Armaty kalibru 120 mm wz. 1878/09/31 i 1878/10/31
O moich superpozytywnych ocenach Wielkiego Leksykonu Uzbrojenia pisałem wielokrotnie. Do zeszytów będących podsumowaniem naszej wiedzy doszły zupełnie nowatorskie poświęcone radiostacjom polowym, sprzętowi optycznemu czy bunkrom polowym.
Tym razem będzie jednak trochę krytycznie. Armaty 120 mm, którym poświęcony jest omawiany zeszyt, stanowiły w polskiej armii sprzęt nietypowy, to znaczy niewystępujący w normalnych pułkach artylerii.[1] Wszystkich ich było lekko ponad 40 sztuk, co wystarczało na wystawienie 3 dywizjonów (każdy trzy baterie po 4 działony, razem 36 sztuk). Jeden z tych dywizjonów został zmotoryzowany (6 dam, zmobilizowany przez 1 pam[2] w Stryju), co było pewnym ewenementem, bowiem był to jedyny zmotoryzowany dywizjon artylerii ciężkiej, a jeden z trzech w ogóle zmotoryzowanych dywizjonów. Pozostałe dwa to dywizjony artylerii lekkiej wystawione na potrzeby zmotoryzowanych brygad kawalerii, były to jednak mniejsze jednostki, bo tylko dwubateryjne.
Ku mojemu największemu zdumieniu autorzy nie postawili sobie najbardziej oczywistych pytań: dlaczego jako sprzęt nietypowy pozostawiono tylko armaty 120 mm? dlaczego zdecydowano się na motoryzację armat nietypowych, a nie tych stanowiących podstawowe wyposażenie pułków artylerii ciężkiej? Czy motoryzacja wpłynęła na poprawę wartości bojowej dywizjony, jeśli tak, to w czym to się przejawiło? Dodatkowo chciałoby się postawić kilka zagadnień mniejszej wagi: jak wyposażony w sprzęt motorowy był 6 dam? jak to się stało, że dywizjonowi armat 120 mm biorącemu udział w obronie Warszawy (46 dac) zabrakło amunicji, podczas gdy jego bliźniacza jednostka wycofując się spod Zegrza (47 dac) była w stanie uzupełnić amunicję znacznie ponad przewidywany etat?[3]
Rozumiem, że nie na wszystkie te pytania baza źródłowa pozwala udzielić odpowiedzi, ale w takim przypadku dobrze jest po prostu powiedzieć „nie wiemy”. Samo postawienie problemu już jest wartością istotną. Ponadto czytelnikom dostarcza się informacji, jaki jest stan najnowszej wiedzy odnoszącej się do danego zagadnienia. Jeżeli pytań się nie stawia, to nie wiadomo, czy to autorzy są mało ruchliwi intelektualnie, czy tylko milczeniem pokrywają obiektywny brak informacji. Potwierdzeniem, że autorzy nie zauważają problemu motoryzacji artylerii może być np. fakt, że podają dane techniczne tylko dla armat o ciągu konnym, a po wymianie kół istotnie zmieniała się waga działa.
Wielki Leksykon Uzbrojenia jest wydawnictwem popularnym, zatem można by powiedzieć, że nie musi być tak kompetencyjnie zaawansowany. Jednak tak się składa, że autorzy piszący w tej serii to nie tylko najlepsi aktualnie dostępni specjaliści w danej dziedzinie, ale również ambitni badacze, przedstawiający w popularnej formie najaktualniejszy stan wiedzy. Dlatego ta seria jest tak ciekawa. Warto, aby redakcja była w stanie wymóc na autorach pewien poziom i kompletność informacyjną, nie tylko w zakresie wyposażenia zeszytu w odpowiednią ilość materiału ilustracyjnego. W omawianym zeszycie zabrakło informacji, skąd wzięło się dziwne oznaczenie armaty jako wz. 1878/09/31 lub 1878/10/31. Można się tylko domyślać, że chodziło o łoże rosyjskiej haubicy 152,1 mm wz. 1909 lub 1910, które wykorzystano do przebudowy armaty według wzoru zatwierdzonego w 1931 roku. Ale czy na pewno?
Poza tymi kilkoma zagadnieniami zeszyt bardzo ciekawy i jak wszystkie inne bardzo przydatny w porządkowaniu istniejącej wiedzy.
Jędrzej Korbal, Paweł Janicki, Armaty kal. 120 mm wz. 1878/09/31 i 1878/10/31, Wielki Leksykon Uzbrojenia Wrzesień 1939 t. 44, Edipresse Warszawa 2014.
[1] Po prawdzie to była jeszcze jedna armata nietypowa w 1939 roku. Mianowicie tuż przed wybuchem wojny wystawiono 3 plutony artylerii górskiej z armatami 65 mm (razem 12), a trakcie formowania było pięć dwudziałowych plutonów dla ON . Jakby tej armacie poświęcono chociażby część zeszytu WLU to dopiero byłaby rewelacja.
[2] Autorzy konsekwentnie piszą 1 PAM, zwracam redakcji WLU uwagę, że w innych zeszytach autorzy używali skrótów nazw pułków pisanych małymi literami, podobnie jak zresztą w całej literaturze przedmiotu
[3] Zresztą można się tylko domyślać, że standardowo bateria było wyposażona w 2 j.o. czyli ok. 80 pocisków, bo tyle mieściło się na wozach amunicyjnych, ale czy na pewno to wszystko. W każdym razie 47 dac pobrał po 133 pociski na działo. Jak w takim razie zabrał tyle amunicji? Ciekawe też skąd je pobrał, skoro 46 dac nie mógł / nie potrafił tego zrobić?
Kresowa Brygada Kawalerii w 1939
To bardzo dobrze, że powstała monografia Kresowej Brygady Kawalerii (KBK). Nie cieszyła się ona szczególna estymą u historyków – jej boje we wrześniu były bezbarwne i chaotyczne, dowódcy się zmieniali, żaden z nich dobrze się nie zapisał na kartach historii.
W sierpniu 1939 roku KBK dowodził gen. Marian Przewłocki. W skład brygady wchodziły: 12 p.uł. (dowódca ppłk Andrzej Kuczek) stacjonujący w Białokrynicy, 20 p.uł. (płk. Andrzej Kunachowicz) stacjonujący w Rzeszowie, 22 p.uł. (płk Władysław Płonka) stacjonujący w Brodach, 6 psk (ppłk Stefan Mossor) stacjonujący w Żółkwi oraz 13 dak (ppłk Janusz Grzesło) stacjonujący w Kamionce Strumiłowej (dowództwo w Brodach).
Od samego początku KBK nie miała szczęścia. Najpierw 12 p.uł., który jako pierwszy został zmobilizowany w trybie alarmowym, po przetransportowaniu na teren operacyjny Armii „Łódź” został czasowo podporządkowany dowództwu Wołyńskiej Brygady Kawalerii (tej od Bitwy pod Mokrą) i nigdy już nie powrócił do swojej macierzystej jednostki. A na kilka dni przed wybuchem wojny KBK straciła swojego dowódcę, gen. Przewłocki został powołany na stanowisko dowódcy 2 Grupy Kawalerii, a dowodzenie przejął jego zastępca płk Hanka-Kulesza. Wspomniana Grupa Kawalerii zresztą nigdy nie powstała, a gen. Przewłocki znalazł się na klasycznym bocznym torze.
Zupełnie inaczej z płk. Hanką-Kuleszą, ten znalazł się w samym centrum wydarzeń. Po wywagonowaniu się do 3 września, brygada otrzymała rozkaz, aby rozpoznać lewy brzeg Warty a następnie przejść w rejon Rossoszycy, gdzie miała pozostać w dyspozycji dowódcy armii. Zniszczenie mostów dowódca armii zastrzegł do swojej decyzji. Rozkaz streszczam dokładnie, bo ma to zasadnicze znaczenie dla późniejszych wydarzeń. Hanka-Kulesza ten rozkaz literalnie wykonał, zameldował się w dowództwie Armii „Łódź” po kolejny. Jakże był zaskoczony, kiedy dowiedział się, że zostaje odwołany ze stanowiska dowódcy KBK za niewykonanie rozkazu, bowiem nie bronił uporczywie Warty odsłaniając skrzydło sąsiedniej 10 DP gen. Dindorf-Ankowicza, ponadto pozostawił niewysadzone mosty na Warcie. Wygląda na to, że pułkownik Hanka-Kulesza stał się kozłem ofiarnym mającym zdjąć odpowiedzialność za złe dowodzenie z szefostwa Armii „Łódź”.[1] Na jego miejsce mianowano płk. Grobickiego dotychczasowego dowódcę Sieradzkiej Brygady ON, wcześniej związanego z kawalerią.
Wielkie dziękczynienie dla Mariusza Majewskiego za precyzyjne wyjaśnienie okoliczności odwołania Hanki-Kuleszy. Sprawa nie była jasna, a dla wielu historyków jedynym źródłem narracji w tej sprawie były pamiętniki gen. Rómmla i wyjaśnienia szefa sztabu Armii „Łódź” płk. Pragłowskiego. Obaj panowie niestety w tej sprawie mataczyli obciążając niesłusznie Hankę-Kuleszę, który zapewne do wybitnych nie należał, ale w tej konkretnej sprawie poniósł odpowiedzialność za cudze winy. Poza tym dobrze się stało, że człowiekowi, chociaż po latach, przywrócono dobre imię. To zawsze ważne.
Po pierwszych dniach walk, KBK rozpoczęła proces głębokiego odwrotu, zgodnie z rozkazem dowódcy Armii „Łódź”. Podczas odwrotu utracona został łączność pomiędzy oddziałami, które coraz bardziej przemieszane, bez aktualnych rozkazów, w powiększającym się chaosie i rozdrobnieniu kontynuowały odwrót. Niestety, każdy oddział na własną rękę. Pojedynczo walcząc zostały bez większych walk zlikwidowane, tylko kilka szwadronów przedostało się za Wisłę. Na dodatek 8 września płk Grobicki udał się po rozkazy do Warszawy i już nie powrócił. Tak jak dowódca armii (gen. Rómmel) pozostawił ją swojemu losowi, tak Grobicki porzucił swoją brygadę pod Głownem.[2] Przykład szedł niestety od góry. Jak gdyby nigdy nic oczekiwał na podległe sobie oddziały po drugiej stronie Wisły, w rejonie Otwocka (na rozkaz Rómmla). Nazwę brygady nosiło już tylko kilka wyczerpanych szwadronów kawalerii.[3] Niedobitki pod dowództwem ppłk. Płonki z 22 p.uł. walczyły aż do 1 października w składzie grupy płk. Zieleniewskiego, dając przykład nie tylko bohaterstwa, ale i determinacji, a przede wszystkim tego, że brygada zasłużyła sobie na lepszy los niż zgotowali jej dowódcy wszystkich kolejnych szczebli.
Z tego bardzo skrótowego przedstawienia losów KBK podczas kampanii wrześniowej nie wynika oczywiście jak dalece wnikliwa i szczegółowa jest książka. Pod tym względem jest wzorowa. Uznanie. Poza tym muszę wspomnieć o mapach ilustrujących szlak bojowy KBK. To bardzo ułatwia lekturę, a tak rzadko występuje w podobnych opracowaniach. Uznanie po raz wtóry.
Dwóch rzeczy mi jednak zabrakło. Pierwsze pominięcie ma charakter zasadniczy, mianowicie autor nie wspomniał nawet o losach 4 batalionu strzelców wchodzącego co najmniej nominalnie w skład brygady. Rozumiem zafascynowanie kawalerią, ale żeby w ogóle o tym batalionie nawet nie wspomnieć, nawet jeśli był podporządkowany 10 DP?
Druga kwestia jest na pograniczu zakresu merytorycznego książki. Chodzi mianowicie o pominięcie ppłk. Stefana Mossora przy obsadzie funkcji szefa sztabu Armii „Poznań” i powierzenie mu dowództwa 6 psk. Skoro znalazło się miejsce nawet na kilkuzdaniowe przedstawienie walk w 1920 roku pułków wchodzących w skład brygady, to chciałoby się coś dowiedzieć również na wzmiankowany temat, tym bardziej, że w literaturze przedmiotu podawane są różne powody tego zaskakującego „niepowołania”. Majewski co prawda wspomina o nim w nocie biograficzne Mossora (s. 177), ale podaje jednozdaniowe uzasadnienie dość rzadko spotykane w pracach historycznych.[4] A byłaby tak ciekawie, gdyby autor zechciał potraktować temat z taką samą wnikliwością, jak odwołanie płk. Hanki-Kuleszy.
Trzecie pominięcie dotyczy 20 p.uł. Autor słowem nie wspomniał, że ten stacjonujący w Rzeszowie pułk był przewidziany do motoryzacji i miał wejść w skład 10 BK. Dowództwo pułku miało „chody” w Warszawie i wpłynęło na zmianę decyzji. W efekcie do 10 BK przyłączono 24 p.uł z Kraśnika powodując przy okazji taki absurd, że dowództwo 10 BK, dywizjony przeciwpancerny i rozpoznawczy miały siedzibę w Rzeszowie, ale jej podstawowa siła, czyli pułki kawalerii stacjonowały w Łańcucie i Kraśniku. W tym samym czasie w KBK 20 p.uł. (Rzeszów) był oddalony od 22 p.uł. (Białokrynica) o ponad 300 km. Tak się kończyło uleganie ułańskim fanaberiom, którzy kochali konie, a lekceważyli samochody.
Przy tej ostatnie sprawie muszę się przyznać do bardzo brzydkiego uczucia. Mam niestety Schadenfreude, z powodu losów 20 p.uł. Mógł przejść do historii jako jeden z lepiej rozpoznawanych polskich pułków, a skończył dość nieciekawie, rozbity w czasie walk odwrotowych, zapisując raczej historię chaosu i nieszczęścia (poświęcenia nikomu nie ujmując) niż żołnierskiej chwały, takiej jak pułku 24, który w 1939 roku nierozbity, w zwartym szyku przekroczył granicę węgierską i został odtworzony na Zachodzie. A wszystko przez to, że woleli smród końskiego łajna niż zapach spalin.
Wracając do monografii KBK: to bardzo solidna, rzetelnie opracowana i szczegółowa praca, wypełniająca dotkliwą lukę w historiografii. Na dodatek wielki plus za wyjaśnienie sprawy płk. Hanki-Kuleszy oraz za zamieszczenie map i przyzwoitego indeksu nazwisk. Dla mnie 10/10.
Marcin Majewski, Kresowa Brygada Kawalerii w kampanii 1939 roku, IPN Warszawa 2011
[1] Siłą rzeczy przedstawiam cały problem odwołania płk. Hanki-Kuleszy bardzo pobieżnie, w książce zajmuje on ponad 20 stron (s. 53-74) i tylko zapoznanie się z tą analizą może dawać podstawy do wyciągania samodzielnych wniosków.
[2] Miał rację prof. Wieczorkiewicz, kiedy, oceniając dowodzenie podczas kampanii wrześniowej, mówił że ryba śmierdzi od głowy. Co należy rozumieć tak, że w tych miejscach, gdzie dowódcy armii panowali nad sytuacją, tam dużo lepiej spisywali się dowódcy dywizji i brygad kawalerii. Jak widać na wskazanym przykładzie, tam gdzie dowódcy armii je porzucali, tam i dowódcy niższego szczebla robili to samo ze swoimi jednostkami. Podobnie swoje dywizje porzucili płk Dojan-Surówka (2 DPLeg.) i gen. Bończa-Uzdowski (28 DP).
[3] Największą siłę przedstawiał 1 pkaw KOP(ppłk Feliks Kopeć), podporządkowany jeszcze nad Wartą dowództwu KBK.
[4] Mossor był do marca 1939 I oficerem sztabu inspektora armii gen. Kutrzeby. W sposób naturalny powinien zostać szefem sztabu armii dowodzonej przez Kutrzebę. Jako powód jego niepowołania Majewski podaje zasugerowanie w jednym z opracowań wydania zgody na przemarsz wojsk sowieckich przez Polskę. Zapewne podąża w tym przypadku za ustaleniami Jarosława Pałki w książce Generał Mossor (1886-1957). Biografia wojskowa. Dla porządku podaję, że wielu autorów sugeruje, że Mossor został odwołany ze stanowiska szefa sztabu Armii „Poznań”, np. Waldemar Rezmer, Armia „Poznań” 1939, Bellona Warszawa 1992 s. 24, a z ostatnich publikacji D. Koreś w biografii płk. Pragłowskiego (s. 228), o której to książce piszę tutaj. Opierają się oni na wspomnieniach Kopańskiego i Pragłowskiego.
Sosabowski, Montgomery, Holendrzy i Polacy
Pierwszą osoba, która spotkała polskich spadochroniarzy lądujących na holenderskiej ziemi pod Arnhem, była Cora Baltussen. Wyszła im naprzeciw zapewne dlatego, że jako jedna z nielicznych w okolicy znała język angielski. Udzieliła Polakom niezbędnych informacji na temat znajdujących się w okolicy Niemców, zaopiekowała się rannymi. Tak zaczęły się dzieje pewnej szczególnej przyjaźni. Pani Cornelia Baltussen utrzymywała przyjacielskie kontakty z żołnierzami Brygady Spadochronowej także po wojnie, zorganizowała komitet Driel-Polen (Driel to miasteczko, które zajęła Brygada po wylądowaniu w Holandii). Dbała też o dobre imię polskich spadochroniarzy, zabiegała o nadanie im odznaczeń holenderskich. Mimo pozytywnego stanowiska królowej holenderskie ministerstwo obrony wciąż odmawiało nadania tych odznaczeń. Już w latach dwutysięcznych narastała w tej sprawie coraz większa presja społeczna. Po rozgrzebaniu archiwaliów okazało się, że holenderskie ministerstwo działało pod brytyjskie dyktando i wyszła na jaw jeszcze ciekawsza historia związana z mnożeniem przez Anglików zarzutów wobec gen Sosabowskiego i wobec Brygady Spadochronowej. W Polsce niestety historia zapomniana, a zdecydowanie warta pamięci.
Chodziło mianowicie o to, że Anglicy, a dokładnie gen. Browning, dowódca brytyjskiego Korpusu Spadochronowego, po bitwie pod Arnhem wystąpili z żądaniem odwołania z funkcji gen. Sosabowskiego, co zresztą się niestety stało. Najciekawsza była argumentacja: współpraca z gen. Sosabowskim bywa trudna, a poza tym pod Arnhem Polacy pod jego dowództwem unikali walki i nie udzielili Brytyjczykom stosownej pomocy. Ta ostatnia przesłanka jest po prostu podła i warto o tym jasno mówić. Sosabowski przed rozpoczęciem operacji „Market Garden” zgłaszał do niej wiele zastrzeżeń. Pod jego wpływem wprowadzone do planu modyfikacje. Przebieg wydarzeń potwierdził, że operacja miała istotne wady w planistyce, a wątpliwości gen. Sosabowskiego potwierdziły się w całej rozciągłości. Z kolei gen. Montgomery brał na siebie całą odpowiedzialność za planowanie tej operacji, ale do oczywistych błędów wcale nie miał zamiaru się przyznać. Trzeba było znaleźć kozła ofiarnego, a Sosabowski się do tego dobrze nadawał, bo można było upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu: znaleźć winnego i pozbyć się niepokornego generała. Jego niepokorność polegała na stałej walce o właściwe zabezpieczenie polskich interesów, co w Londynie Sikorskiego bynajmniej nie było tak powszechne, jak by się wydawało. Chodziło na przykład o status samodzielności brygady, o zapewnienie jej użycia w całości jako odrębnej jednostki (pod Arnhem było inaczej), o wykorzystanie jej w walce dopiero po zamknięciu pełnego cyklu szkoleniowego itd.
Operacja „Market Garden” się skończyła, a gen. Browning wystąpił do Sosabowskiego o wytypowanie do odznaczenie szczególnie bohaterskich polskich żołnierzy. Po kolejnych kilkunastu dniach sytuacja się zmieniła, tym razem mówiono u unikaniu walki, a nie o bohaterstwie. Stał za tym gen. Montgomery, który zamierzał siebie wybielić kosztem oczernienia polskich spadochroniarzy tak nieudolnie użytych pod Arnhem. To właśnie było z jego strony paskudne . Co więcej, Polacy wydają się o całej tej rzeczywistości zapominać. Jak się wczytać we wspomnienia Sosabowskiego, to właściwie jest to jasne, w kilku książkach też mniej lub bardziej dokładnie sprawa jest opisana, ale z szerszej świadomości historycznej Polaków sprawa została wyparta. O Montgomerym różne rzeczy się w Polsce pisze, ale o tym akcie podłości zwykle się zapomina. Moim zdaniem warto o tym mówić, postać gen. Montgomery’ego powinna być w Polsce objęta historyczną infamią, tak haniebnych zachowań nie powinno się puszczać płazem.
Inaczej niż Polacy (tak rzekomo skoncentrowani na swojej historii) Holendrzy nie zapomnieli. Do wysiłków Cory Baltussen mających na celu przywrócenie Brygadzie Spadochronowej dobrego imienia i jednocześnie wyrażenie wdzięczności jej żołnierzom a zwłaszcza jej dowódcy przyłączyli się kolejni młodzi ludzie, w tym dziennikarze. Sprawa zrobiła się w Holandii głośna (inaczej niż w Polsce). Kunktatorstwo ich Ministerstwa Obrony było coraz bardziej irytujące. W końcu udało się doprowadzić do nadania Sosabowskiemu pośmiertnie Orderu Brązowego Lwa, a sztandarowi brygady Orderu Wojskowego im. Króla Wilhelma I, najwyższego holenderskiego odznaczenia wojennego. Na uroczystości wręczenia tych odznaczeń była holenderska królowa, mnóstwo ichniejszych oficjeli, a w głównym kanale telewizji była pełna transmisja plus sporo dodatkowa materiałów filmowych o Polakach. W Polsce sprawa przeszła prawie niezauważona, a najwyższym reprezentantem władz z Warszawy był minister Janusz Krupski szef Urzędu ds. Kombatantów. Na szczęście lokalna TVP Szczecin przygotowała na ten temat film Honor generała w reż. Joanny Pieciukiewicz, dzięki czemu posiadam jakieś informacje na ten temat, którymi zresztą się właśnie dzielę.
Bardzo się cieszę, że Holendrzy pamiętali i pomimo serwilistycznego stanowiska własnego Ministerstwa Obrony ostatecznie doprowadzili do odznaczenie Sosabowskiego. Haniebne zachowanie generałów Montgomery’ego i Browninga powinno być w Polsce pamiętane i ci panowie powinni być oceniani proporcjonalnie do swojej podłości. A TVP Historia podziękowania za emisję Honoru generała.
Honor generała, film w reż. Joanny Pieciukiewicz, Polska 2007.
Stanisław Sosabowski, Droga wiodła ugorem, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1990.
Najlepszy dowódca, najlepsza dywizja
W ocenie prof. Wieczorkiewicza, wybitnego znawcy kampanii wrześniowej, najlepiej dowodzoną w 1939 roku była 11 Dywizja Piechoty wchodząca w skład Armii „Karpaty”. Jej dowódcą był pułkownik Prugar-Ketling. To jego właśnie wspomnienia ośmielam się przypomnieć w niniejszej nocie. Warto podkreślić, że wspomnienia najlepszego dowódcy dywizji w 1939 roku powinny być lekturą obowiązkową dla każdego zainteresowanego tym okresem.
11 DP nie miała szczęścia. Mobilizowana była podczas mobilizacji powszechnej, wyruszyła na front już w czasie trwania walk, transporty były bombardowane. Na dodatek, zmieniano rozkazy dotyczące rejonu wywagonowania. W efekcie: jeden batalion z każdego pułku został wyładowany daleko od obszaru ześrodkowania wszystkich pozostałych oddziałów dywizji, a chaos transportowy uniemożliwił dotarcie dywizyjnej kompanii przeciwpancernej i baterii przeciwlotniczej. Przyszło zatem jej walczyć w zgrupowaniu zmniejszonym o ok. 1/3 stanu wyjściowego.
Dywizja płk. Prugar- Ketlinga wsławiła się kompletnym rozbiciem niemieckiego pułku SS „Germania”. Sukces to tym większy, że doszło do niego podczas walk odwrotowych dywizji. Zwykle w takiej sytuacji większość polskich jednostek walczyła o przeżycie i traciła zdolność do działań ofensywnych. W tym przypadku było inaczej. Jak do tego doszło? Pułkownik Prugar-Ketling zorientował się, że Niemcy najbardziej boją się walki w nocy i uderzenia Polaków na bagnety. Zadecydował zatem, że oddziały dywizji uderzą właśnie w nocy i na bagnety. Żeby zwiększyć determinację swoich żołnierzy, a jednocześnie osiągnąć efekt zaskoczenia rozkazał, aby żołnierze biorący udział w natarciu, zdali amunicję aż do rozładowania karabinów. Pozostały im tylko bagnety i tylko na nie mogli liczyć. Efekt był piorunujący. Przez linie niemieckie przewaliła się jakby ofensywa duchów. W dramatycznej ciszy, przerywanej gdzieniegdzie ogniem niemieckiej obrony, nastąpiła zagłada kilku oddziałów niemieckiego pułku. Tej posępnej atmosfery Niemcy nie wytrzymywali, nie podejmowali walki, salwowali się ucieczką, ginęli w złowrogiej ciszy.
We wspomnieniach Prugara-Ketlinga uderza wiara w swoje wojsko. Z dużą pewnością wyrokował, że dany pułk, mimo osłabienia wyniszczającymi walkami odwrotowymi, niedożywiony i niewyspany, bez trudności sobie poradzi z kolejnym atakiem na niemieckie pozycje. Żołnierze tej wiary swojego dowódcy nie zawodzili i kolejne przeszkody na drodze dywizji były w uporczywych walkach usuwane (jak np. pod Łętownią czy w Lasach Janowskich). Dlatego właśnie była to dywizja najlepsza, 11 Karpacka Dywizja Piechoty. Aby pokazać wysiłek żołnierzy, warto podać zauważyć, że jak wynika z obliczeń, żołnierze dywizji licząc od pierwszych walk 8 września pod Dębicą do 20 września pod Lwowem przemaszerowali ok. 300 km. A w tym czasie przecież stoczyli wiele walk!
Warto jeszcze zwrócić uwagę na trudności, jakie wynikały dla 11 DP z powodu rozkazów przychodzących z dowództwa Grupy Operacyjnej gen. Orlik-Łukoskiego. W kilku przypadkach zaplanowane już kontrataki nie dochodziły do skutku z powodu rozkazów, jakie otrzymywano z dowództwa GO. Sytuacja na froncie Armii „Karpaty” była specyficzna, bowiem polskim jednostkom stale groziło przeskrzydlenie. Miało to jednak ten skutek, że pojawiały się szanse na uderzenie w skrzydło niemieckich jednostek, które wysforowały się do przodu. Zwróćmy uwagę przy okazji, że polska armia była przez lata przygotowywana do walki manewrowej, a szanse na taką właśnie się pojawiały. Tak było pod Birczą nad Sanem. Atak był już przygotowany, współdziałanie z 1 psp uzgodnione, niestety rozkazy gen. Łukoskiego takie działania uniemożliwiły (s.30-35). Warto przyjrzeć się, dlaczego tak się stało. Nowy dowódca frontu gen. Sosnkowski miał taką samą koncepcję, gen. Fabrycy, dowódca Armii „Karpaty” również, nawet wydał w tej sprawie stosowne rozkazy. Problem w tym, że w dniu poprzedzającym planowane natarcie gen. Łukoski trzy razy zmieniał miejsce swojego postoju i był nieosiągalny zarówno dla podwładnych jak i przełożonych. Wysforowana do przodu niemiecka 2 DGór. miałaby niemały problem, jej czołowe oddziały zostałyby zapewne zupełnie rozniesione. W tym przypadku powiedzmy uczciwie, że gen. Łukoski zawiódł, za bardzo skoncentrowany był na odwrocie i nie zrozumiał rzeczy elementarnej: kontratak w dobrej sytuacji opóźnia działanie całego ugrupowania wroga.
W książce poruszane są zagadnienia łączności radiowej. Nie była ona używana z następujących powodów: skompromitowanie szyfrów i zbyt mały zasięg w górach, nieprzekraczający 50 km (s. 45).
Jeszcze ciekawostka: w skład dywizji wchodziły 48 pp, 49 pp i 53 pp. W pułku 49 zwanym huculskim żołnierze nosili kapelusz huculski podobny, choć nie tożsamy z kapeluszem noszonym w dywizjach strzelców podhalańskich.
Podsumowując: książka bardzo ciekawa, lektura niezbędna dla zainteresowanych kampania wrześniową, korzystanie z niej bardzo ułatwiają szczegółowe mapy dołączone do tekstu. Oceniam 10/10. Odnoszę smutne wrażenie, że wspomnienia Prugara-Ketlinga umykają różnym badaczom kampanii wrześniowej i za rzadko są wykorzystywane jako źródło cennej wiedzy, tym cenniejszej, że wywodzącej się od generała odnoszącego sukcesy. Szkoda tylko, że te pamiętniki w ogóle nie zahaczają o okres dwudziestolecia.
Bronisław Prugar-Ketling, Aby dochować wierności. Wspomnienia z działań 11. Karpackiej Dywizji Piechoty. Wrzesień 1939, Wydawnictwo „Odpowiedzialność i Czyn”, Warszawa 1990.
Biografia pułkownika Pragłowskiego
Mam takie marzenie czytelnicze, by w końcu trafić na książkę historyczną, której autor jasno sprecyzowałby problemy badawcze, obudowałby je pytaniami, potem na owe pytania spróbowałby udzielić odpowiedzi i zsyntetyzowałby je w postaci rozstrzygnięcia problemów nurtujących co inteligentniejszych historyków. W tym marzeniu nacisk położony jest na słowo problemy, czyli explicite opisanie kwestii, które są kluczowe dla zrozumienia jakiejś epoki czy też, w przypadku monografii, dla zrozumienia zagadnień charakterystycznych dla danej tematyki.
Jakkolwiek wydawałoby się to dziwne, to taka książka jest bardzo rzadkim ptakiem na niebie polskiej historiografii. Najczęściej mamy do czynienia z przedstawieniem tematyki badawczej w postaci problemów pozornych, czyli celem badań jest przedstawienie faktografii związanej z danym obszarem badawczym. Jeżeli jest to zrobione rzetelnie, to daje czytelnikom jakąś satysfakcje poznawczą. Problem w tym, że to nie jest prawdziwe sproblematyzowanie tematu. Z prostej faktografii nie wynika rozstrzygniecie żadnego z poważniejszych zagadnień nurtujących historyków. Wśród rzetelnych historyków zajmujących się problematyką września 1939 panuje swoisty minimalizm badawczy, koncentrują się oni najczęściej na badaniach podstawowych, ustaleniu struktur walczących jednostek, prostej historii faktograficznej, kwestiach ilościowych, obsadzie personalnej. Czy to jednak prowadzi do jakiejś syntezy, do podsumowania, do pójścia dalej w odpowiedzi na pytanie, dlaczego przegraliśmy tę kampanię poniżej możliwości tak dużej i nieźle przygotowanej armii? Co mogliśmy zrobić lepiej?
Książka Daniela Koresia jest w tym przypadku wyjątkiem. Autor co prawda nie przedstawił szerszych problemów badawczych, co w przypadku biografii zrozumiałe, ale wyselekcjonował zasadnicze kwestie z życiorysu swego bohatera i zamienił je w szersze, bardziej uniwersalne problemy. Wyjątkowe w tej książce jest przedstawienie wszystkich zagadnień związanych z płk. Pragłowskim[1] na szerszym tle dającym możliwość głębszego zrozumienia poruszanych problemów.
Dobrym przykładem mogą tu być poglądy Pragłowskiego na przyszłość polskiej kawalerii. Można je było po prostu zreferować, tak jak to robi większość historyków. Koreś jednak wybrał inny sposób narracji. Przedstawił mianowicie całą debatę w sprawach poruszanych przez Pragłowskiego, wskazał głównych dyskutantów, ich poglądy, różnice między nimi, delikatnie nawet próbował podsumowywać owe debaty. Więcej, w przypisach odniósł się również do dotychczasowej historiografii wskazując na oczywiste przekłamania, ale także na inne rzetelne badania w tej sprawie. Na marginesie: moją sympatię zdobył sobie Koreś polemiką z różnymi dziwacznymi poglądami Lecha Wyszczelskiego, który taśmowo produkuje kolejne książki, sadząc w nich sporo błędów i upowszechniając różne absurdalne opinie wprowadzające w błąd czytelników.
Pragłowski był szefem sztabu Armii „Łódź”, a z dowodzeniem tą armią wiąże się kilka kontrowersji będących od lat przedmiotem dyskusji historyków. Pierwsza dotyczy przegrupowania całości sił armii na pozycje wysunięte, druga zaś dotyczy przeniesienia miejsca postoju dowództwa Armii i jej sztabu tak daleko na zaplecze, że utracono kontakt z dowodzonymi wojskami lub, jak chcą krytycy tej decyzji, porzucono własne wojska. Obie te kwestie Daniel Koreś zbadał nadzwyczaj szczegółowo, dotarł do wszystkich możliwych źródeł, zrekonstruował przebieg wydarzeń, a nawet spróbował dokonać oceny tych decyzji. Zwłaszcza ta pierwsza kwestia jest bardzo trudna do oceny, bo nie istnieje żadna miara efektywności czy racjonalności tych rozstrzygnięć. Mimo to Koreś spróbował znaleźć obiektywne miary, w oparciu o które można dokonać oceny. Taką miarą może być skuteczność w opóźnianiu posuwania się wojsk niemieckich. Szacunek! Rzadko kto z zawodowych historyków podejmuje się ocen trudnych do zobiektywizowania, a jednocześnie wzbudzających dyskusje w środowisku. Cenna jest zarówno odwaga, jak kompetencja i nowatorskie podejście. Warto tylko dodać, że finalnie w tej sprawie Koreś wydaje pozytywną opinię dowództwu Armii „Łódź”.
Druga sprawa to owe nieszczęsne przeniesienie dowództwa na głębokie zaplecze. Tutaj bardzo cenne jest ustalenie elementarnej faktografii. Pierwotnie nowym miejscem postoju miały być Brzeziny pod Łodzią. Okazały się one zniszczone, stale bombardowane i wtedy osobiście gen. Rómmel podjął decyzję o nowym miejscu postoju w Mszczonowie; późnej przenosząc je aż do Kołbieli, ale to akurat nie miało większego znaczenia, bo kontakt z wojskami już wcześniej został utracony. Pragłowski, o ile zawinił w tej sprawie, to tylko brakiem aktywności w przeciwdziałaniu decyzjom swojego dowódcy. Na jeden dodatkowy szczegół warto zwrócić uwagę. W literaturze przedmiotu panuje dość powszechne przekonanie, że rozkaz o przeniesieniu miejsca postoju sztabu do Kołbieli wydal Naczelny Wódz. Drobiazgowa analiza relacji wskazuje, ze to jednak Rómmel sam z siebie wydał taki rozkaz.[2] Sztab znajdujący się za Wisłą nie miał już żadnych, nawet hipotetycznych możliwości oddziaływania na losy powierzonej mu armii.
Równie precyzyjnie Koreś odtwarza również trzecią wzbudzającą kontrowersje sytuację, związaną już tym razem z dowodzeniem Armią „Warszawa”, chodzi o nieudzielenie pomocy walczącym nad Bzurą wojskom gen. Kutrzeby, a skierowanie całego wysiłku wojskowego na wschód od Warszawy. Tutaj ocena działań spółki Rómmel/Pragłowski jest już jednoznacznie negatywna.
Trzeba w tym miejscu zwrócić uwagę, że Daniel Koreś nie uległ chorobie większości biografów i nie stara się wybielić ani wytłumaczyć swojego bohatera. Zachowuje obiektywizm i – kiedy trzeba – negatywnie podsumowuje działania Pragłowskiego. Kolejny powód do uznania.
Podsumowując: dawno nie czytałem tak dobrej książki o wrześniu 1939 roku. Autor przytomnie zidentyfikował kluczowe, kontrowersyjne momenty aktywności swojego bohatera. Korzystając ze wszystkich dostępnych źródeł dokładnie je odtworzył, przedstawił na szerokim tle i nie uchylał się od ocen, nawet jeżeli były kłopotliwe dla opisywanej postaci. Jednym słowem same plusy, pochwały etc. Niewątpliwie oceniam na 10/10 i jeszcze zaliczam do elitarnej kategorii sił sensu.
Od tak wybitnej książki oczekuje się jednak więcej niż od normalnej „produkcji” naukowej, co najmniej z tego powodu, że rozbudza ona apetyt na jeszcze więcej niż daje. We mnie rozbudziła apetyt na dokładniejszy opis działalności sztabowej płk. Pragłowskiego. Jawi się ona jako skoncentrowana wyłącznie na wspomaganiu taktyczno-operacyjnym dowódcy armii. Szef sztabu w takiej konfiguracji to dodatkowy szef III Oddziału (Operacyjnego) swojego sztabu. Nic nie wiemy o jego działalności lub też jej braku w takim np. aspekcie jak łączność. Tym to istotniejsze, że zwłaszcza po odskoku do Mszczonowa sztab utracił łączność z dowodzonymi jednostkami. Tak się mówi, ale realnie oznacza to utratę łączności telefonicznej lub poprzez kurierów. Teoretycznie pozostawała łączność radiowa. Zarówno Armia, jak jej dywizje i pułki posiadały radiostacje, w które zostały wyposażone właśnie na taką okoliczność, gdy inne rodzaje łączności zawiodą. Dlaczego tego rodzaju łączności nie wykorzystano i czy w ogóle próbowano? Czy przed wybuchem wojny ćwiczono łączność radiową, czy opierano się wyłącznie na szkole kawaleryjskiej (Pragłowski i Rómmel to obaj kawalerzyści), gdzie „nic nie zastąpi” osobistego kontaktu, nawet jeżeli jest to kontakt w postaci rozmowy „po drucie” lub przez łącznika. A być może była to powszechna niechęć do nowinek technicznych?[3] W biografii szefa sztabu armii dobrze byłoby się do tych spraw odnieść.
Drugie zagadnienie, którego zabrakło, to kwestie kwatermistrzowskie. Wiadomo, że w czasie kampanii wrześniowej stały intensywny odwrót spowodował kompletne zamieszanie, a nawet paraliż służb zaopatrzenia. Niektóre armie próbowały sobie z tym jakoś radzić, np. Armia „Pomorze” ściągnęła cały transport amunicji ze składu w Palmirach dla swoich jednostek. Wiele jednostek korzystając z bliskości swoich ośrodków zapasowych dokonywało stosownych uzupełnień. A jak było w Armii „Łódź”, czy szef sztabu w ogóle zajmował się takimi kwestiami, czy widział w nich problem wart zainteresowania? Służbowo niewątpliwie powinien, wszak podlegał mu IV Oddział sztabu, czyli kwatermistrzowski. Istniał co prawda także Kwatermistrz Armii, ale zapewne podlegał także szefowi sztabu.[4]
Dotykamy tutaj dość ważnego problemu, mianowicie za jakie obszary odpowiadał szef sztabu? Daniel Koreś prześliznął się nad tym problem, ograniczając się jedynie do wymienienia wszystkich agend wchodzących w skład Kwatery Głównej Armii.[5] Brak natomiast jednoznacznego stwierdzenia, czy wszystkie te składniki podlegały szefowi sztabu i czy był w związku z tym odpowiedzialny za ich funkcjonowanie. Sądząc z opisu chyba tak, ale czy na pewno? Przepływ oficerów na to by wskazywał, na przykład płk Rola-Arciszewski dowódca broni pancernej w Kwaterze Armii w czasie działań wojennych został zastępcą szefa sztabu.[6] Przy okazji prostuję drobną nieścisłość: Rola-Arciszewski dowodził nie tylko dwoma kompaniami czołgów rozpoznawczych, jak pisze Koreś i jak stan oddziałów pancernych przydzielonych Armii „Łódź” by wskazywał, ale także 2 batalionem czołgów 7TP, który Armia „Łódź” prawem kaduka zagarnęła z Armii „Prusy”.[7] Jeśli odpowiadał za wszystkie te agendy, to jak przedstawiały się kwestie kwatermistrzowskie, co z uzupełnianiem oddziałów, jak dowodzono wspomnianym 2 batalionem pancernym (zaopatrzenie w paliwo!), jak funkcjonowała, czy dokładniej, jak nie funkcjonowała łączność radiowa. Warto by chyba coś o tym napisać.
W dwóch sprawach mam ochotę na małą uwagę polemiczną. Koreś wielokrotnie, także we fragmentach poświęconych kampanii 1939 roku pisze o Pragłowskim, jako o wybitnym operatorze. Niestety w świetle jego wielu decyzji na stanowisku szefa sztabu Armii „Łódź” i „Warszawa” ta opinia wydaje się przesadzona. Na pewno był wybitnym teoretykiem, ale, generalnie mówiąc, jako szef sztabu armii się nie sprawdził. Zwłaszcza jego decyzje o zaangażowaniu większości sił Armii „Warszawa” w celu odtworzenia frontu na północnym wschodzie świadczy o jego kompletnym zagubieniu. Dodatkowo, o czym Koreś nigdzie nie wspomina, metoda dowodzenia zza biurka powodowała jego brak wiedzy o realnym stanie powierzonych mu oddziałów, ich sile i zdolności do akcji zaczepnych. Czy mimo to można nadal nazywać go wybitnym operatorem?
Drugą kwestią jest odwołanie z funkcji dowódcy Kresowej Brygady Kawalerii płk. Hanki-Kuleszy. W dotychczasowej literaturze przedmiotu pokutuje narzucony przez Rómmla (i podtrzymywany przez Pragłowskiego) pogląd, że powodem była pasywność odwołanego pułkownika i niewykonanie przez niego rozkazu o obronie Warty. Dziś mamy jednak monografię Kresowej Brygady Kawalerii pióra Marcina Majewskiego, który precyzyjnie odtwarza okoliczności odwołania płk. Hanki-Kuleszy i dość jednoznacznie konstatuje, że pozbawienie go dowództwa było bezzasadne, rozkazy nieprecyzyjne, a Rómmel usiłował przez obarczenie winą płk. Hanki-Kuleszy odwrócić uwagę od swoich błędów w dowodzeniu.[8] Koreś tej sprawie poświęca tylko jeden przypis, referując w nim stanowisko Majewskiego i dla równowagi podając wyjaśnienia Pragłowskiego. Sam ostatecznego stanowiska w tej sprawie nie zajął.[9] Co gorsza, zamieścił w postaci wyjaśnień list Pragłowskiego z 1952 roku, który w ogóle nie dotyczy istoty sprawy. Ta bowiem nie tkwi w tym, gdzie była podstawa wyjściowa do działań Brygady Kresowej, ale w tym jak sformułowany był rozkaz dla Hanki-Kuleszy. Pragłowski nie miał zapewne do niego dostępu i snuł ogólnotaktyczne rozważania. Problem w tym, że rozkaz nic nie mówił o obronie Warty, a nakazywał wycofania się za tą rzekę, koncentracje w rejonie Rossoszycy i pozostawanie do dyspozycji gen. Rómmla. Ponadto wyraźnie mówił o tym, że decyzję o wysadzeniu mostów Rómmel zastrzega do swojej osobistej decyzji (z ich niewysadzenia też stworzył zarzut wobec Hanki-Kuleszy). To bardzo przykry przypadek, w którym Rómmel pospolicie mataczył, konfabulował, podfałszowywał dokumenty, a Pragłowski z Londynu wspierał go swoim głosem, biorąc udział w niesprawiedliwym obciążaniu Hanki-Kuleszy odpowiedzialnością za swoje własne błędy.
Sprawa ma jeszcze drugi wymiar przez Koresia pominięty. Według pragmatyki przedwojennej za decyzję odpowiedzialny był dowódca, za sformułowanie rozkazu na piśmie szef sztabu. Za konkretny kształt rozkazu w sposób oczywisty odpowiada Pragłowski i powoływanie się na ustne polecenia inne niż w pisemnym rozkazie, wystawia Pragłowskiemu jak najgorszą opinię, jako szefowi sztabu. Przykro to powiedzieć, ale ma to charakter mataczenia i szukania winnych wszędzie na około w celu zdjęcia z siebie z odpowiedzialności za oczywiste (!) uchybienia, jak w przypadku niewysadzenia mostów na Warcie.
Na koniec czysto osobista refleksja. Generał Rómmel i pułkownik Pragłowski stanowili zgrany i lojalny od końca tandem dowódczy. Rómmel jest postacią wybitnie niesympatyczną i zasługująca na fatalną oceną za dowodzenie i zachowanie w czasie kampanii wrześniowej, a później jego postawa także pozostawiała wiele do życzenia. Tak naprawdę zasługiwał za porzucenie swojej Armii „Łódź” na degradację, a co najmniej na swojego rodzaju infamię. Część winy spada także na Pragłowskiego[10] i patrzę na niego także bez sympatii. W ramach generalnej oceny dowodzenia armiami podczas kampanii wrześniowej był to bodaj najsłabszy tandem dowódczy (rywalizować może tylko z Dębem-Biernackim i jego szefem sztabu). Nadanie mu po wojnie stopnia generalskiego uważam za grubą pomyłkę i rażącą niesprawiedliwość, zwłaszcza w porównaniu z wieloma naprawdę wybitnymi dowódcami, których taki honor nie spotkał. Napisać o takiej postaci tak fascynującą książkę to doprawdy wielka sztuka. Zwłaszcza, a może właśnie dlatego, że Koreś nie przemilczał oczywistych wpadek bohatera. Jeszcze raz szacunek i jeszcze raz podkreślam: to doskonała książka, której lektura jest obowiązkowa dla wszystkich zainteresowanych wrześniem 1939 roku.
Daniel Koreś, Generał brygady Aleksander Radwan-Pragłowski, IPN Warszawa 2012.
[1] O Pragłowskim piszę jako o pułkowniku, bo taki stopień miał podczas kampanii 1939 roku, który to okres był najważniejszy w jego karierze. Generałem został mianowany z powodów „honorowych” dopiero w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Czy zasłużył sobie na taki honor? W moim przekonaniu nie.
[2] D. Koreś, Generał brygady Aleksander Radwan-Pragłowski, s. 278.
[3] Bodaj jedyna informacja w książce o posiadanej radiostacji w dowództwie armii wydaje się wskazywać na zakaz jej używania w przekonaniu, że zdradza ona miejsce pobytu dowództwa i sztabu. Wystawia to jak najgorszą opinię i Rómmlowi i Pragłowskiemu, bowiem jeżeli nawet mieli takie przekonanie, to nic nie stało na przeszkodzie, żeby nadajnik umieścić w jakieś odległości od dowództwa. Nic nie robienie w tej sprawie wskazuje, niestety, że strach zaburzył w tym tandemie dowódczym zdolność do racjonalnej refleksji. Wzmacnia to tezę o porzuceniu własnej armii w momencie dla niej krytycznym. O braku wiedzy technicznej nawet nie wspomnę. D. Koreś, Generał…, s. 272.
[4] W przypadku Armii ‘Łódź” była to wyjątkowo sama osoba, ale nie unieważnia to kwestii podległości.
[5] D. Koreś, Generał brygady Aleksander Radwan-Pragłowski, s. 227-230.
[6] Pełnił te funkcje od 4 września 1939, s. 281, przypis 4.
[8] Marcin Majewski, Kresowa Brygada Kawalerii w kampanii 1939 roku, s. 53-74
[9] D. Koreś, Generał brygady Aleksander Radwan-Pragłowski, s. 249, przypis 174.
[10] Pragłowski do końca solidaryzował się ze wszystkimi decyzjami swojego dowódcy i bronił je do ostatniego, nie cofając się przed mataczeniem. Z jednej strony dobrze to świadczy o jego lojalności, z drugiej oznacza wzięcie na siebie współodpowiedzialności za decyzję i nie zawsze elegancki sposób ich obrony.
16 Pomorska Dywizja Piechoty
Książka daje dużo więcej informacji niż sugerowałby jej tytuł, odnosi się bowiem nie tylko do wojny obronnej w 1939, ale przedstawia całe wcześniejsze losy dywizji od czasu jej sformowania. Początek swój bierze ona z Wielkopolski, gdzie w 1919 roku rozpoczęto formowanie pułków piechoty składających się z mieszkańców Pomorza, którzy przekradali się przez granicę chcąc walczyć w oddziałach powstańczych. Pierwszą taką jednostką był Toruński Pułk Strzelców powstały w Inowrocławiu, później powstał Grudziądzki Pułk Strzelców także w Inowrocławiu, przeniesiony potem do Poznania, w sierpniu 1919 roku powstała już Dywizja Strzelców Pomorskich pod dowództwem pułkownika Stanisława Skrzyńskiego, a na końcu, już w październiku 1919 roku sformowano w Pakości na Pałukach Starogardzki Pułk Strzelców i w Poznaniu kolejny Kaszubski Pułk Strzelców. Tak powstały wszystkie zawiązki oddziałów tworzących późniejszą 16 DP. Uzbrojenie stanowiły karabiny Berthier wz. 14 i Mauser wz. 98, w kompaniach ckm znajdowały się Hotchkissy wz. 14. Broń pochodziła z zakupów poczynionych przez działaczy pomorskich lub została zdobyta w walkach powstańczych. Dywizja wzięła udział w zajęciu Pomorza w styczniu 1920 roku.
W marcu 1920 roku, dywizja znajdująca się już na Pomorzu, częściowo w garnizonach, częściowo obsadzając granicę, została przemianowana na 16 Dywizję Piechoty Pomorskiej, analogicznie pułki przybrały nowe nazwy 63 Pułk Piechoty Toruńskiej, 64 Grudziądzki Pułk Piechoty, 65 Starogardzki Pułk Piechoty i 66 Kaszubski Pułk Piechoty. Z niewielkimi zmianami w sformułowaniach nazwy te miały utrzymać się przez całą historię tych oddziałów. Z racji na okres, w którym powstawała książka, pominięto jej udział w wojnie 1920 roku, szkoda.
Dokładnie została omówiona historia 16 DP w okresie międzywojennym. Zgodnie z panującym w okresie socjalistycznym trendem, bardzo szczegółowo przedstawiono stosunki narodowościowe na Pomorzu, co miało dla samej dywizji drugorzędne znaczenie. Znacznie gorzej, że autor nie uchwycił momentu, kiedy 63 pp przestał wchodzić w skład dywizji (a znalazł się w 4 DP, „toruńskiej”), z powodu reorganizacji i przejścia na system trzypułkowy. Tak się kończy, jesli ktoś zajmuję się motywowanymi ideologicznie bzdurami zamiast skoncentrować się na meritum.
Do najciekawszych partii książki trzeba zaliczyć dokładny opis jej działań w czasie kampanii wrześniowej. Wchodziła ona wtedy w skład GO „Wschód” gen. Bołtucia. Dla mnie to tym ciekawsze, że bardzo wysoko oceniam sposób dowodzenia gen. Bołtucia, podczas gdy ukształtowała się powszechna, choć w moim przekonaniu błędna, opinia na temat tego generała. Nawet prof. Wieczorkiewicz wybitny znawca września 1939 r. słabo oceniał bitwę nad Osą, prowadzoną przez GO „Wschód”. Warto zatem sprawie się przyjrzeć.
Po pierwsze: siły stron. Zwykle się zakłada, że były one podobne: dwie polskie dywizje piechoty przeciw dwóm niemieckim takim samym dywizjom. Problem w tym, że Niemcy mieli stałe wsparcie lotnictwa, którego nie mieli Polacy, ponadto mieli wsparcie jakiejś jednostki pancernej, Borkowski podaje, że był to 10 pcz, ale nigdzie nie znalazłem potwierdzenia tej informacji. Pewne jest występowanie jednostki pancernej po stronie Niemców, bowiem wszystkie ich ataki wspierane były przez pojazdy pancerne i dochodziło do takich dramatycznych momentów, kiedy niemieckie czołgi rozjeżdżały polskie działka przeciwpancerne.
Warto również zwrócić uwagę, że to atakujący wybiera czas, miejsce i natężenie ataku. W efekcie realnie wyglądało to w ten sposób, że dwie niemieckie dywizje wsparte lotnictwem i czołgami atakowały w pasie jednej polskiej 16 DP Przegrupowanie 4 DP i wprowadzenie jej do walki nie było proste, zwłaszcza, że odbywało się pod niemieckim ogniem.
W efekcie do 3 września Niemcy zepchnęli polską obronę i przekroczyli linię Osy. Warto przy tym zwrócić uwagę, że nie trzeba było jej forsować, ponieważ wody w rzece było tyle, że nie przekraczała ona cholewek od butów (potwierdzają to relacje z sierpnia 1939), co oczywiście obrony nie ułatwiało. Koniecznie jednak, trzeba zwrócić uwagę, że w momencie, kiedy z dowództwa Armii „Pomorze” przyszedł rozkaz do odwrotu, polskie jednostki były uszykowane do kontrataku, stany (po dużych stratach) zostały uzupełnione a impet niemieckiego natarcia został wytracony (też z powodu dużych strat w ludziach i sprzęcie). Można zatem domniemywać, że część straconego terenu zostałaby odzyskana, a na pewno posuwanie się dalej niemieckich jednostek zostałoby zatrzymane.
Duży wpływ na porażki 1 i 2 września miała postawa dowódców dywizji wchodzących w skład GO „Wschód”. Generał Bołtuć natychmiast po zauważeniu problemów zmieniał dowódców. W przypadku 16 DP w ten sposób stracił stanowisko płk Stanisław Świtalski, bardzo zresztą szkoda, że Borkowski nie przedstawia szczegółowej analizy tej decyzji, czyli tak naprawdę analizy jakości dowodzenia 16 DP w dniu 1 września 1939. Warto dodać, że gen. Bołtuć był jedynym polskim dowódcą wyższego szczebla, który podejmował takie decyzje personalne.[1] Podkreślić także trzeba, ze były one osobiście bardzo odważne, bo płk Świtalski przynależał do elity legionowej, a Bołtuć nie.
Oceniając książkę, trzeba powiedzieć, że wiele informacji w niej zawartych ma charakter zasadniczy, to te z okresu powstania dywizji i walk w 1939 roku, te ostanie oparte na relacjach niedostępnych gdzie indziej.. Kiepsko na tym tle wyglądają losy poszczególnych pułków w okresie międzywojennym (nie dowiadujemy się na przykład, gdzie one stacjonowały). Za dużo nie należy także oczekiwać od inteligencji autora. Sumarycznie oceniam na 7/10.
Olgierd Borkowski, 16 Pomorska Dywizja Piechoty w wojnie obronnej 1939 roku, PWN Warszawa-Poznań 1989.
[1] Podobną decyzję podjął gen. Rómmel w odniesieniu do płk. Hanki-Kuleszy, z tym że była to decyzja błędna, por. Marcin Majewski, Kresowa Brygada Kawalerii w kampanii 1939 roku, s. 53-75. Piszę o tym tutaj.
Wrzesień 1939 roku na Śląsku
Dawno nie czytałem tak frapującej książki historycznej. Omawiana tu pozycja to lekko zbeletryzowana opowieść o walkach, które toczyły się przez trzy pierwsze dni wrześniowe na Śląsku, a dokładnie na Górnym Śląsku. Za jego obronę była odpowiedzialna Grupa Operacyjna „Śląsk” pod dowództwem gen. Jana Jagmina-Sadowskiego. Czytelnik może oglądać tę skomplikowaną, rozpisaną na wiele pojedynczych potyczek historię oczami generała Sadowskiego. To wspaniały zabieg bardzo ułatwiający przyswojenie wszystkich, niekiedy złożonych zagadnień. Czyta się książkę z przyjemnością, a co niemniej ważne, z dużym zaangażowaniem emocjonalnym. Kilkukrotnie w czasie lektury musiałem wstać, zapalić papierosa, wypić kawę i ochłonąć, bo nie mogłem spokojnie czytać. Jak mawia młodzież – książka „mega wkręca”, ten kolokwializm jest tu zdecydowanie na miejscu.
Dla zainteresowanych historią walk wrześniowych lektura ta jest szczególnie cenna, bowiem połapać się w tym morzu skomplikowanych szczegółowych jest naprawdę trudno. Normalnie w skład Grupy Operacyjnej wchodziły dwie wielkie jednostki, trochę oddziałów pozadywizyjnych, z marginalną rolą batalionów Obrony Narodowej. Na Śląsku wszystko było inaczej. Co prawda rzeczywiście gen. Jagmin Sadowski rozporządzał dwiema dywizjami piechoty, a to 23. katowicką i 55. rezerwową. Ale to tylko mylące nazwy. 55 DP rez. składała się wyłącznie z lokalnych batalionów Obrony Narodowej, które na Górnym Śląsku, inaczej niż w innych rejonach kraju, zostały zmobilizowane do stanu pełnych batalionów rezerwowych. Z kolei pułki 23 DP wystawiały także czwarte bataliony, które po wybuchy wojny weszły w skład Oddziału Warownego. Oprócz tego istniał także batalion forteczny „Mikołów”, który tak naprawdę miał siłę pułku. Na dodatek w stanie na 1 września ugrupowanie bojowe wojsk polskich było niewąsko przemieszane i bataliony jednej dywizji były rozrzucone po całym terenie Śląska. Wszystko to razem decydowało o unikalnym, nietypowym charakterze wojsk broniących Śląska. Dzięki książce Jana Zielińskiego można sobie to wszystko wyobrazić.
Ze Śląskiem wiąże się także poważna kontrowersja, która przez lata miała dzielić głównych uczestników wydarzeń. Chodzi mianowicie o decyzję gen. Szyllinga, dowódcy Armii „Kraków” o wycofaniu się ze Śląska w już w nocy z 2 na 3 września i porzuceniu całkiem rozległych fortyfikacji. Decyzję tę krytykował w swoich późniejszych wspomnieniach gen. Sadowski, podobnie jak wielu komentatorów, na przykład płk Porwit. Właśnie to postanowienie jest emocjonalną osią książki i od razu powiem, że autor rozumie, a nawet uzasadnia i tłumaczy trudną decyzję gen. Szyllinga. Smutek z porzucania skutecznie bronionego Śląska jednak pozostał. W tym kontekście tytuł książki Żołnierz nie odszedł bez walki… staje się zrozumiały.
Gwoli wyjaśnienie wspomnianej kontrowersji dotyczącej ewakuacji całej Armii Kraków, dopowiedzmy tylko, że jej determinantą było zagrożenie podwójnego oskrzydlenia: od północy po rozbiciu 7 DP i utracie kontaktu z Armią „Łódź” i od południa, gdzie 10 BK płk. Maczka wraz z pułkiem KOP powstrzymywała cały niemiecki korpus pancerny.
Do zasadniczych zalet książki należą szkice sytuacyjne wykonane przez gen, Sadowskiego, bardzo ułatwiają orientację i pomagają zlokalizować mniejsze oddziały.
Jest to jedna z najciekawszych książek poświęconych wrześniowi 1939. Mimo zbeletryzowanej formy niesie spory ładunek wiedzy szczegółowej, bo Jan Zieliński należy do najlepszych znawców tej tematyki i jest godny zaufania nawet jeżeli nadał książce formę popularną, 10/10
Jan Zieliński, Żołnierz nie odszedł bez walki…, Wydawnictwo Śląsk, Katowice 1981
Wspomnienia artylerzysty
Wspomnienia Stanisława Truszkowskiego mają kapitalne znaczenie dla zrozumienia kampanii wrześniowej. Wiele osób zadaje sobie pytanie, jak polska armia, bitna, dobrze wyszkolona, przygotowana do wojny tak sromotnie kampanię przegrała. Oczywiście, Niemcy posiadali przewagę ilościową i techniczną. Po ich stronie był czynnik zaskoczenia i bardzo sprzyjający układ granicy, umożliwiającej okrążenie wojsk polskich. Tej wojny nie można było wygrać i polscy sztabowcy zdawali sobie z tego sprawę, ale powinniśmy ją przegrać znacznie lepiej. Co zadecydowało o sromotnej klęsce? Przecież gdzieś po tygodniu walk, niezależnie od lokalnych sukcesów w obronie, wojna była strategicznie przegrana, a nasza obrona zdezorganizowana. Jakie czynniki na to wpłynęły?
Z poziomu makro mniej więcej wiemy, jak do tej klęski doszło. Z poziomu mikro jest już gorzej. Dlaczego nawet lokalnie nie udało się ustabilizować naszej obrony?
Stanisław Truszkowski był artylerzystą, dowódcą baterii w 1 pułku artylerii lekkiej przynależnym 1 Dywizji Piechoty Legionów. Zwłaszcza jego tom wspomnień Mój wrzesień jest z punktu widzenia tych pytań bardzo ciekawy. Kilka epizodów zasługuje na przytoczenie.
Najbardziej wrył mi się w pamięć moment, kiedy jego dywizjon prowadził walkę artyleryjską z Niemcami. Nic nie było rozstrzygnięte. Wymiana ognia pozwalała przewidywać sukces. W tym momencie pojawił się nad polskim pozycjami niemiecki samolot rozpoznawczy, bezkarnie przeleciał na pułapie powyżej ognia polskich cekaemów przeciwlotniczych. Jest jasne, że posiadając takiego obserwatora, lada moment Niemcy wstrzelili się w pozycje polskiej artylerii i nastąpiła jej zagłada. Pozostała natychmiastowa ewakuacja, a polska piechota została bez wsparcia artyleryjskiego. Co z tego, że posiadaliśmy mniej więcej podobną artylerię, skoro nie mogła ona nawiązać równorzędnego pojedynku. Zadecydował jeden malutki samolocik obserwacyjny artylerii, któremu nie byliśmy się w stanie przeciwstawić. Zabrakło własnego lotnictwa myśliwskiego, a nawet jeśli jeszcze funkcjonowało lotnictwo armijne, to poza możliwością realnej łączności, zabrakło także efektywnej obrony przeciwlotniczej jednostek w polu. W efekcie, w tej potyczce, tak jakbyśmy artylerii nie mieli. To dużo tłumaczy.
Drugi epizod dotyczył artylerii 41 DP rez. w boju pod Różanem. Mimo iż dywizja ta nie była w pełni zmobilizowana, to akurat pod Różanem dysponowała kilkoma bateriami artylerii i dobrze usytuowanym plutonem artylerii pozycyjnej. Jako improwizowany dowódca pojawił się tam Truszkowski i ze zdumieniem skonstatował, że nasza artyleria milczy. Zabrakło jej dowódcy, dywizja jak wspomniałem nie zakończyła mobilizacji i nie było obsadzone stanowisko dowódcy artylerii dywizyjnej, nie było zatem także rozkazów, wyznaczenia celów itd. Niemcy wybrali czas i miejsce uderzenia trafiając na nie przygotowane jeszcze do walki oddziały (późna mobilizacja). I znów, co z tego, że mieliśmy artylerię, nawet na niezłych pozycjach, jak organizowaliśmy jej strzelanie z dużym opóźnieniem i to pod ogniem. Zabrakło tylko jednego człowieka. Być może to brak efektywnego wsparcia polskiej obrony zadecydował o porażce pod Różanem?
Wreszcie trzeci epizod. Artyleria 1 DP nie walczyła za często. Na szczęście, ponieważ w trakcie długiego odwrotu, straciła ona swoją kolumnę amunicyjną i bieżącego zapasu w jaszczach nie byłoby czym uzupełnić. Chaos ciągłego odwrotu, gubionych lub porzucanych taborów był losem wielu polskich jednostek. W efekcie dość często występowały braki w amunicji.
Swój szlak bojowy Truszkowski zakończył na Lubelszczyźnie. Jego bateria była w komplecie, zdolna do boju, nawet posiadała niewielką, ale zawsze, ilość amunicji. Cóż tego, skoro cała 1 DP straciła już zdolność do walki i do przebijania się dalej na południe. Niemcy byli szybsi, nie pierwszy raz stawali na drodze odwrotu tej dywizji. Pod Kałuszynem jeszcze dywizja miała wystarczająco dużo sil, żeby zmieść niemiecki pułk, po następnych kilku dniach odwrotu i walki w okrążeniu nie miała już siły, żeby osłaniać i wykorzystywać własną artylerię. Zawsze Niemcy byli przed nami i zagradzali drogę odwrotu. Nogi piechura przegrywały z niemieckimi samochodami i czołgami.
Oprócz wspomnień wojennych Truszkowski napisał też ciekawe wspomnienia z okresu pokoju, zwłaszcza okres wileński w 1 DPLeg. daje sporo do myślenia.
Stanisław Truszkowski, Mój wrzesień, LSW Warszawa 1959.
Stanisław Truszkowski, Z dni pokoju i wojny 1921-1939, WMON Warszawa 1983.
Opowieść o Brygadzie Świętokrzyskiej NSZ
Pierwsze uczucie, które pojawiło się jeszcze przed lekturą książki, to uznanie dla odwagi Elżbiety Cherezińskiej. Autorka posiadająca niemały dorobek odważyła się podjąć temat Narodowych Sił Zbrojnych, organizacji wojskowej przez lata opluwanej, której odmawiano czci i wiary. W czasach PRL był to symbol wszystkiego najgorszego, a również w wolnej Polsce, dla środowisk liberalnych, to symbol nacjonalizmu, antysemityzmu i mordów bratobójczych. Dla pełności obrazu dodajmy, że także władze emigracyjne miały poważne wątpliwości co do postawy Brygady Świętokrzyskiej, podejrzewając ją, częściowo słusznie, o współpracę z Niemcami i bodaj dopiero w latach sześćdziesiątych przyznały im uprawnienia kombatanckie. Zabrać się za taki temat, kiedy nadal można snuć dużo bezpieczniejsze opowieści z czasów piastowskich, wymagało odwagi i determinacji. Szacunek. Z góry mówię, że zaliczam książkę do elitarnej grupy „sił sensu” właśnie za śmiałość w płynięciu pod prąd opinii mainstreamowych.
Widać w Legionie chęć do napisania swoistej epopei. Autorka przedstawia na szerokim tle panoramę zarówno losów jednego z oddziałów partyzanckich, historię dyskusji w Komendzie Głównej Narodowej Organizacji Woskowej, później NSZ, trudne losy zjednoczenia z Armią Krajową, argumenty jego przeciwników, ale też trochę faktów związanych z tymi, którzy do AK się przyłączyli, wreszcie rzecz dla publiczności najciekawszą, czyli losy Brygady Świętokrzyskiej NSZ. Myślę, że większość czytelników potraktuje Legion jako dostarczyciela wiadomości historycznych na temat bardzo kontrowersyjnych wyborów dowództwa Brygady Świętokrzyskiej NSZ. Można się spodziewać renesansu zainteresowania jej dziejami, bowiem bardzo ostatnio popularny Piotr Zychowicz w Obłędzie ’44 ocenia ją absolutnie wzorowo.
Dla mniej wtajemniczonych czytelników tego bloga powiem, że chodzi o współpracę tej brygady z Niemcami od końca roku 1944. Zawarto mianowicie z niemieckimi dowódcami niższego szczebla swoiste porozumienie o nieagresji, umożliwiające Brygadzie na zapleczu frontu wschodniego ewakuację na Zachód. Były też epizody bardziej czynnej współpracy, jak wyekspediowanie we współpracy z Niemcami skoczków spadochronowych wywodzących się z NSZ w celu organizacji antykomunistycznej partyzantki po drugiej stronie frontu. Chwała Cherezińskiej, że nie przemilczała również takich szczegółów, podobnie jak nie pominęła występujących w tym środowisku mordów skrytobójczych własnych dowódców, z powodu, jak możemy się tylko domyślać, różnic w strategii politycznej.
Dobra orientacja Cherezińskiej w sprawach podziemia narodowego nie przekłada się na cały kontekst działań jej bohaterów. Uderzyły mnie zwłaszcza jej opinie na temat kampanii wrześniowej nieodmiennie przedstawianej jako ciąg tchórzostwa żołnierzy i niekompetencji dowództwa. To całkowita nieprawda. Pozytywnie zachowywali się tylko późniejsi członkowie Narodowej Organizacji Wojskowej i Związku Jaszczurczego. Generalnie to także nie do końca prawda. Pułkownik Oziewicz, jeden dowódców NOW i pozytywna postać książki, w rzeczywistości należał do niechlubnej grupy oficerów, którzy pozostawili samopas swoje jednostki. On porzucił dowodzoną przez siebie 29 DP i ewakuował się na Litwę (z Armii „Prusy”), czyli w dokładnie odwrotnym kierunku niż jego dywizja i wszystkie pozostałe jednostki Wojska Polskiego. Do niepotrzebnych książce panegiryków zaliczam tekst na stronie 281, z którego wynika, że Oziewicz został na Litwę „skierowany”. Bliższe prawdy jest stwierdzenie prof. Wieczorkiewicza, niekwestionowanego autorytetu w badaniach nad kampania wrześniową, że po prostu „dał drapaka” na Litwę.
Poza tym przeszkadzało mi kilka drobnych potknięć świadczących, że autorka zupełnie nie opanowała realiów wojny 1939 roku. Jeden z jej bohaterów strzela wtedy z automatu. Oj chciałoby się, żeby polskie wojsko miało wtedy automaty, niestety „Morsy” były wtedy dopiero w fazie prób przedprodukcyjnych. Z kolei wspomniany już płk Oziewicz nie mógł być internowany na Litwie przez Sowietów, bo ich wtedy jeszcze tam nie było. Internowali go Litwini, Rosjanie weszli tam nieco później. Kierowana negatywnymi uprzedzeniami wobec kampanii wrześniowej wypaczyła nieco losy Pociągu Pancernego „Poznańczyk”, w którym służył jej kolejny bohater, por. Jaxa. Prowadził on ciężkie walki pod Warszawą i w czasie walk został zniszczony, a nie bezdurno porzucony przez rozpierzchającą się załogę. Pozostaje mieć nadzieję, że w sprawach okupacyjnych, na których mniej się znam, autorka takich błędów nie popełniła.
Na rzetelność historyczną dodatkowy cień rzuca także fakt, że autorka oparła swoje dociekania o dokumenty i opracowania wytworzone w kręgu podziemia narodowego, siłą rzeczy o charakterze panegirycznym, stąd takie dziwadła, jak w odniesieniu do płk. Oziewicza, czy czarnej legendy kampanii wrześniowej, ale też niezamierzenie śmieszne fragmenty, kiedy kierownictwo Związku Jaszczurczego, jak dobra wróżka, przewiduje przyszłość (s 330 i następne). Rozumiem, że autorka obdarzyła swoich bohaterów sympatią pozytywnie przedstawiając ich motywacje. Szkoda, że niekiedy uległa białej legendzie lub mimowolnie zajęła stanowisko w starych sporach z przeszłości. Tak się stało na przykład wtedy, gdy pisze o celach NSZ, polegających na unikaniu zaczepnych operacji wobec okupacyjnych sił niemieckich, co było, zwłaszcza po zakończeniu wojny, przedmiotem różnych sporów. Jednak przedstawiając akcje zgrupowania NSZ por. Zub-Zdanowicza opisuje właśnie przede wszystkim akcje skierowane przeciwko Niemcom. Do wyjątków należy zlikwidowanie pod Borowem powiązanej z AL./GL grupy bardziej kryminalnej niż partyzanckiej. Chwała Cherezińskiej za przedstawienie tego wydarzenia, ale to był ewenement. To powojenne spory na temat linii politycznej AK versus NSZ spowodowały takie przesunięcie akcentów w postrzeganiu NSZ. Faktografia przedstawiona w Legionie to potwierdza.
Ogólna ocena książki jest jednak wysoka. Autorka nie stosowała przemilczeń, dała głos odsądzanym od czci i wiary, wykazała się przy tym niemałą odwagą. Rozumiem również, że książka, będąca odpowiedzią na czarną legendę NSZ, niektóre fakty przedstawia przez „różową szybkę”. Na mój gust książka jest zbyt rozwlekła, za dużo w niej epizodów, często marginalnych dla przedstawianych spraw. Mimo to czytałem z zaangażowaniem. Dla mnie 9/10
Elżbieta Cherezińska, Legion, Zysk i S-ka Poznań 2013.
Polski karabin przeciwpancerny, czyli o sukcesie słów kilka
Kolejna nota również dotyczy Wielkiego Leksykonu Uzbrojenia. Tym razem o tomiku poświęconemu polskiemu karabinowi przeciwpancernemu i prototypom innego uzbrojenia strzeleckiego.
Zainspirował mnie do napisania tej notki jeden szczegół związany z projektem polskiego karabinu przeciwpancernego. Jak wiadomo projekt samego karabinu wykonał inż. Józef Maroszek. Był on absolwentem Politechniki Warszawskiej na kierunku uzbrojenie Wydziału Mechanicznego tej uczelni. Stworzenie tego kierunku zostało zainspirowane przez polskie władze wojskowe. Maroszek studia ukończył w 1932 roku pisząc prace dyplomową o uproszczeniu technologicznym karabinka wz. 29 (czyli wersji rozwojowej znanego Mausera). Już w roku 1935, a więc trzy lata od ukończenia studiów inż. Maroszek stworzył doskonały prototyp nowej broni zaakceptowany przez Komitet do Spraw Uzbrojenia i Sprzętu (znany jako KSUS). Zamknął się w ten sposób cały cykl planowania wojskowego.
Najpierw stworzono nowy kierunek studiów mający wykształcić nowe kadry dla polskiego przemysłu wojennego. Potem kierunek ten kończyli wybitni, jak widać, inżynierowie. Jeszcze później ci inżynierowie przerośli swoich mistrzów i projektowali nowe składniki uzbrojenia. Ten wieloetapowy cykl zamknął się w przeciągu kilkunastu lat odrodzonej Polski, która startowała w niepodległość nie posiadając żadnego przemysłu materiałów wojennych, nieliczne, przypadkowe kadry odziedziczone po zaborcach, żadnego doświadczenia, żadnego zaplecza projektowego. Startując z punktu zero wykształcono młodą kadrę inżynierską, zainspirowano nowe projekty, zbudowano zakłady wytwórcze materiałów wybuchowych, amunicji, karabinów i sporo innych. W kilkanaście lat. A było to jeszcze przed rozpoczęciem prac nad Centralnym Okręgiem Przemysłowym.
Warto w tym miejscu dodać, ze projektu karabinu przeciwpancernego był projektem interdyscyplinarnym. Rdzeń sukcesu tkwił w specjalnie przygotowanej amunicji. Dla amunicji z kolei kluczowy był materiał wybuchowy miotający pocisk. Trzeba było wymyśleć coś zupełnie nowego i to zrobiono. Stworzono cząsteczkę prochu nitrocelulozowego o ziarnach trójkanalikowych. Zwiększało to progresywność prochu, czyli w miarę upływu czasu proch palił się coraz szybciej, dając szybki potężny wybuch, umożliwiający pociskowi osiągniecie ogromnej prędkości początkowej ok. 1300 m/s. W Skarżysku, w Fabryce Amunicji skonstruowano odpowiednia łuskę wytrzymującą ponadstandardowe przeciążenie. Na końcu skonstruowano karabin, efektywny i prosty w obsłudze, o czym powyżej.
Łza się w oku kreci, jak porównać to z dorobkiem aktualnego 25-lecia.
Michał Mackiewicz, Kb ppanc wz. 35, kb sp wz. 38M, pm Mors wz. 39, Wielki Leksykon Uzbrojenia Wrzesień 1939, t. 42 Edipresse Warszawa 2014.