Do ciekawostek zaliczam fakt, że batalion dysponował plutonem przeciwpancernym, ale nie miał jeszcze przydzielonych armatek. Wynika to stąd, że w 1939 roku polskie wojsko właśnie było w trakcie intensywnego zaopatrywania w armatki przeciwpancerne Boforsa poszczególnych oddziałów, a Obrona Narodowa była na końcu kolejki. Dodajmy, że rezerwowe pułki piechoty miały 4 zamiast 9 armatek i nie zdążono sformować dywizjonów przeciwpancernych na poziomie dywizji piechoty. Podobnie nie miały tego uzbrojenia bataliony strzelców.
Podczas walk odwrotowych batalion wykonał jedną akcję zaczepną. Mianowicie z Konina na jednym samochodzie ciężarowym wykonano wypad na Turek, gdzie zlikwidowano niemiecki oddział zaopatrzeniowy. Pokazuje to, co można było zrobić za pomocą nawet jednej ciężarówki, prawdopodobnie z doraźnej rekwizycji. Oczywiście szkoda, że na stanie batalionów ON nie było taboru samochodowego.
Mimo skrótowości informacji warto przeczytać, zwłaszcza w kontekście walk odwrotowych w 1939 roku. Piotr Bauer, Eugeniusz Śliwiński, Batalion Obrony Narodowej „Leszno” 1939 rok, Muzeum Okręgowe w Lesznie, Leszno 1992, s. 60 [8], 3 mapy, indeks osób, indeks miejscowości, fotografie.
John Le Carré nie żyje
O biografii Le Carrégo piszą wszyscy, zatem to mogę sobie podarować. Może z tym wyjątkiem, że przez kilka lat pracował w brytyjskich służbach specjalnych, zatem wiedział, o czym pisze.
Był absolutnym i niepodrabialnym mistrzem powieści szpiegowskiej. W jego książkach oficer wywiadu to niepozorny człowiek, grzebiący się nieustannie w materiałach archiwalnych, analizujący mnóstwo szczegółów. Przy tym nieprawdopodobnie bystry, zwracający uwagę na detale, których inni nie zauważają. Warto też podkreślić, że Le Carré tworzył zawsze rozbudowane psychologiczne portrety swoich postaci. Wykreowany przez niego świat był diametralnym przeciwieństwem tego znanego z przygód Bonda.
W swoim pisarstwie osiągnął taki poziom, że był nie tylko wirtuozem powieści sensacyjnej, ale wybitnym literatem tout court.
Był jednym z najciekawszych pisarzy współczesnych, przynajmniej w moim odczuciu. Jeśli kiedykolwiek sam bym coś chciał napisać, to niezależnie od tematyki wzorowałbym się właśnie na Le Carrém. Dokładna narracja, przemyślana fabuła, ciekawe, głębokie postaci, niespieszna akcja, troska o szczegół. To wszystko jest mi bardzo bliskie.
W niniejszym blogu zrecenzowano wiele jego książek, a on sam był jedynym pisarzem, który miał (i ma nadal) swój własny tag.
Bardzo, bardzo żałuję, że już nic o jego nowych powieściach nie napiszę.
Po tym wszystkim, co napisałem, nie mogę jednak nie zauważyć niepokojącej ewolucji Le Carrégo. Od jakiegoś momentu pojawił się w jego pisarstwie chorobliwy antyamerykanizm, który niestety chyba lekko wypaczał jego finezyjne fabuły. Im bardziej widział złych Amerykanów, tym mniej zauważał agresywnych Rosjan. A na marginesie, w Wielkiej Brytanii to nie Amerykanie mordowali na ulicach swoich byłych agentów, tylko niestety Rosjanie.
Na koniec mała dykteryjka. Le Carré to literacki pseudonim, właściwie nazywał się David John Cornwell. Ostatnie 40 lat swojego życia spędził w Kornwalii (Cornwall) w miejscowości St. Burian. Czyli Cornwell z Cornwall.
Monografia Holocaustu
Autor jest historykiem i dziennikarzem, twórcą filmów dokumentalnych również na tematy związane z Holocaustem. Ta uwaga jest o tyle istotna, że dysponuje on wieloma nagranymi relacjami nie zawsze dostępnymi dla innych historyków. Często korzysta z nich w książce, przez co wiele wydarzeń przedstawianych jest za pomocą cytatów z relacji świadków i to nie tylko ofiar, ale również sprawców. Oczywiście powoduje to, że książka jest łatwa w odbiorze, mimo natłoku szczegółowych informacji. Jest również do bólu wstrząsająca.
Historycy piszący o Holocauście dzielą się na intencjonalistów i funkcjonalistów. Ci pierwsi kluczową rolę przypisują Hitlerowi i ideologii nazistowskiej. Holocaust miał być wg nich wpisany od początku w plany hitlerowskie, a moment jego realizacji był uwarunkowany tylko sprzyjającymi okolicznościami, które powstały po ataku na Związek Sowiecki. Funkcjonaliści natomiast widzą zagładę jako splot wielu czynników, który bynajmniej nie był od początku zdeterminowany, ale raczej narastał w miarę zaostrzania się wojny i związanych z nią okrucieństw. W wersji radykalnej funkcjonaliści uważają, że nie było jednej decyzji o Holokauście, ale wiele szczegółowych, mających swoje własne specyficzne uwarunkowania.
Rees w tym sporze nie zajmuje żadnego stanowiska. Ogranicza się wyłącznie do przedstawienia faktów, nie próbuje dokonać żadnej syntezy czy podsumowania. Czytelnicy świadomi zarysowanej powyżej kontrowersji sami mogą wyrobić sobie opinię i ewentualnie przypisać się do którejś z istniejących szkół historiograficznych. Taka postawa autora dla jednych może być zaletą, dla innych wadą. Ja osobiście bym wolał, aby autor, który ma dobrze przemyślany problem, ujawnił jednak swój pogląd na podstawową przecież kwestię dla zrozumienia Holocaustu.
Fakty przedstawione przez Reesa wydają się potwierdzać koncepcję funkcjonalistów. Całej dyskusji wokół tego problemu nie zamierzam przedstawiać, ale jeden znamienny fakt jednak podam. Mianowicie w roku 1941 władze słowackie zamierzały deportować swoich Żydów do Rzeszy lub na tereny przez nich okupowane czyli do Generalnego Gubernatorstwa. Niemcy przedstawili jednak warunek: mogą przyjąć tylko zdolnych do pracy. Ostatecznie po negocjacjach podpisano w kwietniu 1942 r. porozumienie, w którym postanowiono, że za deportowane rodziny potencjalnych pracowników Słowacy będą musieli zapłacić. Warto sobie uświadomić, że wtedy już działały obozy zagłady w Bełżcu i w Chełmnie nad Nerem, a następne były w budowie. W tym samym czasie jednak obawiali się Niemcy pojawienia się w GG dużej grupy „nieproduktywnych” Żydów. Czyli nie przewidywali ich natychmiastowej eksterminacji. Zatem przykład słowacki wskazuje, że decyzje o Holocauście (zagładzie wszystkich Żydów europejskich) nie były chyba jeszcze podjęte. A mówimy o kwietniu 1942 r.!
Kolejnym ciekawym momentem, według którego oceniam wartość prac o Holocauście jest komentarz do konferencji w Wannsee. Wbrew powszechnemu przekonaniu nie podjęto tam decyzji o Holocauście. Opinia publiczna, a także niektórzy mniej zorientowani historycy, oczekują jasnego wskazania momentu, kiedy wszystko zostało rozstrzygnięte. Ale takiego momentu albo nie było, albo jest nam nieznany. Byłoby o wiele prościej, jeżeli dałoby się konferencję w Wansee zaklasyfikować jako taki punkt przełomowy. Rees przyznaje, że „taki pogląd na historię jest jednak błędny”.[1] Zgodnie jednak z logiką niezajmowania konkretnego stanowiska, dalej pisze coś innego mianowicie, że w Wansee, „ochoczo poparli zamysł wytępienia 11 milionów ludzi”.[2] Co zatem naprawdę wydarzyło się na tej konferencji?
Cała nasza wiedza opiera się o jedną notatkę, która się zachowała i jest dostępna na stronie muzeum Wannsee, także w języku polskim. Większość dyskusji poświęcona była zagadnieniu, kogo można traktować jako Żyda. Oczywiście odnosiło się to do terenu Niemiec, bo na wschodzie (w tym również w Polsce) nikt takimi drobiazgami głowy sobie nie zaprzątał i do getta trafiali ci, których jakiś Niemiec za Żyda uważał, bardzo rozszerzająco traktując jakiekolwiek definicje. W tym wielostronicowym dokumencie kluczowe są dwa zdania wypowiedziane przez Heydricha przyjęte przez zgromadzonych do milczącej wiadomości. Żydzi (wszyscy?) mieli być skierowani w kolumnach roboczych do budowania dróg na wschodzie, gdzie przewidywano dużą śmiertelność. Ci którzy przeżyją mają być poddani „specjalnemu traktowaniu”. Ta zapowiedź wskazuje na eksterminacyjne intencje wobec Żydów, ale jednocześnie pokazuje, że plany były na etapie bardzo początkowym, i w szczegółach zupełnie nierealistyczne. Jak na długą wypowiedź Heydricha to bardzo skąpe i ogólne informacje. Nie zostały także zrealizowane zgodnie z zapowiedziami i nie były przedmiotem dyskusji na konferencji. Na dodatek nie jest jasne, w jakiej relacji do tych planów była Akcja Reinhardt, do której trwały już przygotowania – w budowie były kolejne obozy zagłady.[3]
Podsumowując: na konferencji w Wannsee nie zapadły żadne decyzje dotyczące eksterminacji Żydów. W wypowiedzi Heydricha były jedynie bardzo ogólnikowe zapowiedzi wskazujące na zamiar eksterminacji Żydów europejskich. Znaczenie notatki z tej konferencji polega na tym, że jest to jedyny dokument wskazujący na planistykę dotyczącą Holocaustu. Powierzchowny, niezrealizowany, ale tylko taki mamy!
Generalnie Rees prezentuje postawę wyważoną, pewnym wyjątkiem jest stanowisko Watykanu i Kościoła wobec Holocaustu. Tutaj, podobnie jak w przypadku Wannsee podąża za głosem tłumu. Uczciwie przedstawia argumenty różnych stron, ale ostatecznie wyciąga wnioski wbrew przedstawianym argumentom. Warto tu przytoczyć sytuację z Holandii. Mianowicie kiedy Niemcy dowiedzieli się, że biskup Utrechtu Johannes de Jong zamierza potępić w 1942 roku deportacje Żydów, ostrzegli go, że jeżeli to uczyni, deportowani z Holandii zostaną także Żydzi, którzy przeszli na chrześcijaństwo. Biskup ogłosił list pasterski, a Niemcy zgodnie z zapowiedzią deportowali dodatkowo kilkuset ochrzczonych Żydów. Jedną z ofiar tego odwetu była karmelitanka Edyta Stein[4] (szkoda, że Rees o tym nie wspomina), późniejsza błogosławiona. Naprawdę poważnych wygibasów myślowych wymagało, żeby pomimo doświadczeń z tego dramatycznego szantażu nie rozumieć powodu milczenia Watykanu.
Czytelnicy nieco lepiej zorientowani w historii Holocaustu nie powinni za dużo od książki oczekiwać. W wielu miejscach brakuje dat, liczb, nazwisk. Ułatwia to narrację typu dziennikarskiego, zindywidualizowanie losów żydowskich i przejmującą opowieść dotyczącą strasznych losów poszczególnych ludzi. Plusem książki jest szeroka perspektywa, mówienie o sytuacji w wielu krajach i podejmowanie tematów wzbudzających kontrowersje. Zdecydowanie warto przeczytać, każdy dla siebie coś znajdzie.
Laurence Rees, Holocaust. Nowa historia, Prószyński i S-ka, Warszawa 2018, s. 552, indeks [!], ilustracje.
[1] s. 290.
[2] s. 295
[3] W Wikipedii błędnie jest łączona Akcja Reinhardt z konferencją w Wannsee, hasło „Einsatz Reinhardt”, dostęp 11.08.2020.
[4] W starszych biografiach Edyty Stein zwykle pomijano ten kontekst jej wywózki: Janina Immaculata Adamska, Błogosławiona Edyta Stein, Wyd. OO, Karmelitów Bosych, Kraków 1988 i Wladysław Kluz, Wrocławianka dr Edyta Stein, ATK Warzawa 1989. Natomiast prawdziwy zalew szczegółów w: Edyta Stein. Filozof i karmelitanka, opr. s. Teresa Renata od Ducha Świętego, Edition du Dialogue, Paris 1987 – zapewne dlatego, że zakonnica-autorka była Holenderką; co z tego skoro istota szantażu umknęła w powodzi drugorzędnych detali, przy okazji okazało się, że Rees kilka szczegółów pomylił. W niezawodnej Wikipedii na temat przyczyny deportacji ledwie pół zdania (hasło Edyta Stein, dostęp 7.12.2020)