• Militaria

    Eksport polskiego uzbrojenia w II Rzeczypospolitej

    Długo nic nie pisałem na blogu. Sprawy zawodowe przydusiły inne aktywności. W tym czasie odrabiałem czytelnicze zaległości w odniesieniu do jednego z najbardziej mnie interesujących tematów, czyli do historii polskiej armii w okresie II Rzeczypospolitej. Skutkiem oddania się tej pasji jest poniższa nota, być może trochę za długa i za bardzo szczegółowa. Zamieszczam ją tutaj, na blogu ogólnokulturalnym, bo dobrze dokumentuje, czym się ostatnio czytelniczo fascynuję i z jakimi mniej więcej efektami.


    M. P. Deszczyński, W. Mazur, Na krawędzi ryzyka. Eksport polskiego sprzętu wojskowego w okresie międzywojennym, okładka, recenzjaDawno nie czytałem książki naukowej z takim zainteresowaniem.[1] Pod wieloma względami jest to publikacja wzorowa. Oparta została o dogłębną kwerendę źródłową archiwaliów krajowych, w tym zwłaszcza wnikliwe przekopanie zasobów Centralnego Archiwum Wojskowego. Orientacja autorów w literaturze przedmiotu jest imponująca, a warto nadmienić, że armia II Rzeczypospolitej i kampania wrześniowa cieszą się dużym zainteresowaniem i ilość publikacji na te tematy jest ogromna. Poza tym autorzy starają się zachować obiektywizm w swoich badaniach, a ustaleniom nadać charakter czysto rzeczowy. Oba zamierzenia udało im się zrealizować, co godne jest najwyższego uznania. Z góry informuję, że książkę oceniam 10/10 i marzę, aby więcej tego typu książek pojawiało się na rynku wydawniczym, bo niby różnych publikacji zatrzęsienie, ale rzetelnych, dogłębnych opracowań niestety niewiele.

    Eksport polskiego uzbrojenia jest tematem kontrowersyjnym, wzbudzającym niejednokrotnie skrajne emocje. Jak to się bowiem mianowicie stało, że armia cierpiąca na poważny brak nowoczesnego uzbrojenia, do ostatniej chwili pokoju właśnie takie uzbrojenie eksportowała?

    Aby zrozumieć fenomen polskiego eksportu uzbrojenia, trzeba kilka kwestii wyjaśnić. Po wojnie dwudziestego roku w magazynach polskiej armii pozostało mnóstwo zróżnicowanego uzbrojenia, rosyjskiego, niemieckiego, austriackiego, francuskiego, włoskiego, a nawet japońskiego. Ze względu na konieczność unifikacji, część z tych zasobów trzeba było sprzedać, część udało się wymienić z innymi krajami. Do obsługi polskiego eksportu uzbrojenia, zarówno tego z magazynów, jak z bieżącej produkcji powołano spółkę SEPEWE, która jest głównym bohaterem omawianej książki.

    W tym samym czasie rodził się polski przemysł produkujący uzbrojenie. Był on tak zaprojektowany, aby na wypadek wojny mógł w jak największym stopniu zapewnić dostawy dla polskiego wojska. Oczywiście w czasie pokoju zapotrzebowanie na uzbrojenie jest znacznie mniejsze (zwłaszcza w zakresie amunicji), ale fabryki ktoś musi utrzymywać. Bieżące zamówienia polskiej armii były ograniczone ze względów finansowych, ale także z powodu obiektywnych potrzeb. Najłatwiej było zapewnić utrzymanie mocy produkcyjnych w zakładach zbrojeniowych poprzez eksport ich produktów. Wreszcie za eksportem przemawiał tez wzgląd dewizowy. Gospodarka dwudziestolecia nie funkcjonowała w trybie wolnej wymiany walut. Ilość dewiz dostępnych dla potencjalnych importerów, także wojskowych np. w dziedzinie niezbędnych do produkcji materiałów, była ograniczona do limitu dewiz pozyskanych z eksportu. Zatem, co do zasady, za eksportem przemawiało wiele czynników.

    Nie wszyscy jednak rozumieli te dość chyba oczywiste argumenty. Pierwsze zastrzeżenia do polskiego eksportu  w 1939 roku pojawiły się tuż po zakończeniu kampanii wrześniowej. Były one ochoczo podchwytywane i sztucznie rozdymane przez Sikorszczyków, którzy byli zainteresowani w wykazaniu niekompetencji władz przedwrześniowych. Politykę rozgrywek personalnych prowadzili metodami brutalnymi i w wielu przypadkach przepustką do przydziału w nowej armii było złożenie donosu na poprzedników. Stąd wiarygodność relacji z tamtego kresu jest dość ograniczona.

    W każdym razie, jak totalna krytyka rozpoczęła się już wtedy, tak trwa do dzisiaj. W opinii piszącego niniejsze słowa, im mniejsza wiedza na temat tego zagadnienia, tym krytyka intensywniejsza.

    Autorzy Na krawędzi unikają pochopnych sądów, relacje i zawarte w nich argumenty konfrontują ze źródłami archiwalnymi. Zachowują powściągliwość, ale różne, najczęściej cząstkowe, opinie przecież wyrażają, a niektóre z nich pobudzają do polemiki. W dodatku pewną trudność stanowi fakt, że jakkolwiek eksportowi uzbrojenia w 1939 roku poświęcają osobny rozdział, to brak w nim jasno wyrażonego stanowiska autorów, które rozmywa się w masie szczegółowych dyskusji, argumentów i kontrargumentów. Problem w tym, że najczęściej wskazują błędy, zaniechania, nieporozumienia, czy pospolite mataczenie po fakcie. Krytycyzm nie jest wyrażony wprost, ale między wierszami jest widoczny.[2] W tym kontekście dziwi tytuł Na krawędzi ryzyka, bo jak rozumiem, w opinii autorów, ta krawędź została przekroczona.

    Autorzy właściwie słusznie ograniczają ten budzący kontrowersje wątek do kilku kluczowych transakcji: dział przeciwlotniczych 40 mm dla Anglii i Holandii, armat przeciwpancernych 37 mm także dla Anglii i dla Rumunii oraz dostawy dla Bułgarii 42 samolotów liniowych PZL 43, czyli zmodyfikowanych „Karasi”. Rzeczywiście, te kontrakty budzą największe wątpliwości, ale wypreparowanie ich z całego kontekstu relacji wojskowych z tymi krajami i długoterminowych kontaktów dotyczących sprzedaży polskiego uzbrojenia, niestety nie ułatwia zrozumienia ich istoty. Każda z tych dostaw ma swoją historię i nie sposób wszystkich okoliczności tu omówić, ale chociaż niektóre chyba warto.

    Zacznijmy od dostaw armat Boforsa dla Anglii. Był to pierwszy kontrakt, w którym to my sprzedawaliśmy uzbrojenie dla ówczesnego światowego mocarstwa, powszechnie postrzeganego jako potęga nr 1 na świecie. Wejście na taki rynek, to nie żart. Kontrakt był realizowany w cieniu podpisywanego wojskowego sojuszu z Anglią, który dla Polski miał znaczenie zasadnicze. Po drugie, w czasie, kiedy nasze fabryki produkowały armatki dla Anglii, my negocjowaliśmy kredyt na zakup uzbrojenia angielskiego dla polskiej armii, a później dostawę konkretnych jego elementów. Dodajmy, że my za zakupiony sprzęt płaciliśmy angielskim kredytem, ale sami prawdopodobnie dostawaliśmy zapłatę w ciepłych dewizach. Jako trzeci element kontekstu wspomnę tylko o oczywistym i powszechnie znanym fakcie, że we wrześniu płynęła już do portu w Konstancy eskadra Hurricanów. Czy można sobie wyobrazić, aby biorąc wszystko to pod uwagę, wstrzymać wysyłkę armat dla Wielkiej Brytanii? W pracy Deszczyńskiego i Mazura część z podniesionych przeze mnie czynników została przedstawiona, ale finalne wnioski i tak ich nie uwzględniały.

    Poświęćmy także kilka zdań Rumunii. Prawie w ostatniej chwili (VII 1939) zdecydowaliśmy się na realizacje dostaw armatek przeciwpancernych 37 mm dla Rumunii i to w niebagatelnej ilości 250 sztuk. Warto przypomnieć, ze Rumunia była naszym kluczowym sojusznikiem w obronie przed ewentualną agresją ze wschodu. W 1939 Rumunii czuli już sowiecką presję, a jak pokazała aneksja Besarabii, poczucie zagrożenia było w pełni uzasadnione. Czy troska o morale sojusznika (o czym autorzy wspominają) i bodaj istotniejsza jeszcze troska o życzliwość państwa, przez które wiodła najważniejsza droga tranzytowa w obliczu spodziewanej wojny była wystarczającym uzasadnieniem dla realizacji tego kontraktu? A czy dość dobry los polskich żołnierzy internowanych po 1939 roku był wystarczającym potwierdzeniem słuszności o kilka miesięcy wcześniejszego wyboru? Szkoda, że ostatniego z tych argumentów autorzy nie zauważyli.

    W czasie kiedy wspomniane kontrakty były zawierane, albo nikt wybuchu wojny nie przewidywał („Karasie” dla Bułgarii, 1938), albo wojna była prawdopodobna, ale nie była pewna. Dzisiejsze oceny pachną całkowicie ahistorycznym myśleniem. My wiemy, ze wojna wybuchła, mamy przekonanie, że była nieunikniona, ale nikt z ówczesnych decydentów takiej pewności nie miał. Zrywanie kontaktów w takiej sytuacji byłoby zwykłym awanturnictwem. Z powodu wydarzeń przyszłych niepewnych, tworzenie faktów dokonanych o rozległych konsekwencjach byłoby zachowaniem, delikatnie mówiąc, niepoważnym, a o polskich generałach można różne rzeczy powiedzieć, ale na pewno byli to ludzie bardzo serio traktujący swoje obowiązki i niewątpliwie nie byli awanturnikami.

    Drugim poważnym argumentem przemawiającym za utrzymaniem tempa polskiego eksportu wojskowego był stan obciążenia polskiego przemysłu. Większość polskich fabryk zbrojeniowych nie pracowała w 1939 roku na pełnych obrotach. Dlaczego? Bo mimo gigantycznego wysiłku finansowego polskiego państwa, nie było go stać, na złożenie zamówień wysycających możliwości produkcyjne polskiego przemysłu. Eksport poprawiał (!!!) sytuację finansową sektora zbrojeniowego i dawał możliwości zwiększenia zamówień w przyszłości, a nie je ograniczał. Trzeba przyznać że w zakresie armat 37 mm i przeciwlotniczych 40 mm możliwości zwiększenia produkcji były już wyczerpane. Zwróćmy jednak uwagę, że dostawy eksportowe nie zaburzały w żadnym stopniu dostaw tego samego sprzętu dla polskiej armii. Zamówienia były realizowane, harmonogramy przestrzegane. Niewielkie odstępstwa były z góry uzgadniane ze Sztabem Generalnym i przez niego akceptowane.[3] Jeżeli ówcześni decydenci zechcieliby wydawać więcej niż mieli w budżecie, to mogli zamówić cała gamę innego  również brakującego uzbrojenia artyleryjskiego, od moździerza 81 mm począwszy a na dalekonośnych armatach 105 mm skończywszy. W tym mogliby zwiększyć zamówienia na dobrą (i proporcjonalnie drogą) armatę przeciwlotnicza 75 mm produkowana w Starachowicach. Dodajmy, że armatek 40 mm mieliśmy kilkaset sztuk,[4] a dramatycznie brakowało właśnie sprzętu o większej donośności zabezpieczającego przed bombardowaniem z większej wysokości. Nie trzeba było zrywać kontraktów ani nic rekwirować, wystarczało złożyć zamówienie. Nie robiono tego nie dlatego, że ktoś był głupi lub mało przewidujący, ale dlatego, że nie było za co, tak samo jak nie byłoby czym zapłacić za zarekwirowane armatki z kontraktów dla zagranicy.[5] Tworzenie z tego zarzutu jest niepoważne. Ekonomia wojenna zaczyna obowiązywać dopiero w czasie wojny (a dokładniej od czasu mobilizacji), przed jej wybuchem wszyscy się kierują normalnymi zasadami budżetowymi, będąc przy zdrowych zmysłach nie można z tego powodu generować oskarżeń.

    Autorom Na krawędzi mam tylko za złe, że w swojej argumentacji zauważyli wiele kwestii szczegółowych (co bardzo cenię), ale pominęli wiele aspektów ogólnych, które dla ówcześnie zapadających decyzji były przesądzające. Nawet jak je dostrzegli, to nie wyciągnęli właściwych, rozstrzygających wniosków. W przeciwieństwie do nich – pozwolę sobie na osobisty wtręt – ja, mimo upływu lat, jestem dumny z ówczesnych decydentów wojskowych, że potrafili od zera zbudować w ubogim kraju przemysł zbrojeniowy, który mógł konkurować z potęgami ówczesnego świata, że potrafili sprzedawać jego produkty, że byli solidnymi, obliczalnymi partnerami biznesowymi i odpowiedzialnymi sojusznikami. W całości się z ich decyzjami solidaryzuję.[6]

    W jednym aspekcie podzielam krytyczne stanowisko duetu Deszczyński-Mazur. Chodzi mianowicie o to, co działo się w ostatnich dniach sierpnia. Po wprowadzeniu życie mobilizacji kartkowej, czyli od 24 sierpnia, powinna zacząć obowiązywać prawo wojenne, jeżeli nie de iure to na pewno de facto. Od tego momentu, nie tylko wywóz uzbrojenia powinien być wstrzymany (co nastąpiło), ale sprzęt powinien zostać natychmiast zadysponowany do właściwych jednostek, końcowa produkcja powinna ulec przyspieszeniu, odbiory uproszczeniu. W rzeczywistości jakby zapomniano o gotowym sprzęcie. „Karasie” wybuch wojny zastał w PZL lub na lotnisku przyfabrycznym, gdzie uległ uszkodzeniu podczas bombardowań 4 września. Przykre pytanie brzmi: a co on tam robił cztery dni po wybuchu wojny? Działa przeciwlotnicze przygotowane do ekspedycji marynarze z Lądowej Obrony Wybrzeża przypadkowo znaleźli w magazynach w Gdyni i byli w stanie je wykorzystać. Żołnierze Armii Pomorze, którzy znaleźli pod Toruniem w skrzyniach armatki przeciwlotnicze takich możliwości zapewne nie mieli.[7] Losów armatek przeciwpancernych nie znam, ale przypuszczam, że były podobne. To smutne przeoczenie i warto je wskazać. O tym sprzęcie w gorączce mobilizacyjnej po prostu zapomniano, tak jak o gotowych do odbioru czołgach 7TP w PZInż. czy „Łosiach” w nowozbudowanej wytwórni mieleckiej.[8] Zatem to nie był tylko problem sprzętu produkowanego na eksport, choć ten powinien być pod szczególnym nadzorem.

    Na koniec jeszcze jedna polemika, ważna dla głównego wątku „eksportowego”, a dla rozumienia sytuacji polskiego dowództwa w 1939 roku wręcz fundamentalna. Chodzi tu mianowicie o stwierdzenie, że wyobrażenia polskich elit wojskowych o przyszłej wojnie wywodziło się „sprzed z górą dwudziestu lat” i było absolutnie błędne. Przesłanką do tego stwierdzenia miała być decyzja, że dostawy eksportowe zamierzano przerwać dopiero z chwilą ogłoszenia mobilizacji oraz spodziewane uruchomienie wojennej produkcji zamierzano przeprowadzić dopiero po tym momencie. Zatem „całość swych rezerw [przemysł] uruchomić miał nie wcześniej, niż w przededniu zbrojnej konfrontacji.” (s. 352) Na boku proponuję zostawić dyskusję z przekonaniem autorów o anachroniczności wyobrażeń polskich generałów o przyszłej wojnie, bowiem rozjaśnienie tej sprawy wymagałoby osobnego szkicu. Przyjmijmy, że nawet tak było. Nie sposób zgodzić się jednak z przekonaniem, że uzasadnieniem dla owej „anachroniczności” miały być decyzje o wstrzymaniu eksport dopiero z chwila mobilizacji, bowiem ten pogląd, jako dość oczywisty, w całości podzielam, podobnie jak każdy, kto się nad nim zastanowi. Ponadto, nie wyobrażam sobie, jak decyzje o przestawieniu produkcji na „tor wojenny” można by podjąć w jakimkolwiek  wcześniejszym momencie. Kto bowiem zapłaci, za zwiększenie zatrudnienia do trybu wielozmianowego, za zużycie wszystkie zapasów i komponentów do produkcji „na maxa” niezależnie od wcześniejszych zamówień, kto ostatecznie zapłaci za wszystkie wytworzone produkty? Jak celnie zauważył marszałek Rydz Śmigły, przedwczesne ogłoszenie mobilizacji, czyli zanim będziemy posiadali pewność, że wojna wybuchnie, oznacza kompletną ruinę finansową państwa, ekonomiczny collapse. Mobilizacja przemysłu zbrojeniowego zanim wojna wybuchnie, nie będzie miała takiego pola rażenia, ale co najmniej budżet wojskowy przewróci, jeżeli nie rozpoczną się działania wojenne. Poza tym kto weźmie na siebie odpowiedzialność za panikę i tony sprzętu, które mogą okazać  się zbędne i trafią wprost do magazynu. Zatem wojskowi decydenci nie mieli innego wyboru, niż czekać do ostatniej chwili, a ich wyobrażenia o przyszłym konflikcie, nie miały tu absolutnie nic do rzeczy.

    Najbardziej jednak zaskakuje inny błąd intelektualny w przedstawionej wyżej konstrukcji. Jeżeliby ówcześni wojskowi mieli wyobrażenie, jak będzie przebiegała kampania wrześniowa, to ostatnia rzeczą, jaką zaprzątaliby sobie głowę byłaby sprawa eksportu. Znacznie bardziej fundamentalnym pytaniem, byłoby, czy w ogóle się bić w wojnie z góry przegranej i to przegranej w dramatycznym czasie kilkunastu dni. Czy warto zgodzić się na gigantyczne zniszczenia w Warszawie, na dziesiątki/setki tysięcy zabitych, po to tylko, aby w kilkanaście, góra trzydzieści dni ponieść sromotną porażkę, która raczej hańbi żołnierzy niż przydaje im honoru. Bardzo wątpię, aby posiadając taką wiedzę,  zdecydowali się na walkę do ostatniego naboju. Po co w takim przypadku, mieliby zatrzymywać eksport narażając układy sojusznicze (Anglia, Rumunia), jak i tak dobrze by wiedzieli, że tych sto kilkadziesiąt armat nawet o kilka dni nie przedłuży polskiego oporu, a jeżeli nawet, to w najlepszym razie spowoduje tylko większe straty.

    Do kampanii wrześniowej, w taki kształcie jaki znamy, doszło dlatego, że polskie dowództwo widziało szansę zwycięstwa dzięki wcześniejszej lub późniejszej, ale jednak ofensywie naszych zachodnich sojuszników. Na pewno było to przekonanie naiwne, może także za bardzo wierzono w odporność polskiego żołnierza i przetrwanie nawałnicy pierwszych dni. Ale to właśnie przekonanie dawało siłę całej elicie rządzącej, całemu społeczeństwu, do nadzwyczajnego wprost wysiłku włożonego w budowę przemysłu zbrojeniowego i utrzymanie ogromnej armii. Wszyscy byli gotowi do poniesienia wyrzeczeń, aby posiadać wojsko, które zapewni nam niepodległość. Z polskiego wojska wszyscy byli dumni, podobnie jak z uzbrojenia polskiej produkcji. Czy jest słuszne przekonanie, że za tymi wszystkimi wartościami stała tylko naiwność i anachroniczność wyobrażeń o przyszłej wojnie?

    Może nieco przesadzam w komentarzu do mimochodem rzuconej uwagi, ale przyznaję, że bardzo mnie irytuje protekcjonalny stosunek dzisiejszych historyków w odniesieniu do ówczesnych decydentów wojskowych. Ta atmosfera pouczania post factum, poklepywania po plecach z przekonaniem, że teraz wiemy lepiej, a oni po prosu błądzili w swoich dziwnych i przedpotopowych wyobrażeniach o przyszłej wojnie. Zwykle stoi za tym zwykła ignorancja i niewiedza na temat rozlicznych uwarunkowań, którym oni podlegali, a także brak chęci do zrozumienia oczywistych ograniczeń, które krępowały ich decyzje. Podkreślam, że nie jest to przypadek Deszczyńskiego i Mazura, ci autorzy dysponują głęboką wiedzą i właściwymi kompetencjami analitycznymi, czyta się ich wywody z przyjemnością, nawet jeśli nie zawsze wzbudzają akceptację. Od czasu do czasu jednak nie wyciągają oni wystarczających wniosków syntetycznych; w morzu szczegółów, drobiazgowych przypisów i piętrowych analiz gubią uwarunkowania systemowe, nieredukowalne ograniczenia, a przez to tracą z pola widzenia oczywiste sukcesy, słuszność, a co najmniej konieczność, kluczowych wyborów i decyzji. Wykorzystywanie wiedzy o przyszłych wydarzeniach do oceny ówczesnych elit wojskowych, które z powodów oczywistych tej wiedzy mieć nie mogły, jest z pogranicza poprawności metodologicznej.  Oceniać można aktorów przeszłych wydarzeń tylko na podstawie tego, co wiedzieli lub wiedzieć mogli, a nie w oparciu o to, co historycy wiedzą dzisiaj. Z tego powodu ów protekcjonalny ton występujący w wielu dzisiejszych pracach historycznych, jest dla mnie tak drażniący.

    Koniec polemik i dyskusji. Podkreślam, że nie zmieniają one generalnie bardzo wysokiej oceny książki, która już weszła do kanonu lektur niezbędnych, jeżeli chce się poznać historię wojska II Rzeczypospolitej. Polemiki z zasady zabierają więcej miejsca, uruchamiają emocje i wyostrzają stanowiska. Tym bardziej jeśli dotyczą kontrowersji zaprzątających umysły od dobrych kilkudziesięciu lat i które, jak przypuszczam, nigdy nie zostaną ostatecznie zakończone. Zwracam jednak uwagę, że w przypadku Na krawędzi…, dotyczą one zdecydowanej mniejszości wniosków i ocen autorów, nawet jak zabierają większość miejsca w recenzji. Polemiki w tych sprawach są i będą nieuniknione. Z tym, że aby polemiki chociaż zbliżały się do rzeczowości potrzebna jest dobra faktografia, a tę książka Deszczyńskiego i Mazura dostarcza w obfitości i na bardzo rzetelnym poziomie. Ogromną zaletą książki są tabele (17 szt.) wydrukowane w postaci załącznika, które m.in. wyszczególniają wszystkie transakcje eksportowe, wyniki SEPEWE, obsadę personalną tej spółki, strukturę eksportu, kraje docelowe. To ogromna wartość sama w sobie, bo daje zobiektywizowana podstawę do różnych samodzielnych dociekań. Za dokładność i szczegółowość ustaleń autorzy mają mój głęboki szacunek.

    Jedyne uwagi w tej materii rodzą się z niezaspokojonej potrzeby jeszcze większej ilości informacji. Na przykład chciałoby się wiedzieć, czy eksport nowego uzbrojenia był finansowo opłacalny. Sprawa nie jest prosta, bo inaczej to będzie wyglądało z poziomu fabryki, inaczej z poziomu władz wojskowych, a jeszcze inaczej z poziomu polityki dewizowej państwa. Co więcej analiza nie może być prosta, bo ceny nie są i nie mogą być porównywalne. Na zarządzaniu finansami znam się bodaj lepiej, niż na sprawach wojskowych, stąd wiem, o czym mówię, a czytelników nie chce zasypywać zbędnymi tu szczegółami. Podobnie sprawa ma się z poszczególnymi składnikami uzbrojenia. Autorzy słusznie skoncentrowali się na analizie terytorialnej eksportu, czyli jak wyglądały negocjacje i następujące po nich kontrakty realizowane dla poszczególnych państw (tu szczególnie ciekawa Hiszpania w okresie wojny domowej). Chciałoby się mieć taka analizę według zakresu rzeczowego, czyli analizę jak eksport wpływał na poszczególne składniki uzbrojenia, na jego rozwój (w lotnictwie na pewno), na opłacalność produkcji, na ceny jednostkowe, na kontrakty krajowe, na stan zapasów magazynowych. W tym ostatnim przypadku jest to szczególnie ciekawe. Autorzy na przykład mimochodem rzucają uwagę, że masowy eksport do Hiszpanii zredukował do zera stoki magazynowe. Czy na pewno? Na przykład niektóre bataliony obrony narodowej były wyposażone w karabiny Berthier i Lebel, podczas gdy obowiązującym standardem w polskiej armii były Mausery. Berthiery, a Lebele na pewno, należały zatem do klasycznych zapasów stokowych. A jak było w odniesieniu do innych rodzajów sprzętu, np. artyleryjskiego. Oj chciałoby się wiedzieć.

    Oczywiście nie są to zastrzeżenia do książki, a jedynie postulaty badawcze. Jest zrozumiale, że każda książka ma jakiś określony zakres i nie można go w nieskończoność rozszerzać. Ból polega na tym, że autorzy osiągnęli w materii eksportu polskiego uzbrojenia  niespotykany poziom kompetencji i jeżeli oni jeszcze czegoś nie napiszą, to w najbliższych latach nie zrobi tego już nikt, bo nie wyobrażam sobie, aby ktoś powtórzył wykonaną przez nich kwerendę archiwalną. Może mimo upływu lat i pewnie innych zainteresowań badawczych uda się jeszcze cos napisać. Lud jest złakniony wiedzy, bierzcie to szanowni autorzy pod uwagę.

    Finalnie: szacunek i uznanie za rozległość badań, imponującą szczegółowość i dogłębność informacji. Kontrowersję były, są i będą, dobrze tylko dyskutować je na pewnym poziomie merytorycznym, a ten spółka autorska Deszczyński-Mazur zapewnia w stopniu rewelacyjnym. Ocena 10/10 jest dla mnie oczywista.

    Marek Piotr Deszczyński, Wojciech Mazur, Na krawędzi ryzyka. Eksport polskiego sprzętu wojskowego w okresie międzywojennym, Neriton, Warszawa 2004



    [1] Porównywalna, co do poziomu zainteresowania może być w ostatnich czasach i w podobnej materii tylko książka Tymoteusza Pawłowskiego Armia Marszałka Śmigłego. Jak czas pozwoli, to i o niej coś napiszę.

    [2] Przy okazji: autorzy używają języka perswazji. Np. piszą o „upartym” realizowaniu kontraktów eksportowych, bynajmniej nie tłumacząc, na czym owa upartość miałaby polegać. Zanim się użyje słowa emocjonalnie nacechowanego, dobrze jest uzasadnić celowość takiego użycia. Ze swojej strony dodam tylko, że w przekonaniu zwykłego człowieka wywiązywanie się z podpisanych umów jest rzeczą normalną, uczciwą, nie „upartą”. Jeżeli już, to upartość cechuje tych, którzy tę zasadę uporczywie podważają.

    Skoro jesteśmy przy zasadach – trudno mi wybaczyć autorom sflekowanie płk. Wiatra za brak zainteresowania zakupionym przez lewicowych Hiszpanów wyposażeniem wojskowym, które nie zostało wyekspediowane i zalegało w magazynie wolnocłowym w Gdyni. Autorom zwracam uwagę, że owo wyposażenie było cudzą własnością. Położenie na nim ręki komuniści nazywają „nacjonalizacją”, ale normalni ludzie – kradzieżą. Przed wojną oficerów obowiązywały reguły honorowe, dziwię się, że tak wybitni znawcy przedwojennego wojska tego nie rozumieją, a z tego „nierozumienia” wyciągają daleko idące wnioski ogólne.

    [3] W tym kontekście najbardziej niepokojąca jest informacja, że realizacja kontraktu eksportowego „Karasi” dla Bułgarii zaburzała cykl produkcyjny „Łosi” dla polskiego lotnictwa. Jeżeli tak było, to wydaje mi się, że nastąpił jakiś brak we współpracy wojskowych z PZL. Nie widzę istotnej przeszkody aby priorytet produkcyjny nadać „Łosiom”, tym bardziej, że w produkcji samolotów występowały często opóźnienia niezawinione przez producenta, a związane przesuwaniem terminu dostaw przez kooperantów, zwykle tych zagranicznych. Warto przy tym podkreślić, że Sztab Generalny zwykle wyrażał zgodę na kontrakty eksportowe pod warunkiem, że nie będą one miału wpływu na terminowość dostaw dla polskiej armii. Biorąc to pod uwagę, wydaje się, że PZL wykroczyły poza posiadane zgody, jeżeli rzeczywiście opóźniły produkcję „Łosi” z powodu kontraktu eksportowego.

    Na marginesie tej sprawy jedna uwaga do autorów Na krawędzi. W innym miejscu piszą oni, że być może niepotrzebnie rozbudowywano przemysł wojskowy, zamiast środki przekierować na sfinansowanie bieżącej produkcji uzbrojenia. Zwracam uwagę, że te dwa spostrzeżenia są wzajemnie sprzeczne. Jeżeli bowiem PZL Okęcie (WP1) nie mogła sobie poradzić z realizacją zamówień na jednoczesną produkcję relatywnie krótkich serii obu tych samolotów, to oznacza to, że inwestycja w PZL WP2 była niezbędna. Podobnie jak niezbędna była inwestycja w zakłady Cegielskiego w Rzeszowie (ppanc 37 mm i plot 40 mm), zakłady w Stalowej Woli  i w zakłady produkujące amunicję do masowo produkowanego sprzętu artyleryjskiego.

    [4] Trudno ustalić, ile dokładnie ich mieliśmy we wrześniu 1939 roku. Najczęściej padają liczby 286, 306 lub 358, szczegółowa dyskusja tych liczb: Na krawędzi…, s. 357, przyp. 27.

    [5] Finansowanie zamówień przedstawiam oczywiści w pewnym uproszczeniu. Rzeczywistość w 1939 roku była bardziej złożona, mam tego świadomość. Modelowo jednak argumenty są dość bezwzględne.

    [6] Dla porównania warto sobie uświadomić, w jakiej sytuacji dziś jest polski przemysł zbrojeniowy. Nie jesteśmy w stanie wyprodukować nawet samolotu szkolnego, zatem o eksporcie nawet mowy być nie może. Ówcześnie sami produkowaliśmy cała gamę sprzętu lotniczego i eksportowaliśmy go do wielu krajów. Sprzedawaliśmy licencje na polskie konstrukcje, wspieraliśmy uruchomienie produkcji w innych krajach. Czy dziś bylibyśmy w stanie coś takiego zrobić? Zanim zacznie się krytykować ówczesne polskie sukcesy, warto sobie porównawczo uświadomić gorzką prawdę o dzisiejszych możliwościach Polski.

    [7] Nic nie wiemy o losach znalezionych w transporcie armat. Wątpliwe jednak, aby w ówczesnej sytuacji frontowej dałoby się je zmontować i wykorzystać.

    [8] Z „Łosiami” sprawa jest bardziej złożona, ale niepokoi sytuacja, że prawie gotowe samoloty, stały w fabryce i dostały się w ręce Niemców. W atmosferze mobilizacji chyba trzeba było podejmować decyzje, o skierowaniu do linii nawet nie w pełni wyposażonych samolotów, jeżeli spełniały minimum wymagań użytkowych no i oczywiście bezwzględnie przyspieszyć produkcję i czynności odbiorowe.

  • Militaria

    Samolot bombowy PZL 37 Łoś

    Andrzej Glass, Samolot bombowy PZL. 37 Łoś,okładka, recenzjaPublikacja popularna, jak jedna z wielu. Dużo zdjęć, rysunków, niewiele tekstu. Nie byłaby by warta recenzowania, gdyby nie jej przedmiot.

    PZL 37 „Łoś” był samolotem podwójnie genialnym. Po pierwsze, był to obiektywnie jeden z lepszych bombowców w swojej klasie. Nie ustępował ówczesnym wersjom niemieckiego Heinkla 111 ani Dorniera 17. Wiele rozwiązań technicznych w nim zastosowanych wyprzedzało swoja epokę, np. jednogoleniowe podwozie z dwoma niezależnie mocowanymi kołami, co bardzo ułatwiało start i lądowanie na lotniskach polowych o nierównej nawierzchni. Kolejnym doskonałym rozwiązaniem był laminarny profil skrzydła, który dawał optymalne własności aerodynamiczne. Warto sobie również uświadomić, że wyprodukowanie tego samolotu stawiało Polskę w bardzo elitarnym klubie krajów produkujących wielosilnikowe bombowce (razem z Polską to osiem krajów, wliczając w to USA i Japonię).

    Drugim powodem genialności „Łosia” był kontekst, w jakim powstał i był produkowany. W 1918 roku Polska nie dysponowała żadnym przemysłem zbrojeniowym, o lotniczym nawet nie wspominając. Nie posiadaliśmy żadnych kadr inżynierskich, nikt nie miał doświadczenia w projektowaniu samolotów. Zaczęliśmy od prostszych konstrukcji sportowo-turystycznych, stopniowo dochodząc do coraz bardziej skomplikowanych i zaawansowanych technicznie. Na końcu tej drogi był właśnie „Łoś”. Warto sobie również uświadomić, że „Łoś” został zaprojektowany w Państwowych Zakładach Lotniczych (stąd PZL) na Okęciu w Warszawie i tam też był początkowo produkowany. Bezpośrednio przed wybuchem wojny produkcja seryjna rozpoczęła się w zakładach w Mielcu, które zostały świeżo wzniesione, właśnie miedzy innymi po to, aby budować w nim seryjnie samoloty nowych polskich konstrukcji.

    Dla samolotów najbardziej newralgiczna częścią były silniki. Były one wytwarzane w PZL w Warszawie, ale w stadium rozruchu były nowo wybudowane zakłady silników lotniczych w Rzeszowie, gdzie docelowo miała być przeniesiona produkcja jednostek napędowych do „Łosia”. We wszystkich obszarach następował niebywały skok technologiczny, nawet jeżeli silniki były produkowane na licencji. Wszystkie te działania mniej więcej się koordynowały, a ich ukoronowaniem był właśnie „Łoś”, pierwsza polska nowoczesna konstrukcja z całej kolejki czekającej na seryjną produkcję. Był jeszcze myśliwski „Jastrząb”, rozpoznawcza „Mewa”, „Sum” czyli unowocześniony „Karaś”, a kolejne w stadiach prototypów. Warto jeszcze nadmienić, że gotowy do seryjnej był również PWS 33 „Wyżeł”, czyli dwusilnikowy samolot szkolny przygotowujący pilotów i strzelców pokładowych dla załóg „Łosia”, a także w przyszłości dla „Wilka”, czyli ciężkiego myśliwca z dwoma jednostkami napędowymi. Warto zwrócić uwagę, że ewentualna produkcja samolotu szkolnego, umożliwiała skierowanie do oddziałów bojowych znacznie większej ilości samolotów, które do tej pory dedykowane były działalności szkoleniowej.

    Sprawdzianem jakości „Łosia” były zamówienia eksportowe. W różnych fazach pertraktacji były kontrakty na ponad 100 sztuk tego samolotu dla Bułgarii, Rumunii, Jugosławii, Turcji i Grecji. Dla porównania powiedzmy, że polskie lotnictwo w eskadrach liniowych dysponowało 36 samolotami w eskadrach liniowych i 10 z bieżącej produkcji. Ogólnie wyprodukowano ok. 120 sztuk tego samolotu, oblatano 92, ale tylko czterdzieści kilka było w pełni wyposażonych i uzbrojonych. Porównanie tych liczb daje wyobrażenie, w jakiej proporcji do ogólnej produkcji znajdowała ilość samolotów w jednostkach liniowych.

    Musi imponować, że II Rzeczpospolita posiadała długoterminowy plan rozwoju polskiego lotnictwa wojskowego i potrafiła go realizować w bardzo niesprzyjających warunkach. Udało się skoordynować prace projektowe, budowę zakładów produkcyjnych, przygotowanie samolotu szkoleniowego, promocje eksportu. Czy dzisiaj bylibyśmy w stanie zrealizować choćby ułamek takiego ambitnego planu?

    Andrzej Glass, Samolot bombowy PZL. 37 Łoś, ZP Grupa, Stratus, 2012

  • Militaria

    1 Pułk Artylerii Motorowej w II Rzeczypospolitej

    1 Pułk Artylerii Motorowej, okładka, recenzjaDuże rozczarowanie. Autor nie zamieścił najciekawszych informacji z punktu widzenia artylerii motorowej w 1939. Nie dowiadujemy się, że pułk wystawił niepełne dywizjony artylerii dla 10 BK i WBPM, zatem oczywiście nie dowiadujemy się dlaczego tak się stało, czy zabrakło armat i haubic przygotowanych do ciągu motorowego, czy zabrakło ciągników, czy czegoś innego. Nie wiemy nic o stanie wyposażenia pułku w sprzęt motorowy przed wrześniem 1939, nic o problemach w motoryzacji artylerii, autor pominął nawet, jakich ciągników używały poszczególne dywizjony. Pominięcie takich problemów wymagać musiało dużego wysiłku, bo to przecież kluczowe kwestie dla tej jednostki. Przypomnijmy – jedynej w armii przedwrześniowej jednostki artylerii zmotoryzowanej. Warto również zwrócić uwagę, że był to bodaj jedyny przypadek, kiedy w zasadniczym rozmiarze nie wykonano planu mobilizacyjnego w1939 r. Nie znam przypadku, aby pułk piechoty nie zdołał zmobilizować jednego ze swoich batalionów, czy pułk kawalerii wyruszył na front bez jednego szwadronu.

    Mamy za to ciekawy opis historii walk pułku w 1920 roku, a także sporo drugorzędnych informacji o przekształceniach poszczególnych dywizjonów artylerii górskiej w okresie dwudziestolecia, bowiem 1 pułk artylerii motorowej powstał w1931 roku z przekształcenia pułku artylerii górskiej. Opis dotyczący udziału 16 dam (10 BK) i 2 dam w kampanii wrześniowej jest wystarczający, choć to są fakty dość powszechnie znane z innych publikacji.

    Natomiast bardzo interesujące są dane o trzecim dywizjonie artylerii wystawionym w 1939 roku, czyli o 6 dam, wyposażonym w armaty 120 mm, stąd zwany „ciężkim”. Dywizjon osiągnął gotowość bojową po mobilizacji powszechnej, stąd 1 września zastał go jeszcze w macierzystej jednostce w Stryju. Przydzielony był do Armii Łódź, do której nie mógł już dotrzeć, zmieniono zatem mu przydział na Armię Lublin gen. Piskora, później Armię Małopolska gen. Fabrycego, a na końcu podporządkowano go Frontowi Północnemu Dęba Biernackiego. W tym chaosie zmiennych kierunków marszu utracona została rzecz najcenniejsza: manewrowość i wielka siła ognia (jak na polskie warunki). Po raz kolejny potwierdziła się zasada, że jednostki pancerne i zmotoryzowane powinny walczyć w dużych ugrupowaniach, bo tylko wtedy można wykorzystać walor ich ruchliwości, zdolności nocnego odskoku i podjęcia już rano walki w innym miejscu. Lawirując po lasach pomiędzy spanikowaną piechota nie mógł odegrać większej roli. Jakże inna byłaby rzeczywistość, gdyby na przykład znalazł się w ugrupowaniu bojowym10 BK.

    Do ciekawych problemów zaliczam wrześniowe losy Ośrodka Zbierania Nadwyżek. Nie bardzo wiadomo dlaczego zamiast organizować w Stryju zaplecze dla walczących jednostek artylerii motorowej ośrodek uzupełnień został skierowany transportem kolejowym w okolice Przemyśla. Także w tym przypadku autor informuje czytelników o uzbrojeniu oddziału w broń strzelecką, konsekwentnie pomija natomiast zasoby artyleryjskie tego oddziału. Można by wnosić, że nie posiadał żadnych dział, ale przypadkowo dowiadujemy się, że jedno z nich (75 mm) zostało zniszczone w czasie bombardowania. Opisywać jednostkę zmotoryzowanej artylerii tak jak marszowy oddział piechoty to sztuka nie lada. Warto natomiast zwrócić uwagę, że w tym oddziale zapasowym znajdowało się wielu oficerów, podczas gdy płk Łunkiewicz z Departamentu Artylerii MSWoj. twierdzi, że generalnie wojska artyleryjskie cierpiały w 1939 roku na radykalny niedobór oficerów. Gdzie leży prawda? Może wytłumaczeniem jest fakt, że byli to głównie oficerowie rezerwy, a braki dotyczyły oficerów i podoficerów zawodowych, ale także w tym przypadku niefrasobliwy autor monografii takiej informacji nie zamieszcza, bo – sądząc z bibliografii – relacji płk. Łunkiewicza po prostu nie znał.

    Dalsze losy Ośrodka Zbierania Nadwyżek były takie, że pod Radymnem (okolice Przemyśla) utknął i rozkazem dowódcy OK Przemyśl został zawrócony do Stryja. Wszystko byłoby w porządku gdyby nie fakt, że a) w bezpośredniej bliskości znajdował się w bojach odwrotowych wystawiony przez ten pułk16 dam (w składzie 10 BK), który po walkach pod Jordanowem, został poharatany i cierpiał na braki osobowe, zwłaszcza w zakresie oficerów i b) w okolicy Przemyśla brak było jakichkolwiek oddziałów, które można by wykorzystać do obrony miasta lub linii Sanu. Dodajmy, że 7 września 10 BK została podporządkowana dowódcy Armii Karpaty i 8 września zajęła pozycje obronne pod Rzeszowem, zatem dowódca artylerii tej armii powinien nad sprawą zapanować, a wygląda, jakby o tym nic nie wiedział. A przecież podstawową funkcją ośrodka zapasowego danej jednostki jest zapewnienie jej uzupełnień.

    Generalna ocena książki wypada ujemnie, nie do zaakceptowania jest pominięcie podstawowych informacji o problemach w motoryzowaniu artylerii, o brakach mobilizacyjnych i przyczynach tych braków, pominięcie informacji o używanych ciągnikach artyleryjskich. A przecież to był jedyny pułk artylerii zmotoryzowanej w przedwojennej armii, jak w jego monografii nie ma takich informacji, to gdzie miałyby się znajdować. W historii pułków piechoty?

    Piotr Zarzycki, 1 Pułk Artylerii Motorowej, Oficyna Wydawnicza Ajaks, Pruszków 1992

  • Militaria

    2 batalion pancerny z Żurawicy

    Antoni Nawrocki, 2 batalion pancerny (Żurawica 1935-1939), okładka, recenzjaNiniejsza nota jest początkiem cyklu wielu refleksji z lektur poświęconych wojskom pancernym i motoryzacji armii polskiej w 1939 roku. Związane to jest z moimi wieloletnimi zainteresowaniami, którym teraz postanowiłem dać wyraz w formie nieco bardziej uporządkowanej. Zatem należy się spodziewać większej ilości informacji na ten temat. Siłą rzeczy poruszane będą też kwestie związane z rozwojem przemysłu obronnego, a nawet z kwestiami finansowymi, bo rozwój nowoczesnego uzbrojenia nieuchronnie wiąże się z pieniędzmi.

    Tytułowy 2 batalion pancerny stacjonujący w Żurawicy był klasyczną jednostką czasu pokoju. W przypadku wojny wystawiał on kilka jednostek bojowych, a sam zamieniał się w ośrodek zapasowy dla wojsk pancernych. Zatem we wrześniu 1939 roku mobilizował on: 2 batalion czołgów (samodzielny), kompanię czołgów Vickers (walczącą w ramach 10 Brygady Kawalerii gen. Maczka), dwie kompanie tankietek, również dla tej brygady, trzy kompanie wolnobieżnych czołgów Renault FT 17 (całkowicie przestarzałych z okresu I wojny światowej) i kilka samochodowych kolumn transportowych. Był to, ze względu na potencjał mobilizowanych jednostek, największy batalion pancerny w przedwojennej Polsce.

    Warto zatem przyjrzeć się, jak wystawione przez niego jednostki poradziły sobie w walce. Zacznijmy od trzech kompanii Renault FT 17. Były to czołgi jeszcze z okresu I wojny światowej, bardzo wolne i na dodatek wysokie, co czyniło je łatwym celem dla nieprzyjaciela. Znajdowały się w odwodzie Naczelnego Wodza, który zamierzał skierować je do obrony Warszawy. Tam nie dotarły ze względu na zniszczoną sieć kolejową. Dwie z nich przypadkowo wzięły udział w obronie twierdzy Brześć i było to najwłaściwsze, choć przypadkowe ich użycie. Jako tako nadawały się jako ruchomy punkt ogniowy w obronie stacjonarnej.

    Kompania Vickersów, czołgów nie pierwszej już młodości, ale pod względem walorów bojowych porównywalnych z 7TP, przez pierwszych kilka dni walk w Beskidzie Wyspowym bardzo efektywnie, choć ze sporymi stratami, wspierała walki 10 BK. Później w czasie odwrotu została odcięta od brygady gen. Maczka i już w składzie tylko dwóch plutonów walczących niezależnie dzielnie wspierała jednostki piechoty Grupy Operacyjnej gen. Boruty Spiechowicza. Mimo działań w bardzo niesprzyjających warunkach, dzielnie walcząc nawet pojedynczymi czołgami, zniszczeniu uległa dopiero ok. 15 września.

    Drugi batalion czołgów składający się z 49 maszyn 7TP to największa i najważniejsza jednostka mobilizowana przez 2 batalion pancerny. Od początku jego szlak bojowy przebiegał niezgodnie z planem. Miał on wejść w skład Armii Prusy, ale został wywagonowany w obszarze działań Armii Łódź i jej dowództwo prawem kaduka przejęło batalion, uznając, że jest on im niezbędnie potrzebny. Wziął on udział 5 września bodaj w największym starciu pancernym podczas kampanii wrześniowej usiłując przeciwdziałać sforsowaniu przez niemiecką 1 DPanc. rzeki Prudki. Zadał Niemcom spore straty, ale i sam stracił kilka maszyn. Efektywność jego działań istotnie utrudniał fakt, że pomyłkowo w czasie mobilizacji zabrano z Żurawicy części do Vickersów, a nie do 7TP, zatem uszkodzone czołgi albo porzucano, albo części wymontowywano z innych uszkodzonych wozów bojowych. Po bitwie nad Prudką batalion podzielił się na dwa ugrupowania, które niezależnie od siebie, wycofywały się na wschód właściwie bez kontaktu z nieprzyjacielem, biorąc udział jedynie w drobnych potyczkach, w tym z niemiecką V kolumną. Jedno z ugrupowań skończyło swój żywot pod Warszawą. Ograniczone w możliwościach bojowych przez brak paliwa, zostało łatwo rozbite przez Niemców. Drugie dotarło do twierdzy Brześć, gdzie korzystając z warsztatów tamtejszego batalionu pancernego, przeprowadziło naprawy swoich czołgów, niezbędne remonty i konserwacje, po czy znalazło się w ugrupowaniu rezerw Naczelnego Wodza i wraz z nim przesuwało się w kierunku południowych granic Rzeczypospolitej. Ostatecznie czołgi tego ugrupowania po kilku potyczkach, na południe od Kowla zostały spalone przez własne załogi z powodu braku paliwa.

    Kolejne dwie kompanie tankietek mobilizowane w Żurawicy weszły w skład 10 BK, jedna jako samodzielna kompania czołgów rozpoznawczych, druga jako integralna część brygadowego dywizjonu rozpoznawczego. Z tym, że dla dywizjonu rozpoznawczego dostarczono 13 TKF z rezerwy mobilizacyjnej. Przeszły one  cały szlak bojowy brygady.  Co ciekawe, walka w ramach dobrze dowodzonej jednostki, gdzie dookoła występowały oddziały zmotoryzowane, spowodowała, że tankietki okazały się przydatnym środkiem walki. Zwłaszcza ciekawa jest informacja, że pod Albigową, gdzie wykonano kontratak na niemieckie pododdziały pancerne tankietki dobrze dały sobie radę, zwłaszcza te wyposażone w nkm 20 mm wz. 38, który okazał się skutecznym narzędziem zwalczania niemieckich czołgów lekkich.  Do dywizjonu rozpoznawczego dostarczono bardzo rzadką wersję tankietek, czyli TKF. Były to TK3, w których zamontowano silnik Fiata. Wspominam o tym, bowiem właśnie tankietka TKF znajduje się w muzeum w Belgradzie, a jest to zapewne wóz bojowy z dywizjonu rozpoznawczego, którego sprzęt znalazł się Węgrzech i stamtąd zapewne trafił do Jugosławii. Jeszcze kilka lat temu była to jedyna zachowana oryginalna tankietka, a wyprodukowano ich przecież ok. 500 sztuk. Poza tym Eugeniusz Nowak w monografii Dywizjonu Rozpoznawczego 10 BK twierdzi, że dostarczono tylko 11 TKF (brak 2!), w kompanii brakowało też części samochodów, a dowódcą  tymczasowym oddziału był podchorąży, czyli niedoszły oficer w trakcie szkolenia. Źle to świadczyło o zdolnościach mobilizacyjnych 2 batalionu pancernego.

    Oprócz jednostek pancernych batalion wystawił kilka kolumn samochodowych. Zdumiewa informacja, że jedna z kolumn sanitarnych zaginęła. Została spotkana przez dowódcę służby medycznej armii Karpaty, skierowana w określone miejsce, do którego nie dotarła. Zdumiewające – dezercja, użycie niezgodne z przeznaczeniem i rozkazem?

    Co po przeglądzie losów bojowych jednostek pancernych rzuca się w oczy? Po pierwsze błędna koncepcja użycia tych jednostek. Wzorem naszych wielkich sąsiadów-wrogów, powinniśmy używać tych jednostek w sposób skoncentrowany w większych ugrupowaniach. Znaliśmy ich doktrynę wojenną, wiedzieliśmy o niemieckiej koncepcji blitzkriegu, wiedzieliśmy o tworzeniu wielkich jednostek, dywizji i korpusów pancernych lub zmotoryzowanych. Sami jednak używaliśmy naszych oddziałów w sposób rozproszony, pojedynczymi batalionami lub nawet kompaniami. Spowodowało to, że nasze szczupłe siły pancerne nie odegrały nawet tej roli, jaką mogły odegrać. Przecież 2 batalion czołgów był jedną z dwóch największych polskich jednostek pancernych. Po jednej bitwie, bardzo zresztą interesującej i efektywnej dla strony polskiej, batalion przestał się liczyć wojskowo, manewrując w rozproszeniu na tyłach frontu. Zupełnie inaczej by wyglądała rzeczywistość, gdyby był on częścią większej jednostki zmotoryzowanej, na co wskazują doświadczenia 10 BK gen. Maczka.

    Samodzielne działanie batalionu czołgów miało też fatalne konsekwencje dla technicznych aspektów użycia czołgów. Powinno dawać do myślenia, że 63% strat sprzętu, to były straty marszowe, a nie bojowe. Czyli: brak części, brak możliwości naprawy i przeglądów, brak paliwa, za mały park naprawczy itd. W sytuacji, kiedy obok siebie walczyłoby wiele oddziałów zmotoryzowanych ten problem by występował w dużo mniejszej skali. Proszę zwrócić uwagę, że 10 BK nie straciła żadnego pojazdu z powodu braku paliwa, nic nie wiem, aby straciła jakiś sprzęt bojowy z powodu braku zaplecza naprawczego. Trzeba lojalnie dodać, że wpływ na fatalną sytuację w tej materii miała skandaliczna pomyłka z zabraniem z garnizony niewłaściwych części zamiennych.

    Tutaj dochodzimy do kolejnej kwestii – jakości dowódcy odpowiedzialnego za to niedociągnięcie. Major Karpów, dowódca 2 bcz miał wcześniej kiepskie opinie przełożonych i nigdy nie powinien być dowódcą liniowym jednego z najważniejszych oddziałów pancernych. Tu powinni trafiać najlepsi z najlepszych, tymczasem mjr Karpów najpierw dopuścił do podziału batalionu, a w końcowej fazie walki go porzucił, udając się do Warszawy na poszukiwanie paliwa, zamiast wysłać w tym celu innego oficera. Zresztą dowódca bliźniaczego 1 bcz też się nie popisał w czasie kampanii wrześniowej. Polityka personalna w wojskach pancernych nie była widocznie optymalna. Być może w normalniejszych warunkach ci dowódcy by się lepiej spisali, ale w warunkach ekstremalnie niekorzystnych zabrakło im hartu ducha i zwyczajnie sobie nie poradzili.

    Nie rozumiem również, dlaczego 2 bcz był mobilizowany tak późno, że wybuch wojny zastał go w transportach. Jednostki pancerne są mocno stechnicyzowane, wymagają szkolonych specjalistów, zatem nie widzę powodu, dlaczego nie osiągały gotowości bojowej w trakcie mobilizacji alarmowej, a dokładnie dlaczego w ich przypadku mobilizacja alarmowa została tak późno zadecydowana.

    Na koniec jeszcze uwaga na temat tego, co pozostało z 2 batalionu pancernego po wystawieniu mobilizowanych jednostek, czyli o ośrodku zapasowym. Celem takiego ośrodka jest zasilanie jednostek frontowych uzupełnieniami. Tak się złożyło, ze w bezpośredniej bliskości ośrodka zapasowego w  Żurawicy walczyła 10 BK, która żadnego wsparcia z jego strony nie otrzymała. Zapewne to błąd Dowództwa Okręgu Korpusu w Przemyślu, ale dobrze o dowództwie ośrodka zapasowego to też nie świadczy.

    Podsumowując: monografia 2 batalionu pancernego jest nadzwyczaj ciekawa i pouczająca. Antoni Nawrocki rzetelnie przedstawia losy 2 batalionu pancernego, założenia mobilizacyjne, sprzęt, jaki batalion miał do dyspozycji, a wreszcie wojenne losy wystawionych przez ten batalion jednostek. Jedyne namierzone przeze mnie błędy lub nieścisłości dotyczą kompanii tankietek TKF zmobilizowanych dla Dywizjonu Rozpoznawczego 10 BK. Częściowo autora usprawiedliwiam, bo kiedy pisał on on monografię 2 bpanc. nie istniała jeszcze historia Dywizjonu Rozpoznawczego, dzięki której mogłem zweryfikować ustalenia Nawrockiego.

    Antoni Nawrocki, 2 batalion pancerny (Żurawica 1935-1939), Oficyna Wydawnicza Ajaks, Pruszków 2006.

  • Militaria

    Marynarka wojenna Austro-Węgier

    Károly Csonkaréti, Marynarka wojenna Austro-Węgier w I wojnie światowej 1914-1918, okładka, recenzjaSzczerze powiedziawszy o flocie wojennej Austro-Węgier wiedziałem tylko tyle, że istniała i że prawdopodobnie miał z nią coś wspólnego późniejszy regent Węgier, admirał Horthy, który był przedmiotem dowcipów, jako  admirał w kraju bez morza. Jak się okazało, żarty były zupełnie bezzasadne.

    Dzięki Csonkarétiemu wiemy, że Austro-Węgry posiadały przed I wojną światową całkiem pokaźną flotę wojenną. Składało się na nią 15 pancerników, 10 krążowników, 19 niszczycieli i 39 torpedowców. Jedynym poważniejszym brakiem było posiadanie jedynie 7 i to bardzo małych okrętów podwodnych. Z kolei warunki wojenne potwierdziły, że we flocie była za mało nowoczesnych szybkich jednostek, a te które posiadano, były uzbrojone w działa o za małym kalibrze (chodzi tu o główną artylerię krążowników o kalibrze jedynie 100 mm). Atutem tej floty był dość sprawny przemysł stoczniowy, a warto tu na przykład przypomnieć, że pierwsza torpeda została wybudowana w fabryce w Fiume (Rijeka)

    W pierwszym okresie wojny na Adriatyku ich przeciwnikiem była delegowana flota  francuska wzmocniona kilkoma krążownikami angielskimi. Sprzymierzeni mieli wtedy przewagę ok. 2:1, a w przypadku okrętów podwodnych 9:1. Zaś po przystąpieniu Włoch do wojny te proporcje jeszcze się pogorszyły i wyniosły 3:1, a w przypadku okrętów podwodnych 18:1.

    Mimo takiej kolosalnej przewagi  flota CK monarchii odnosiła większe sukcesy i pomimo, że musiała w takich warunkach zostać zepchnięta do defensywy, potrafiła boleśnie ugodzić sprzymierzonych.

    O jednej akcji warto opowiedzieć. Sprzymierzeni w obawie przed penetrowaniem Morza Śródziemnego przez austro-węgierskie okręty podwodne i korzystaniem przez niemieckie ubooty z baz na Adriatyku, wprowadzili blokadę cieśniny Otranto. Na stałe patrolowało ją kilkadziesiąt małych jednostek, wspieranych przez większe okręty i mogących zawsze liczyć na błyskawiczne wsparcie głównych sil floty sprzymierzonych bazujących w Brindisi. Oczywiście bardzo to utrudniało mocarstwom centralnym prowadzenie wojny podwodnej i podejmowały one różne próby przerwania tej blokady.

    Do jednej z większych prób doszło w maju 1917 roku. W akcji wzięły udział trzy szybkie krążowniki, dwa niszczyciele i trzy okręty podwodne stanowiące zabezpieczenie całej operacji. Dodatkowo wykorzystano lotnictwo morskie angażując kilka łodzi latających do wsparcia z powietrza. Operacja była złożona logistycznie, bo okręty przez pewien czas operowały samodzielnie, prace planistyczne zostały jednak wykonane wzorowo i wszystko poszło jak „po sznurku” mimo interwencji brytyjskich i włoskich krążowników i niszczycieli. Zatopiono kilkanaście patrolowców, dwa niszczyciele, kilka handlowych parowców i ciężko uszkodzono interweniujący brytyjski krążownik. Blokada na wiele miesięcy przestała istnieć. Dowódcą całej operacji był kmdr Miklos Horthy, zresztą ciężko ranny po trafieniu jego flagowego krążownika „Helgoland”. W dowód uznania został mianowany admirałem.

    W następnej odsłonie, jego postawa jako aktywnego dowódcy została na tyle doceniona, że został mianowany dowódcą całej floty Austro-Węgier, mimo iż było kilkunastu admirałów przewyższających go stopniem lub starszeństwem. Zatem Horthy nie był admirałem malowanym.

    Na szczególna uwagę zasługuje działalność okrętów podwodnych. Było ich bardzo mało i miały małą wyporność, ale odniosły więcej sukcesów, niż znacznie liczniejsza flota podwodna sprzymierzonych. Podczas wojny CK monarchia nerwowo powiększała stan posiadania w tej materii. Z ciekawostek można powiedzieć, że przez pewien czas największym okrętem podwodnym był U14, czyli zdobyty na wrogu francuski „Curie”.

    Książkę uzupełnia rozdział o Polakach służących we flocie austro-węgierskiej, którzy później zasilili szeregi rodzącej się polskiej Marynarki Wojennej. Jego autorem jest nieodżałowanej pamięci prof. Piotr Wieczorkiewicz, jak zawsze imponujący erudycją i kompetencją.

    Na koniec: książka bardzo kompetentna, szczegółowa, z ordre de bataille walczących flot, opisami technicznymi okrętów itd., czyli ze wszystkim, czego tego typu książce potrzeba. Plus duża kompetencja autora. No i oczywiście sentymentalna podróż w historię CK Monarchii., sumarycznie 9/10

    Károly Csonkaréti, Marynarka wojenna Austro-Węgier w I wojnie światowej 1914-1918, Wydawnictwo Arkadiusz Wingert, Kraków 2004

  • Książki,  Militaria

    Biografia Göringa Davida Irvinga

    David Irving, Wojna Göringa. Biografia Marszałka Rzeszy, okładka, recenzjaDavid Irving jest bardzo kontrowersyjną postacią. Wśród szerokiej publiczności znany jest głównie z głośnego procesu w Austrii, gdzie został aresztowany (w 2005) i osądzony za „kłamstwo oświęcimskie”. Cała sprawa była dość wątpliwa, bo zarzut nie dotyczył tego, co Irving napisał, ale tego, co rzekomo powiedział podczas wykładu wygłoszonego 16 lat wcześniej. W więzieniu spędził 400 dni, a w tym czasie uległa rozproszeniu jego kolekcja unikalnych źródeł do dziejów III Rzeszy.[1] Wśród historyków z kolei największa wrzawa wybuchła po opublikowaniu książki Wojna Hitlera, w której postawił tezę, że Hitler nie wiedział o Holocauście i nie podejmował w tej sprawie żadnych decyzji, a sprawcami tej potwornej zbrodni byli, na własną odpowiedzialność, Himmler i Goebbels. Nawet ustanowił nagrodę, dla tego, kto przedstawi dokument potwierdzający wiedzę Hitlera w tej sprawie – do tej pory nikt takiego dokumentu nie znalazł i nagrody nie odebrał. Jednocześnie trzeba przyznać, że Irving jest kryptofaszystą, z wieloma posunięciami wodzów Trzeciej Rzeszy wprost się zgadza, przywódców (a Hitlera zwłaszcza) wybiela i przedstawia jako wybitnych mężów stanu. Zdarza mu się również przyjmować za swoje –  tezy lansowane przez propagandę Goebelsa.

    Wojnę Göringa czytałem z mieszanymi uczuciami. Najpierw o pozytywach. Autor zgromadził całą dokumentację dotyczącą życia Göringa, jego zapiski, pamiątki, dzienniki innych osób, wspomnienia, dokumenty archiwalne. Jego życie prywatne zostało otworzone z pieczołowitością godną uznania. Zauważmy, że dzięki temu poruszone zostały takie aspekty jego działalności, które zupełnie nieoczekiwanie powinny być interesujące dla badaczy z innych dziedzin niż historia, jak np. dla historyków sztuki, z racji na jego pasje kolekcjonerskie przepoczwarzone w czasie wojny w pasje rabunkowe. (Okazuje się, że rzeczywistość, jak dokładnie się jej przyjrzeć, nie była taka prosta, jak się wydaje. Za niektóre dzieła Göring płacił, a i tak po wojnie wróciły do pierwotnych właścicieli, ot sprawiedliwość zwycięzców.)

    W ramach biografii marszałka Rzeszy ciekawy szczególnie, bo mało znany, jest okres sprzed 1933 roku. Tu np. tkwiły korzenie jego narkomanii, bowiem morfiną był szpikowany po postrzeleniu go w czasie puczu w 1923 r. Bardzo dokładnie zostały odtworzone losy jego szalonej i odwzajemnionej miłości do Szwedki Carin von Fock, podobnie jak losy jego nieudanej misji we Włoszech, która miała na celu uzyskanie wsparcia Mussoliniego dla wegetującej wtedy NSDAP.

    Mimo swoich kryptofaszystowskich sympatii Irving uczciwie przedstawia wszystkie wady swojego bohatera: bezdenną próżność (stroje i odznaczenia), zachłanność, lekceważenia obowiązków dowódczych, narkomanię, maniakalne gromadzenie dzieł sztuki, w tym również z wykorzystaniem grabieży. Mam jednak podejrzenie, że Irving za negatywne cechy uważa te, które były negatywne u wzorowego przywódcy faszystowskiego. Mało jednak mówi o jego udziale w ludobójstwie, o zbrodniczych decyzjach dotyczących użycia Luftwaffe, a w tych kwestiach udział Göringa był zasadniczy.

    Do minusów zaliczam marginalne potraktowanie historii dowodzonej przez niego Luftwaffe. Mało dowiadujemy się, jaki był udział Göringa w tych wzlotach (lata trzydzieste) i upadkach niemieckiego lotnictwa. Wiemy tylko tyle, że wyręczał się w tym zastępcami, samemu poświęcając na dowodzenie niewielką ilość czasu i energii. Konkretnie jednak, jakie decyzje podejmował i jakie były ich skutki, Irving już nie napisał.

    Do grubych nadużyć zaliczam kilkukrotne przedstawianie niemieckich lotników jako przepełnionych duchem rycerskości.[2] Niestety w rzeczywistości byli oni barbarzyńcami naruszającymi wszystkie reguły gry: strzelali do skaczących na spadochronach (to rzadka podłość), samoloty myśliwskie urządzały polowania na ludność cywilną, otworzyli już w 1939 roku nowy rozdział w wojnach powietrznych bombardując z premedytacja obiekty cywilne, mając na celu jedynie terror i sianie paniki.

    Podobnie rażące jest przedstawianie spraw polskich, a zwłaszcza stosunków polsko-niemieckich przed wybuchem wojny w sposób lansowany przez ówczesną propagandę niemiecką.

    Podsumowując: książka jest bardzo ciekawa, wiele wnosi do biografii Göringa i wiedzy o mechanizmach rządzenia w Trzeciej Rzeszy. Bajeczna kompetencja źródłowa autora daje w efekcie wydobycie na światło dzienne wielu niedostrzeganych szczegółów. Na przykład pokazuje kulisy zatrzymania ataku jednostek pancernych na ewakuujące się wojska brytyjskie pod Dunkierką. To Göring przekonał Hitlera, że Luftwaffe zniszczy te siły bez większych problemów. Warunki pogodowe jednak uniemożliwiły loty i alianci zdołali uciec. Ile dziwacznych analiz przeczytałem w swoim życiu na ten temat! A powód był prosty, Göring chciał odnieść sukces.

    Równocześnie jednak książka ma niezaprzeczalne minusy, podważające zaufanie do obiektywizmu i wiarygodności autora. Lektura obowiązkowa dla wszystkich interesujących się problematyka hitlerowską, ale nie polecam amatorom, którym brak własnej wiedzy umożliwia zweryfikowanie różnych kontrowersyjnych tez autora.

    David Irving, Wojna Göringa. Biografia Marszałka Rzeszy, Wydawnictwo Wingert, Kraków 2011 (stron 764).



    [1]  Historię tego naciąganego procesu Irving opisał książce Banged Up. Survival as Political Prisoner In 21st Century Europe (2008). Mam nadzieję, że w końcu zostanie ona przetłumaczona na polski, tym bardziej, że w naszym kraju toczy się debata na temat poprawności politycznej i ograniczania wolności słowa. Byłby to ciekawy przyczynek to dyskusji.

    [2] Oto cytat: „Göring nakazywał swojej Luftwaffe, by walczyła bardziej po rycersku niż jej przeciwnicy. W kampanii polskiej działania taktyczne niemieckiego lotnictwa prowadzone były w sposób umiarkowany.” (s. 362). Na szczęście polski wydawca opatrzył te wynurzenia stosownym komentarzem.

  • Film,  Militaria

    Tajemnica Westerplatte

    Paweł Chochlew zaplanował swój debiut perfekcyjnie. Wybrał jeden z najbardziej nośnych symboli patriotycznych  i postanowił go podważyć,  słusznie przypuszczając, że zapewni to filmowi (i reżyserowi) natychmiastowy rozgłos, o jakim tylko mogą pomarzyć jego młodzi koledzy. Poza tym idealnie wstrzeliwuje się w poprawnościowy, antybogoojczyźniany nurt dominujący na polskiej scenie ideowej. Same plusy. Miał tylko jednego pecha, nie przewidział, że jeszcze przed powstaniem filmu wybuchnie gruba awantura i nikt, a oportunistyczny PISF zwłaszcza, nie będzie chciał umierać, za ten kontrowersyjny projekt.

    Mimo tych trudności Chochlew i tak ma mocne wejście. Jego nazwisko jest dobrze rozpoznawalne, wiele osób chce pójść na film, aby wyrobić sobie o nim własne zdanie.

    Michał Żebrowski, jako mjr Henryk Sucharski. Scena z filmu

    Największe emocje budziła kwestia „odbrązowienia” legendy obrońców Westerplatte i podważenie pozytywnej aury wokół mjr. Sucharskiego. Akurat te problemy mnie w filmie nie irytowały. Chochlew zadziałał tu zgodnie z prawdą historyczną, a na tym blogu wielokrotnie dawałem poznać, że prawda jest rzeczą najważniejszą. Rzeczywiście Sucharski był zwolennikiem szybkiej kapitulacji, przeżył załamanie nerwowe i realne dowództwo przez większość czasu sprawował kpt. Dąbrowski. Między tymi dwoma oficerami istniała różnica zdań, co do długości prowadzenia walki. Doszło również do śmierci dwóch żołnierzy drugiego dnia obrony, kiedy to Sucharski wydał polecenie wywieszenia białej flagi, szczegóły tego zajścia nie są dokładnie znane i reżyser mógł puścić tutaj wodze fantazji. Jest również prawdopodobne, że kilku żołnierzy zostało rozstrzelanych za próbę dezercji lub poddania się Niemcom. Nie dopatrzyłem się też w filmie sceny lizania zdjęć pornograficznych. Nie budzi moich wątpliwości fakt kąpieli żołnierzy w morzu, niektórych nago i ostrzelania ich przez nadpływający niemiecki kuter. Niby dlaczego młodzi faceci nie mieliby się kąpać w morzu? Co do faktografii i realiów kampanii 1939 roku, pewne wątpliwości bym miał w sprawie nadużywania alkoholu przez żołnierzy (w filmie wręcz chlania), żadne źródła nie potwierdzają, aby na Westerplatte lub gdziekolwiek indziej takie fakty miały miejsce; poza tym skąd niby ten alkohol miałby się brać, z najbliższego sklepu? Bo przecież nie z koszar, to nie było LWP. Podobnie mało prawdopodobne są sceny bójek, szarpanin itd.

    Poważne wątpliwości budzi w mojej opinii scena z sikaniem na plakat, ale jeszcze bardziej to, co ów sikający kapral mówi później o Polaczkach. Cała ta scena jest wyjątkowo niesmaczna, nie ma sensu i jest psychologicznie nieprawdopodobna – dlaczego ów kapral, po wykonaniu wyroku śmierci na swoich kolegach, akurat sika na państwowy plakat, zgoła nie rozumiem. Jeżeli by się buntował, to przeciw temu, kto mu taki rozkaż wydał, a nie przeciwko polityce państwa. Sensu w tym za grosz. Chyba że to zaplanowana prowokacja mająca podgrzać atmosferę wokół filmu. W istocie scena nie jest żadnym wyzwaniem dla widzów, nie prowokuje żadnych pytań, jest tylko emanacją bezsilności i braku konceptu reżysera na oddanie dramatyzmu tamtej sytuacji. Duży minus.[1]

    Kolejny minus to żałosne błędy w dziedzinie umundurowania. Tutaj lista zarzutów jest długa i to zarówno po stronie polskich mundurów jak niemieckich. Nie będę nudził tutaj szczegółami, powiem tylko, że twórca kostiumów w tym filmie zasłużył sobie na malinę za najgorsze kostiumy w polskim filmie. [2] Do tego dochodzi mnóstwo drobnych nieprawdopodobieństw w szczegółach militarnych. Albo autor scenariusza i reżyser w jednej osobie nic na ten temat nie przeczytali, albo, co równie złe, przeczytali, ale nie zrozumieli.[3]

    Scena z filmu. Obrona placówki mata Rygielskiego.

    Z bólem historycznego serca jestem w stanie przejść na drobiazgami do porządku dziennego, chociaż przy deklarowanym budżecie na poziomie 14 mln zł takie wpadki nie powinny się zdarzać. W faktach o zasadniczym znaczeniu nie widzę istotniejszych przekłamań. Uwagę w tej kwestii mam tylko jedną. Osią filmu jest spór Sucharski – Dąbrowski, czyli spór kapitulować czy walczyć do końca. Racje mjra Sucharskiego są przedstawione pełniej i na ich tle kpt. Dąbrowski wychodzi na fanatyka łatwo szafującego życiem podległych żołnierzy. Tylko mjr Sucharski pochyla się zabitymi żołnierzami, jak troskliwy ojciec. To wyraźna manipulacja emocjami widzów. W rzeczywistości historia przyznała rację Dąbrowskiemu i mimo wysiłków Chochlewa Westerplatte pozostanie symbolem męstwa polskich żołnierzy. Reżyser nie zachował w tej sprawie obiektywizmu, a szkoda, bo film by na tym zyskał.

    Być może zaważyły tu błędy w obsadzie. Michał Żebrowski w roli oficera czuje się jak ryba w wodzie. Zresztą w wywiadzie mówił, że mundur polskiego oficera to jego marzenie i na taką rolę czekał. W filmie to widać. W rzeczywistości mjr Sucharski był dość pospolitym oficerem chłopskiego pochodzenia. Chęć kapitulacji  i załamanie nerwowe na pewno nie dodawały mu splendoru. Zupełnie odwrotnie kpt. Dąbrowski – to syn generała, pochodzący ze szlacheckiej rodziny. Za młody aby walczyć w 1920 r. czekał, kiedy może się sprawdzić w warunkach wojennych. To on był oficerem z charyzmą i to jego powinien zagrać Żebrowski.[4] Chochlew, wbrew faktom widział to inaczej. Wyraźnie chciał, aby racje Sucharskiego były górą i dlatego obsadził w tej roli aktorów z osobowością (wcześniej te rolę powierzył Bogusławowi Lindzie). Nie rozumiem tylko, jaki miał w tym cel. Że Westerplatte miało skapitulować 2 września (jak chciał Sucharski), Gdynia i Oksywie po następnych kilku dniach, Hel po tygodniu, Warszawy nie bronić, całą Kampanię Wrześniową zakończyć tak ok. 10 września. Przy takiej wizji, to rzeczywiście lepiej zachować się jak Emil Hácha i bez walki oddać się pod niemiecki protektorat. Wtedy nie byłoby w ogóle żadnych ofiar.

    Po prawdzie to nie rozumiem, po co Chochlew nakręcił ten film. Zamierzył się na legendę Westerplatte, kiedy wszystkie rzekomo odkrywcze  fakty były już jasne i publicznie znane. W atmosferze sensacji wyważał otwarte drzwi. Jeżeli chciał poruszyć kontrowersję czy bić się z honorem do końca, czy oszczędzać żołnierską krew, to mógł wybrać znacznie lepsze epizody z historii np. epopeę gen. Kleeberga czy Powstanie Warszawskie.[5] Jedyne uzasadnienie, jakie racjonalnie widzę, to chęć wywołania medialnego skandalu. Ten zamiar udało mu się zrealizować, ale chwały to mu nie przyniesie, i słusznie. Dla mnie 3/10.

     

    Tajemnica Westerplatte, reż. Paweł Chochlew, Polska, premiera luty 2013

     



    [1] Do jakości tej sceny dostosował się Mirosław Baka grający owego kaprala. Wywiad z nim był żenujący. Być może oddaje atmosferę panującą przy realizacji tego filmu. Nie ma się co dziwić, że wyszło żałośnie, skoro aktor tylko tyle rozumie z historii, którą przedstawia.

    [2] O kilku bolesnych faulach w umundurowaniu muszę wspomnieć: polscy marynarze noszą w filmie te same bluzy, co niemieccy, a poziom niechlujstwa kostiumowego był taki, że w jednej ze scen, na bluzie polskiego marynarza widać ślad po odprutej hitlerowskiej gapie; atakujący w którymś momencie hitlerowscy żołnierze pochodzili co prawda z elitarnej, szturmowej jednostki Kriegsmarine, ale inaczej niż filmie nosili mundury piechoty feldgrau tylko z naszywkami Kriegsmarine; jednostka SS miała na patkach nie runy SS tylko trupie główki, bo wchodziła w skład formującego się właśnie pułku SS Totenkopfstandarte; żołnierze polscy noszą często mundury drelichowe z 1 Armii WP z sukiennymi naramiennikami itd.

    [3] Na przykład: w pierwszym szturmie niemieckim bierze udział zdecydowanie za mało żołnierzy. W rzeczywistości zabitych było więcej, niż widzimy wszystkich atakujących. Polskie działo zostało zniszczone dopiero po oddaniu kilkudziesięciu strzałów i wyeliminowaniu niemieckich karabinów maszynowych po drugiej stronie kanału – w filmie jest zniszczone po jednym wystrzale; gdzieś się zagubiły polskie moździerze; atak niemiecki wzdłuż plaży w kilku żołnierzy idących w pełnym wyprostowaniu jest zupełnie nieprawdopodobny. Film z 1967 roku był w tej materii dużo lepszy, mimo iż realizowany w czasie siermiężnego socjalizmu.

    [4] Warto przypomnieć dalsze losy Dąbrowskiego. Po wyjściu z niewoli, zaciągnął się do ludowej Marynarki Wojennej, mimo iż „wróg ustroju” to zdecydował się wstąpić do PPR. Nic mu to nie pomogło, bo na fali czystek został z Marynarki wyrzucony. Przeniósł się do Krakowa, pracował jako portier, kasjer, chałupniczo szył pantofle (on, wybitny oficer). Ostatecznie został bez żadnej pracy. Interwencja gen. Kieniewicza, zresztą pochodzącego z Armii Czerwonej, spowodowała, że dostał posadę sprzedawcy gazet w kiosku na Plantach. I to był sukces. Biografia kpt. Franciszka Dąbrowskiego to materiał na dużo ciekawszy film, gdzie Westerplatte byłoby ważnym, ale tylko jednym z etapów jego życia. Dodajmy przy okazji, że wspomnieniach zachował się super lojalnie wobec swojego dowódcy mjra Sucharskiego – fakt załamania nerwowego przemilczał, a tylko pojedynczym zdaniem zasygnalizował, że był on zwolennikiem wcześniejszej kapitulacji (Franciszek Dąbrowski, Wspomnienia z obrony Westerplatte, Gdańsk 1957). Sucharski w rozmowie z Wańkowiczem, wszystkie niewygodne fakty przemilcza i nigdzie nie wspomina o kluczowej roli Dąbrowskiego (Melchior Wańkowicz, Westerplatte, Warszawa 1959).

    [5] A może by tak w odniesieniu do tego tematu nakręcić polsko-niemiecką koprodukcję o obronie Festung Breslau? To dopiero byłby przyczynek do refleksji o walce do końca, bez liczenia się z ofiarami.

    

  • Militaria

    Wojna Iwana

    Wydawało mi się, że o tej książce słyszałem niedawno, że właśnie niedawno się ukazała. A to był rok 2007. Jak ten czas leci. Ile książek w ten sposób zostało pominiętych, uleciało ze świadomości? Tej akurat się udało wjechać na biurko dzięki przytomnym zakupom w mojej bibliotece w Podkowie Leśnej.

    Catharine Merridale, Wojna Iwana. Armia czerwona 1939-1945, recenzjaWojna Iwana poświęcona jest losom zwykłych żołnierzy rosyjskich ostatniej wojny. Można powiedzieć, że oglądamy tę wojnę oczyma szeregowca Armii Czerwonej, właśnie symbolicznego Iwana. Autorka opisuje codzienne życie, wyżywienie (a raczej jego brak), relacje z kobietami, z rodzinami, grabieże i gwałty na terenach zdobytych (ciekawe, że zaczęły się one w Rumunii), ale także motywacje patriotyczne, stosunek do ideologii komunistycznej, rolę oficerów politycznych. Praca oparta jest głównie o dokumenty archiwalne, w mniejszym stopniu o bezpośrednie relacje uczestników.

    Do bezsprzecznych zalet książki należy niezależność myślowa autorki. Nie jest ona pierwszą naiwną, nie wierzy w mitologię Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, nie podąża za narzuconymi przez sowiecką propagandę schematami. Od siebie dodam, że nawet w gronie znamienitych historyków, jest to postawa rzadka. Tym większe uznanie. Do zobiektywizowania sądów niewątpliwie bardzo przyczyniło się bazowanie na archiwaliach i listach z epoki, a nie na wspomnieniach pisanych najczęściej pod konkretne zamówienia propagandowe mające na celu lansowanie określonej wizji ostatniej wojny.

    Do pozytywów należy również poświęcenie uwagi tematom zwykle pomijanym w literaturze przedmiotu, jak np. relacjom żołnierzy frontowych z ich rodzinami czy trudnościom w akomodacji do cywilnego życia. To kolejny plus.

    Od książki nie należy oczekiwać, zresztą zgodnie z jej założeniami, wiedzy czysto wojskowej. Tutaj autorka podąża jedynie za cudzymi opracowaniami. Na tym, życzliwie dla autorki, poprzestańmy. Jeden błąd, powszechnie zresztą występujący, trzeba jednak skorygować. W kalendarium wydarzeń, autorka pisze, że to Finlandia uderzyła na Związek Sowiecki już 22 czerwca 1941, podczas gdy w istocie to Związek Sowiecki zaatakował Finlandię, a i to dopiero 25 czerwca.[i]

    Do minusów zaliczam długie, mało kompetentne, szczerze mówiąc – mętne, opisy sytuacji psychologicznej żołnierzy. Aby robić to dobrze, trzeba się na tym znać, a nie luźno dywagować.

    Szkoda też, że autorka wnikliwie przedstawiając okrucieństwa Armii Czerwonej na terenach niemieckich, nie próbowała wyjaśnić zdumiewającego zjawiska, jakim były bardzo częste podpalenia całych miejscowości już po zakończeniu wojny. W ten sposób zniszczone zostały Mazury, nie podczas działań wojennych, jak mogłoby się wydawać.

    Pozytywy jednak zdecydowanie przeważają nad negatywami, zatem końcowa ocena to 8/10 i zaliczenie do sił sensu za niezależność sądów.

    Catharine Merridale, Wojna Iwana. Armia czerwona 1939-1945, Rebis Poznań 2007



    [i] Porównaj wnikliwe studium na ten temat: M. Sołonin, 25 czerwca. Głupota czy agresja, Poznań 2011

    

  • Militaria

    Spojrzenie ze strony niemieckiej

    Jochen Böhler, Najazd 1939. Niemcy przeciw Polsce, okładka, recenzjaBardzo ożywczo jest popatrzeć z innej perspektywy na kluczowy moment naszej historii. Jesteśmy tak przyzwyczajeni do naszego punktu widzenia na wydarzenia w 1939 roku, że nie dostrzegamy, iż jest on tylko jednym z możliwych. Wbrew postmodernistycznej modzie na relatywizm przyznaję, że jest on (ten polski punkt widzenia) dobrze uzasadniony i dość bliski prawdy, nawet jeżeli patrzymy na wrześniowe wydarzenia przez lekko różowe okulary (zaróżowione patriotyzmem, ale i tak w stopniu nieporównywalnym mniejszym niż u innych narodów, np. Brytyjczyków).

    Böhler właśnie wnosi nowe spojrzenie. Koncentruje się na zbrodniach Wehrmachtu popełnionych w czasie kampanii wrześniowej: od terrorystycznych nalotów na polskie miasta, poprzez rozstrzeliwania ludności cywilnej a na mordowaniu jeńców skończywszy. Po pierwsze nie wybiela, nie przemilcza, nie broni pamięci swoich rodaków. A właściwie to wręcz przeciwnie, zadaje jej bolesne ciosy, jeżeli wziąć pod uwagę ciągle dobrą opinie Wehrmachtu  (w przeciwieństwie do SS) w niemieckim społeczeństwie. I na tym poziomie to nic nowego, mamy na ten temat wiedzę szerszą i głębszą niż Niemcy. Natomiast Böhler dokłada do tego wyjaśnienie przyczyn takich zachowań, a także podejmuje tematy niewyjaśnione, próbując podsumować, co wiemy na pewno.

    Generalnie Wehrmacht rozstrzeliwał ludność cywilną w odwecie za działalność partyzancką na zapleczu frontu, typu: strzały zza węgła do maszerujących oddziałów. Według ustaleń Böhlera strach niemiecki miał wielkie oczy i najprawdopodobniej częściej dochodziło do przypadkowej nocnej wymiany ognia miedzy nieostrzelanymi niemieckimi oddziałami, niż do prawdziwych ataków partyzanckich. To świeże spojrzenie nieobecne dotąd w polskim pisarstwie na ten temat. Podobnie jak wyjaśnienie, dlaczego tak się działo. Mianowicie Niemcy, według Böhlera, dobrze zapamiętali Powstania Śląskie i w ich pamięci Polacy pozostali jako niezłomni insurgenci, po których należy się spodziewać walki partyzanckiej na tyłach frontu.

    Od siebie dodam, że w taki sam sposób Niemcy zachowywali się w roku 1914 w Belgii. Tam również miały miejsce masowe mordy na ludności cywilnej, jako odwet za rzekomą działalność partyzancką i najprawdopodobniej były tak samo nieuzasadnione jak Polsce. I nie da się tego lekko zrzucić na poduszczenie Hitlerowców. Inny ustrój, inny czas, inna wojna, a skłonność do pozaprawnego terroru taka sama. Jak ją tłumaczyć? Charakter narodowy? Specyficzny duch armii niemieckiej? Czytelnicy sami mogą ocenić. Ciekawe, co wyważony Böhler powiedziałby na to?

    Do najciekawszych partii książki należy również podsumowanie wydarzeń krwawej niedzieli w Bydgoszczy. Wtedy to, 3 września, wycofujące się oddziały polskiej Armii Pomorze, ostrzelane (lub rzekomo ostrzelane) przez niemiecką V kolumnę doprowadziły do egzekucji kilkuset bydgoskich Niemców, cywili. Po spokojnym przyjrzeniu się sprawie, okazuje się, że nie możemy wiarygodnie stwierdzić, czy rzeczywiście padły jakiekolwiek strzały w stronę polskich oddziałów rozpoczynające masakrę. Równie prawdopodobne, że polskich odwet był tak samo nieuzasadniony, jak podobne (choć dużo częstsze) działania niemieckie.

    Podsumowując: ożywcza intelektualnie lektura. Böhler w odniesieniu do trudnych spraw zachowuje chłodny obiektywizm, tak trudny przy podejmowaniu tematów wzbudzających emocje. Książka jest napisana prostym językiem, w znacznym stopniu wykorzystuje materiały przygotowane dla niemieckiego radia – 8/10.

    Jochen Böhler, Najazd 1939. Niemcy przeciw Polsce, Znak Kraków 2011.

  • Militaria

    Pożoga, czyli o nalotach na Niemcy

    Jörg Friedrich, Pożoga, recenzja, okładkaKiepska książka, krótka recenzja. Miała być monografia o alianckiej ofensywie bombowej na Niemcy, wyszła rewizjonistyczna publicystyka. Zamiast badań naukowych, pamflet na angielskie „ludobójstwo”.

    Na dodatek cała książka jest kompletnie chaotyczna. Niezależnie od tego czy autor chce pisać np. o strategii czy o uzbrojeniu, to i tak otrzymujemy opis kolejnych bombardowań, na dodatek utrzymany w tonacji perswazyjnej, czyli małe dziecko lub młoda kobieta, morze płomieni i zwęglone ciało. I tak przez kilkaset stron.

    Oczywiście ani słowa o tym, co doprowadziło do takiego przebiegu wojny, co lotnicy niemieccy zrobili z Warszawą, Wieluniem, a później z Londynem czy Coventry. To „szlachetne” oburzenie, zakłada w podtekście, że alianci powinni odpowiedzieć na niemiecki terroryzm lotniczy zrzucaniem ulotek, jak w pierwszych dniach wojny i czekać na kolejne bombardowania własnej ludności cywilnej. Niemcy rozpoczęli wojnę totalną i ponieśli na koniec jej skutki, nie widzę w tym dziwnego, raczej byłoby zdumiewające, gdyby było inaczej.

    Zatem ideowe ostrze książki trafia w próżnię. Faktografia i wartości poznawcze są stanowczo niedostateczne, pozostaje na końcu uczucie żenady. Książka trafiła do przeceny i jest w tym element sprawiedliwości.

    Dodatkowo dobija czytelników żałosne tłumaczenie. Tłumacze nie zadali sobie trudu i nie zajrzeli w ogóle do literatury przedmiotu, zatem cała terminologia jest spolszczona zupełnie dowolnie, jak się komu zachciało. Wprowadza to odbiorców w kompletne pomieszanie. Na przykład uporczywie używany jest termin „eskadra” w miejsce „dywizjonu”, „skrzydła” czy „grupy lotniczej”. Wszyscy lotnicy określani są jako piloci, co w przypadku lotnictwa bombowego i wieloosobowych załóg jest szczególnie żenujące. Do tego dochodzą elementarne kiksy językowe, np. co tłumacz miał na myśli pisząc o „samolotach pikujących lotem koszącym w górze” (s.142) w ogóle nie sposób dociec.

    Nie warto dalej kontynuować listy zarzutów (do pierwszych 200 stron książki, mam w notatkach kilkadziesiąt uwag). Zdecydowanie odradzam, 2/10.

    Jörg Friedrich, Pożoga. Bombardowanie Niemiec w latach1940-1945, Wydawnictwo MDI BOOKS, Warszawa 2011