Kaczmarski w Ateneum
Bardzo mnie cieszy renesans zainteresowania twórczością Jacka Kaczmarskiego. Mam wra- żenie, że po odzyskaniu wolności przez lata był to twórca zapomniany, a w każdym razie niedo- ceniany. W czasie, kiedy Polska przechodziła głębokie przemiany ustrojowe, ludzie oczekiwali chyba czegoś innego niż proponował Kaczmarski. To nie był dobry czas na poetyckie teksty, głębszą refleksję o sztuce, o roli artysty. Na pewno recepcji nie pomogła emigracja do Australii. Dopiero jego dramatyczna śmierć spowodowała, że piosenki (chyba właściwiej poezja śpiewana) Kaczmarskiego z powrotem wróciły do normalnego obiegu. Ile cię trzeba cenić ten tylko się dowie, kto cię utracił.
Interpretacje tekstów Kaczmarskiego w Teatrze Ateneum nie są jakieś przełomowe, ale ciekawe, bez fanfaronady, czy nadmiernych pretensji. Do najlepszych zaliczam Walkę postu z karnawałem i Lot Ikara. Zwłaszcza ten ostatni utwór został tak przekonująco zaśpiewany, że wysłuchałem go, jakby na nowo mierząc się z jego przesłaniem.
Mała sala w Teatrze Ateneum powoduje, że nie istnieje żadna bariera miedzy widzami a aktorami. Nie ma wyodrębnionej sceny. Daje to piękne poczucie (złudzenie?) jedności wszystkich biorących udział w spektaklu. Zwłaszcza jak słucha się piosenek, które i tak dobrze się zna, a wspólna zabawa polega na ich przypominaniu.
Premiera tego spektaklu odbyła się w 2014 roku, w 2017 zagrano setne przedstawienie, nie potrafię powiedzieć, ile ich odbyło się do tej pory. W każdym razie spektakl jest grany do dzisiaj i przypuszczam, że jeszcze jakiś czas pozostanie na afiszu. Pozycja konieczna dla wszystkich ceniących Kaczmarskiego. Czas na Lekcji historii zostanie spędzony przyjemnie, nie bez wzruszeń i na pewno skłoni do refleksji nad twórczością wielkiego barda.
Jacek Kaczmarski, Lekcja historii, Teatr Ateneum, reżyseria: Jacek Bończyk, występują: Julia Konarska, Jacek Bończyk, Wojciech Brzeziński, Wojciech Michalak
Teatr Telewizji
Nazbierało się kilka recenzyjek, mam nadzieję, że niektóre z nich ciekawe.
Filomena Maturano
Sztuka z 1946 r. Bardzo wzruszająca o matce, która wychowała samotnie trzech synów. Pracowała jako osoba do wszystkiego w wielkiej cukierni Domenica Soriano. Pod koniec życia zapragnęła uregulowania stosunków rodzinnych – małżeństwa z Domenico i przywrócenia ojca synom. Dalej nie będę przedstawiał fabuły, aby nie spoilować. W każdym razie oglądałem z radością i przejęciem. Niemała w tym zasługa doskonałego aktorstwa, zwłaszcza Anny Seniuk w roli głównej.
Jest jeszcze ciekawa parantela. Główny bohater tej sztuki to Domenico Soriano. Kilka dni temu odwiedziłem galerię wybitnego meksykańskiego rzeźbiarza Juana Soriano. Galeria monumentalnych rzeźb tworzących galerię ogrodową znajduje się w moim bliskim sąsiedztwie. Rzadkie nazwisko pojawiło się w moim otoczeniu w ciągu kilku dni dwa razy i to w zupełnie różnym kontekście raz dramatu, a raz rzeźby, raz we włoskim, a raz w meksykańskim wydaniu. Rzadkie. Świat jest mniejszy, niż mi się wydaje.
Eduardo de Filippo, Filomena Maturano, reż. Michał Kwieciński, Teatr TV 1996, w gł. rolach Anna Seniuk i Jerzy Grałek.
Boulevard Voltaire
We współczesnym Paryżu nawiązuje się przypadkowy romans między hydraulikiem, który okazuje się polskim poetą i melomanem a bogatą damą polskiego pochodzenia, która okazuje się Żydówką. On, Pan R. (Janusz Gajos) jest w istocie polskim inteligentem, którego stan wojenny zastał we Francji. Pozostał i koleją wielu mu podobnych zarabia na życie wykonując pracę fizyczną. Ona, Pani Z. (Ewa Wiśniewska) jako dziecko wyjechała z Polski w 1956, jej mąż, również Żyd, zrobił we Francji karierę ekonomisty, był zaprzyjaźniony z ministrami, jednym słowa elita.
Hydraulik pojawia się w mieszkaniu przy Boulevard Voltaire akurat w czasie gdy z głośników sączy się muzyka poważna. Okazuje się, że zna się on na tym rodzaju muzyki znacznie lepiej niż pani domu, bez trudu rozpoznaje autorów obrazów wiszących na ścianach tego luksusowego domu, zna się na alkoholach mimo, że ich nie pije. Bardzo interesujący, kulturalny starszy pan, a okazuje się, że również poeta ciągle pisujący wiersze.
Sposób zadzierzgnięcia się tego romansu, jego rozwój, z bardzo trafnym, przewrotnie użytym cytatem ze Staffa (szacunek dla autora) oglądałem dwa razy z niesłabnącą przyjemnością. A do tego jeszcze doskonała córka Pani Z. grana przez Agnieszkę Grochowską. To kawał dobrego teatru, ale mimo wszystko to tylko wstęp do dania głównego. A jest nim dzika awantura wypływająca z faktu, że obie osoby posługują się stereotypami na temat swoich nacji. Pan R. mówi, co myśli o działaniach Żydów i oskarżeniach przez nich Polaków, Pani Z. nie pozostawała dłużna. Logika sporu, kontrowersji zwycięża, uleganie stereotypom daje gorzkie owoce.
Fakt, że wymiana zdań odbywa się między inteligentami oznacza tylko tyle, że jest ona bardziej błyskotliwa, a argumenty trafniejsze. Inteligenckie pochodzenie nie chroni jednak przed zaostrzaniem dyskusji, która nieuchronnie przeradza się w awanturę z rzucaniem przedmiotami włącznie. O temperaturze tych napięć więcej niż sam przebieg kłótni mówi scena rozgrywająca się już po ostatecznym trzaśnięciu drzwiami. Obie osoby jakby się zmitygowały, stojąc przy zatrzaśniętych drzwiach (każda po swojej stronie), próbują ochłonąć, zastanowić się czy warto było. Siła konfliktu jednak dominuje i mimo zatrzymania się, refleksji, próby opamiętania, jednak w samotności odchodzą od zamkniętych drzwi. Wydaje się, że ciągle więcej dzieli niż łączy.
Zakończenie nie przesądza, czy zerwanie jest stale. Pani Z. jednak sprawdza kran i poszukuje hydraulika…
Dla mnie wartością samą w sobie jest uczciwe przedstawienie różnych stereotypów. Przyzwyczajeni jesteśmy do tego, ze Polacy podzielają różne stereotypy wobec innych nacji, nie mówi się jednak że ma również miejsce sytuacja odwrotna. Ponadto dużym szacunkiem obejmuję zawsze zwrócenie uwagi, że jesteśmy bardzo uwarunkowani naszą historią: Polacy swoją, Żydzi swoją a Francuzi swoją. Każdy człowiek ma też jakąś rodzinę, pochodzenie nas warunkuje, jednych tak, innych inaczej.
Jedna rzecz jednak wzbudza moją niepewność. Bart wydaje się mówić, że na takie konflikty jak przedstawione w Boulevard Voltaire jesteśmy skazani, inteligenci również. Myślę, że Bart się myli. Znam kilka przypadków odwrotnych, w tym również polsko-żydowskich, gdzie takie napięcia nie występowały, a w każdym razie nie w natężeniu, które można by z zewnątrz dostrzec. Doskonale, że Bart przedstawił sytuację, w której historia nie daje o sobie zapomnieć i wciąga nas w matnię, z drugiej strony pamiętajmy jednak, że na pewno nie jesteśmy na to skazani, nie ma tu żadnego determinizmu.
Moja ocena to 10/10 Andrzej Bart, Boulevard Voltaire, reż. A. Bart, Teatr TV.
Namiętna kobieta
W dniu ślubu swojego syna, Marka (Piotr Adamczyk), jego matka (Marta Lipińska) wchodzi na strych i nie chce z niego zejść. To jej protest song. Przeciwko odejściu syna, z którym była związana, przeciwko upływowi lat, przeciwko nieudanemu, banalnemu małżeństwu, wreszcie przeciwko nadwadze. To refleksja starzejącej się kobiety nad przemijaniem, straconymi szansami, byłymi romansami. Jej dziwaczne zachowanie oznacza brak zgody na otaczający ją bieg spraw. Jej protest jest nieco absurdalny, bezsensowny – zgoda, ale świat ze wszystkimi utraconymi złudzeniami też sensowny nie jest.
Sztuka ma formę lekkiej komedii, niekiedy nawet farsy. Niech to nie myli widzów. Pod warstwą lekkiej, zabawowej formy, skłaniającej do uśmiechu, jest warstwa pobudzająca do głębszej refleksji. Moja ocena to 8/10, bo mimo wszystko za farsami nie przepadam.
Kay Mellor, Namiętna kobieta, reż. Maciej Englert, spektakl Teatru Współczesnego, przeniesiony w niezmienionej obsadzie do Teatru TV.
Piąta strona świata
Oglądałem z mieszanymi uczuciami. Bardzo, bardzo lubię historie regionalne, Śląsk cenię sobie szczególnie. Z przyjemnością oglądałem panoramę doświadczenia Ślązaków w różnych, zwykle ciężkich czasach. To na plus.
Natomiast mam chyba dość tego stałego biadolenia na polskość, na swój los gorszy od innych. Poza przyczynkami sztuka tak skonstruowana nie wniosła nic nowego do mojego rozumienia śląskiej historii. Na dodatek wystawiona została w sposób, mówiąc delikatnie, nie wybitny.
Kazimierz Kutz, Piąta strona świata, reż. Robert Talarczyk, premiera w Teatrze Śląskim w Katowicach, przeniesiony do Teatru TV.
Brancz
W zamierzeniu autora tekstu i reżysera miała to być komedia. Ale czy ktoś przy takich dowcipach wybucha śmiechem. Wątpię. Może to taka formuła do refleksji, choć z przymrużeniem oka, ale szczerze powiedziawszy nie dostrzegłem w tej sztuce podniesienia żadnego poważniejszego problemu. Konstatacja, że pokolenie rodziców ma inne postrzeganie świata niż pokolenie dzieci, jest po prostu banalne. Natomiast ośmieszanie starych matek, jako pazernych i przygłupich jest po prostu zwyczajnie niesmaczne. I ten ostatnie przymiotnik najczęściej przychodzi do głowy, gdy myśli się o tym spektaklu.
Nawet nie mam ochoty tracić czas na napisanie w tej kwestii. Niesmaczne i pretensjonalne, jak tytuł tego utworu. Cóż to bowiem jest brancz/Brancz? Żałuję postępującej atrofii sił twórczych Juliusza Machulskiego, którego Vabank, Seksmisję czy Girl Guide bardzo dobrze wspominam. Swoją drogą, czy ociekający poprawnością Machulski byłby w stanie dziś powtórzyć Seksmisję? Pytanie retoryczne, dzisiaj co najwyżej mógłby zrobić taką misjęà rebours. Machulski jest producentem wielu filmów, znacznie lepszych niż te, które sam reżyseruje np. W ciemności. Moja dobra rada jest skoncentrować się na tym, co dobrze wychodzi, a nie robić kolejnych knotów typu Brancz, czy kinowa Ambassada. Facet ma jednak, jako producent, silną pozycję w środowisku i kolejnych jego „dzieł” jednak musimy się spodziewać.
Ocena końcowa 2/10, na plus zaliczam doskonałe aktorstwo. Żal tylko, że aktorki o takim życiorysie i taki potencjale jak Anna Seniuk czy Stanisława Celińska musza poniżać się do gry w takim kiczu, na końcu bowiem pozostaje pajacowanie bez istotnego uzasadnienia.
Juliusz Machulski, Brancz, reż. Juliusz Machulski, Teatr TV.
Wakacyjne teatry
Po zejściu z wysokich Tatr jeden nocleg spędziliśmy w Zakopanem i tak się szczęśliwie złożyło, że udało nam się nabyć bilety do teatru im. Witkiewicza. Trafiliśmy na sztukę autorstwa patrona teatru pod tytułem Metafizyka dwugłowego cielęcia. To bardzo rzadko grana sztuka, która na dodatek od początku (napisana była w 1921 roku) nie miała szczęścia – Witkacy sam przygotowywał jej premierę w zakopiańskim Teatrze Formistycznym w 1927 roku, ale na skutek nieporozumień i kradzieży pieniędzy przez kasjera teatr przestał istnieć, podobnie 10 lat później nie udało się doprowadzić do premiery w Towarzystwie Teatru Niezależnego, który także został rozwiązany. Teraz na 30-lecie zakopiańskiego teatru i na 130-lecie urodzin Witkacego do premiery wreszcie doszło.
Metafizyka dwugłowego cielęcia to w istocie Bildungsdrama, sztuka o dojrzewaniu i odkrywaniu swojej tożsamości. Oczywiście u Witkacego nic nie jest klasyczne – główny bohater, Karmazyniello, nie osiąga żadnego podwyższonego stopnia samoświadomości. On walczy z próbami narzucenia mu nie tylko modelu życia, ale wręcz modelu osobowości, jak mówi jego ojczym prof. Mikulini „będziesz żył tak, jak ja chcę”, ale z kontekstu jasno wynika, że bardziej chodzi o to, że „będziesz tym, kim ja chcę”. Osią dramatu jest konflikt lub może rywalizacja rodziców z księciem Ludwikiem Parvisem, który proponuje młodzieńcowi inną drogę rozwoju i „stworzenie wolnej, niezależnej od niczego siły”, a więc drogę autokreacji, z tym, że opartej raczej o ciało niż o ducha. Swojemu załamanemu podopiecznemu, mającemu myśli samobójcze, Parvis podsuwa swoją siostrę Mirabellę. Karmazyniello zakochuje się w niej, bo odnajduje w ukochanej portret swojej młodej matki. Nieoczekiwanie musi o Mirabellę rywalizować ze swoim ojcem, właściwie z tego samego powodu, bo ów również odkrywa w Mirabelli swoją żonę sprzed lat. Ta rywalizacja ojciec-syn o żonę-matkę przypomina Kurkę wodną, gdzie rysuje się podobny konflikt. No i trzeba dodać, że wszystko rozgrywa się na wyspach Polinezji i w Australii, co z kolei jest pokłosiem wypadu młodego Witkiewicza w tamte rejony świata wraz z mistrzem Bronisławem Malinowskim.
Po obejrzeniu tego spektaklu miałem klasyczne uczucia ambiwalentne. Poszczególne sceny były rozegrane wzorowo. Dekoracje, kostiumy, gra aktorów czy dramaturgia były w wielu momentach po prostu doskonałe – odwoływały się zarówno do najlepszych osiągnięć zakopiańskiego teatru, ale miały też w sobie coś ze specyficznego ducha witkiewiczowskiego. Z drugiej strony całość była jakaś miałka, nie do końca spójna, a chwilami ocierała się o kicz, bowiem wybitne wizualnie sceny były nośnikami banalnych treści, jakby pisanych przez siedmiolatka. Parokrotnie miałem też wrażenie kompletnej nieciągłości akcji. W przenośni można powiedzieć, że poszczególne koraliki były piękne, niektóre przypominały perły, ale nie tworzyły jednolitego łańcucha. Myślę, że w tle tych ułomności był nienajlepszy tekst Witkacego, który nieprzypadkowo był tak rzadko wystawiany.
Streszczenie głównych wątków sztuki, jakie powyżej zostało dokonane, ma charakter uporządkowanego przedstawienia zagadnień, które w sztuce pojawiały się w sposób chaotyczny, nie tworząc bynajmniej konsekwentnych, ciekawie zarysowanych całości.
Podsumowując: Metafizyka dwugłowego cielęcia jest na pewno spektaklem wartym zobaczenia, który w wielu momentach dostarczy niebanalnych wrażeń, ale od całokształtu za dużo bym nie oczekiwał. Biorąc powyższe pod uwagę, jednej oceny wystawić nie sposób.
Idąc dalej – w czasie wypadu do Trójmiasta udało się odwiedzić Teatr Wybrzeże i zobaczyć Czarownice z Salem. O fabule nie będę pisał, bo sztuka jest dobrze znana z filmu i teatru telewizji. Powiem tylko tyle, że w mojej świadomości (a myślę, że i powszechnej także) funkcjonuje trochę inaczej niż została rzeczywiście napisana. U Millera nie chodzi o motywowane religijnie polowanie na czarownice, ale o psychologię poszczególnych postaci z uwypukleniem faktu, że całą sprawę sądową sprowokowały dziewczęta kłamiąc i fałszywie oskarżając swoje koleżanki. Dołączył do nich lokalny pastor też przecież nie z powodów religijnych, ale z chęci odbudowania swojej nadwyrężonej pozycji w lokalnej społeczności, zresztą chęci wyraźnie powodowanej materialną zachłannością. Przyjezdny pastor, ekspert od opętania, który jako jedyny kierował się przesłankami wynikającymi z wiary, po początkowym zainteresowaniu, wycofał się z procesu, bo pojął, jak dziwacznymi motywacjami kierują się oskarżycielki.
Spektakl odebrałem jako doskonały; z jednej strony oryginalny dramaturgicznie, ale z drugiej wierny tekstowi autora (co coraz rzadsze w „nowym” teatrze). Bardzo ciekawy, impresyjny, dający do myślenia. Główne wątki narracyjne zostały przedstawione w sposób uwypuklający ich głębię. Mamy kolejne postacie, które kierując się niskimi pobudkami nakręcają zbiorowe szaleństwo, mamy jednostki próbujące walczyć o prawdę, mamy dramatyczną walkę o wierność samemu sobie, mamy wreszcie owładnięte zbiorowym szaleństwem pannice oskarżające kolejnych ludzi o uleganie siłom nieczystym. Każdy z tych wątków wart jest osobnego przemyślenie i przynajmniej mnie spektakl do takiego przemyślenia skłaniał.
Czarownice z Salem wystawione zostały przez Adama Nalepę w taki sposób, że mogą się dziać w każdym czasie – zarówno dzisiaj, jak i w XVIII wieku, którego akcja sztuki dotyczy. To duży plus. Łatwiej się konfrontować z problemami i widzieć je w dzisiejszej plastyczności.
Na jeden wątek scenograficzny muszę nawet w pobieżnej recenzji zwrócić uwagę. Na scenie znajduje się prawdziwe, grząskie, wilgotne błoto. Zostawia ślady, potrafi ubrudzić, umożliwia innym ubrudzenie kogokolwiek. To bardzo celna metafora, a tym ciekawsza, że nigdy czegoś takiego na scenie nie widziałem.
Warto też wspomnieć o doskonałej grze aktorów, z wyrównanego zespołu trudno kogokolwiek wyróżniać, ale aktorzy dostosowali się do wysokiego poziomu reżyserii. Generalna ocena sztuki 10/10 i zaliczam do sił sensu za wzorcowe połączenie wierności wobec tekstu z oryginalną dramaturgią.
Na koniec jeszcze muszę wspomnieć o przedstawieniu Piosenka jest dobra na wszystko, Teatru Miejskiego w Gdyni wystawianego na Scenie Letniej, czyli na plaży w Gdyni Orłowie. Stanowi je montaż piosenek ze wcześniejszych przedstawień gdyńskiego teatru wzbogaconych o takie przeboje jak „S.O.S.”, „Rodzina”, „Ja się boję sama spać”, „Tango Anawa”, „Świecie nasz” czy tytułowa „Piosenka jest dobra na wszystko”.
To oczywiście inna waga niż sztuki wcześniej przedstawiane, ale zdecydowanie warte zauważenia, że względu na jakość aranżacyjną tych piosenek. Wiele z nich została zaśpiewanych i „zagranych” w sposób absolutnie nowatorski i oryginalny. Na dodatek całość miała bardzo bezpretensjonalny charakter. Aktorzy bawili się w czasie spektaklu równie dobrze jak widownia, co powodowało, że czas wszystkim upłynął w luźnej, przyjemnej atmosferze wzbogaconej o zaskakujące doznania artystycznego powodowane ciekawym, niebanalnym sposobem wykonania znanych piosenek. Duży plus dla całego zespołu wykonawczego. Trzeba umieć znaleźć się w repertuarze poważnym z wysokiej półki, ale bodaj czy nie trudniej jest odnaleźć się w sztuce lekkiej, ale smakowicie zagranej.
Osobna uwaga należy się samej Scenie Letniej na plaży w Orłowie. Szum morza, zapadający powoli zmrok, plaża, niebo, morze i statki na horyzoncie – to niebywała wręcz sceneria. Zawsze, kiedy mogę, odwiedzam to miejsce. Klimat jest niepowtarzalny. Na dodatek nieoczekiwane wydarzenia atmosferyczne są dodatkowym reżyserem spektaklu. W moim przypadku, była to krótka, intensywna, letnia ulewa. Widzowie mieli parasole, aktorzy nie, zachowywali się jednak, jak gdyby nigdy nic. Uznanie.
W czasie wakacji w Trójmieście zdecydowanie polecam, 9/10.
Stanisław Ignacy Witkiewicz, Metafizyka dwugłowego cielęcia, reż. Andrzej Dziuk, Teatr im. St. I. Witkiewicza Zakopane.
Artur Miller, Czarownice z Salem, reż. Adam Nalepa, Teatr Wybrzeże w Gdańsku.
Piosenka jest dobra na wszystko, Teatr Miejski w Gdyni im. Gombrowicza, Scena Letnia na plaży w Gdyni Orłowie.
Hannah Arendt
Rzecz o banalności miłości
Spektakl dotyczy kilkuletniego romansu Hanny Arendt, młodej studentki filozofii ze swoim mistrzem profesorem Martinem Heideggerem. Nie byłoby w tym romansie nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że Hannah Arendt była Żydówką, a Martin Heidegger orędownikiem nazizmu na wyższych uczelniach. Co prawda flirt zaczął się jeszcze w latach dwudziestych, kiedy specyficzne poglądy Heideggera nie były jeszcze jasne, a po dojściu Hitlera do władzy definitywnie się zakończył, ale i tak pozostaje otwarte pytanie, jak to było w ogóle możliwe. Kluczowa była wspólna fascynacja filozofią, ów, wspominany przez Arendt, apetyt na myślenie. Do tego doszło z jednej strony urzeczenie wybitnym profesorem będącym u szczytu swoich twórczych możliwości, a z drugiej zauroczenie młodą, piękną, ale też i nadzwyczaj bystrą studentką. Wygląda na to, że miłość była silniejsza niż oczywiste bariery.
Jeszcze ciekawsze było pokazane w sztuce spotkanie z lat pięćdziesiątych. Heidegger był obiektem dochodzenia komisji denazyfikacyjnej i miał zakaz nauczania, Arend była wschodzącą gwiazdą nauk humanistycznych, kończyła właśnie Korzenie totalitaryzmu. Oczekiwała od swojego kochanka wyjaśnienia, jak był możliwy jego flirt z nazizmem. Jak przystało na intelektualistkę, chciała zrozumieć jego motywy. Nie były one ani przekonujące, ani dokładnie wyjaśnione, to najsłabszy punkt Banalności miłości. Mimo doświadczenia Holocaustu, w pełni świadoma Arendt i tak zachowuje cień dawnego uczucia wobec swojego niegdysiejszego mistrza. To raczej tajemnica niż banalność miłości, jeśli odnieść się do tytułu sztuki.
Cała rzecz jest ciągle fascynująca i ciągle, mimo wyjaśnienia wszystkich okoliczności, trudna do pojęcia. Miłość niejedno ma imię. Nie potrafię tego inaczej spuentować.
Bardzo ciekawy był w sztuce wątek „niemieckości”. Okazało się bowiem, nie wchodząc w szczegóły fabularne, że Żydzi pochodzący z Niemiec jeszcze długo po wojnie zachowywali zainteresowanie kulturą niemiecką, językiem, Goethem itd. Korci mnie, aby dodać, że podobnie Żydzi polscy, mimo wszystkich przykrych doświadczeń, bardzo często zachowywali żywy związek z kultura polską, przechowywali polskie tradycje i ściągali polskie książki, a nawet wydawali prasę polskojęzyczną. A dzisiejsi emigranci ze Związku Sowieckiego nadal oglądają w Izraelu stacje rosyjskojęzyczne i bardziej ich interesuje sytuacja w piśmiennictwie rosyjskim niż hebrajskim. To bardzo ciekawy fenomen: Żydzi asymilujący się do kultur narodów, wśród których żyli, zachowujący bardzo silny związek z tymi kulturami i to pomimo, iż doświadczali wiele złego ze strony tych narodów. Zauroczenie jednak trwa nadal. A może to zawiedziona miłość…
Kilka słów o aktorstwie. Tak dobrze zagranej sztuki dawno nie widziałem. Zwłaszcza doskonały był duet kobiecy Agnieszka Grochowska i Teresa Budzisz-Krzyżanowska grający Hannę Arendt w różnych porach jej życia. To było po prostu upojne. To bodaj najlepszy w Polsce duet aktorek z dwóch różnych pokoleń. Feliks Falk, który spektakl wyreżyserował, miał tutaj intuicję fenomenalną.
Bardzo ciekawym uzupełnieniem Rzeczy o banalności miłości jest niedawno obejrzany film Hannah Arendt, który mówi o zupełnie innym fragmencie biografii naszej bohaterki. Rzecz dotyczy reportaży Arendt z procesu Eichmanna, które znalazły się później w książce Eichmann w Jerozolimie. Wiele z jej opinii wzbudziło żywe protesty ze strony żydowskiej diaspory, a zwłaszcza mieszkańców Izraela. Chodziło zwłaszcza na przykład o twierdzenie, że żydowskie władze gett, tzw. Judenraty miały swój udział w zagładzie, a ponadto o samo określenie „banalność zła”, co w opinii wielu Żydów miało deprecjonować diaboliczny wymiar Holocaustu. Ze strony Hanny Arendt wygłaszanie takich poglądów świadczyło o kolosalnej odwadze, ale przede wszystkim o wierności swoim poglądom, o tym że myślenie i wnioskowanie jest poza sferą ideologii, poprawności, lojalności narodowej itd. W tym sensie Hannah Arendt powinna być patronką wszystkich intelektualistów, którym przypomina (i przypominać będzie), że przyzwoitość myślowa jest regułą wszechobowiązującą i wymaga odwagi, a podporządkowanie ideologiom (tak dzisiaj powszechne) jest zaprzeczeniem owej przyzwoitości.
W role Hanny Arendt wcieliła się Barbara Sukowa. Zagrała wspaniale, ale i tak postać Arendt w moich oczach wiązać się będzie z twarzą Teresy Budzisz-Krzyżanowskiej.
Savyon Liebrecht, Rzecz o banalności miłości, reż. Feliks Falk, w głównych rolach Agnieszka Grochowska (Młodsza Hanna Arendt), Teresa Budzisz-Krzyżanowska (Starsza Hanna Arendt), Piotr Adamczyk (Młodszy Martin Heidegger), Andrzej Grabowski (Starszy Martin Heidegger), spektakl z 2011, kilkakrotnie powtarzany (jak najbardziej zasadnie) w Teatrze TV.
Hannah Arendt, reż. Margarethe von Trotta, premiera 2012, w Polsce 24 stycznia 2014, w roli głównej Barbara Sukowa.
Biała Lokomotywa w Teatrze Ateneum
Na spektakl Biała Lokomotywa szedłem z nadzieją. Oprócz nadziei miałem też obawy – twórczość Stachury dobrze znam, widziałem wiele adaptacji, słuchałem różnych interpretacji, częściej byłem zawiedziony niż urzeczony. Tym razem spotkało mnie miłe zaskoczenie.
Sam pomysł inscenizacyjny od pierwszych chwil wciągał w szukanie znaczeń. Nie chodzi tylko o przetykanie piosenek tekstami Stachury, to nic nowego. Istotą rzeczy był bardzo celny dobór tekstów, tak aby fragmenty pamiętników i prozy Stachury stanowiły wprowadzenie do tekstów śpiewanych. Paradoksalnie to duża sztuka, bo powiedzieć i zaplanować łatwo, ale zrobić trudno. Słuchałem nie tylko z przyjemnością, ale i zainteresowaniem.
Nic jednak nie może zastąpić ciekawej interpretacji, a ta w przypadku Białej Lokomotywy była bliska doskonałości. Pomysł, aby teksty Stachury śpiewali starsi faceci, o wyrobionych głosach, okazał się strzałem w dziesiątkę. Twórczość Stachury wyrastała z bolesnego doświadczenia, a cóż owe doświadczenie podkreślać może bardziej niż brzmienie, z którego przebija znajomość życia. Było to bardzo przekonujące, ale też wzruszające. W ustach ludzi, którzy niejedno przeżyli, a ich głosy stoją w proporcji do doświadczeń, bardzo prawdziwie brzmi, że przemienić w jasny, nowy dzień najsmutniejszą noc – to jest dopiero coś.
Szczególnie dobre wrażenie robił Jan Janga Tomaszewski. Nie za często jest on obecny w masowych produkcjach. Pamiętam go z kilku roli drugoplanowych, ale zawsze zapadał mi w pamięć. Jest w nim coś magnetycznego, coś co przyciąga uwagę, a to przecież w aktorstwie jest najważniejsze. Wielka szkoda, że reżyserzy filmowi tak rzadko sięgają po jego kunszt aktorski. Mój wielki apel – róbcie to częściej, a wtedy i wy, i my widzowie na tym dobrze wyjdziemy.
Na palmę pierwszeństwa w jakości inscenizacji i wykonania zasługuje Nie brookliński most. Pomysł, żeby zaśpiewać ten tekst na trzy różne głosy był doskonały i do tej pory mam go w uszach. Reżyserowi, Jerzemu Satanowskiemu należy się szacunek.
Brakowało mi w spektaklu Piosenki dla Potęgowej. Tak pięknie można było ją wprowadzić celnym fragmentem z Całej jaskrawości. W razie jakby się udało tę piosenkę dołożyć do przedstawienia, idę na niego jeszcze raz. Zresztą i bez Potęgowej pójdę raz jeszcze. Nie co dzień mamy do czynienia z czymś tak urzekającym.
Na koniec najważniejsze. Spektakl był po prostu wzruszający i długo byłem pod jego wrażeniem. Dla mnie 10/10 i dodatkowo zaliczam do sił sensu za pomysł z trzema aktorami, za celny wybór tekstów, za najlepsze, jakie słyszałem wykonanie Brooklińskiego mostu i za obsadzenie Jangi Tomaszewskiego.
Edward Stachura, Biała Lokomotywa, reż. Jerzy Satanowski, występują Jan Janga Tomaszewski, Mirosław Czyżykiewicz, Wojciech Brzeziński, Teatr Ateneum, wizyta styczeń 2015.
Historia jednego obrazu Nowosielski
Niedawno miała miejsce kolejna odsłona Historii jednego obrazu w Studium Teatralnym przy ul. Lubelskiej w Warszawie. Tym razem poświęcona była dwom obrazom Jerzego Nowosielskiego, będącymi studium tego samego tematu, Przemienienia Pańskiego.
Wprowadzenie do twórczości Nowosielskiego wygłosił Dariusz Czaja, antropolog kultury. Co prawda zastrzegał się, że jego wystąpienie nie stanowi żadnego podsumowania, wyjaśnienia ani nawet wprowadzenia do działalności artystycznej Nowosielskiego, ale mimo tak skromnie zakreślonych ram wypowiedzi w istocie była to bardzo interesujący i dający do myślenia wstęp, prolegomena do rozumienia podstaw, zasad, ram twórczości Nowosielskiego. Dariusz Czaja stworzył intelektualny klimat ułatwiający obcowanie z dziełami będącymi przedmiotem spotkania. Nastrój, tym razem już całkiem religijny, a ten był przecież dla Nowosielskiego kluczowy, rozsiewał chór prawosławny, śpiewający kanoniczne dla tego wyznanie teksty liturgiczne ‒ i tu zaskoczenie ‒ po polsku.
Michał Klinger oprócz przedstawienia okoliczności, w jakich obrazy znalazły się w rękach jego ojca, Jerzego Klingera (a była to po prostu przyjacielska darowizna ich twórcy) mówił o 6 bramach umożliwiających rozumienie niebywałej przyjaźni obu tych wybitnych ludzi opartej o wspólne dociekania teologiczne, poszukiwanie sensów religijnych prawosławia i wreszcie teologicznych podstaw pisania ikon.
Nie jestem w stanie nawet w przybliżeniu streścić obu tych wystąpień ani oddać nastroju obcowania ze śpiewaną liturgia prawosławną. Powiem tylko tyle, że tym razem Historia jednego obrazu przekształciła się w coś na kształt rekolekcji przynaglających uczestników do otworzenia się na to coś, co tkwi za horyzontem naszego poznania, na inny kosmos doznań pozawerbalnych, ale bardziej całościowych niż te, które potrafimy wyrazić. Jak mawiał Nowosielski prawdziwa sztuka, zawsze dotyka sacrum, bo uobecnia to, co jest tajemnicą, co jest możliwe do poznania tylko w kontekście Bożego dzieła stworzenia.
Zwiastowanie Paula Claudela w Teatrze Polskim
Oglądając tę sztukę miałem poczucie zanurzenia się w innej cywilizacji. Nagle ożyły takie wartości, jak wierność swemu powołaniu, odczytanie, czego Bóg oczekuje od człowieka, poświęcenie, zbawienie, ofiarowanie życia za czystość Kościoła. I wszystko bez patosu, bez deklaratywności, jako zwykłe codzienne wybory normalnych ludzi. Straciłem przekonanie, że coś takiego mogę jeszcze zobaczyć w normalnym, zawodowym teatrze.
Anne Vercors, głowa rodziny, właściciel dobrze prosperującego szlacheckiego majątku, ku zaskoczeniu wszystkich opuszcza dom, by wyruszyć w samotną pielgrzymkę do Jerozolimy, ofiarując swój wysiłek za przywrócenie jedności Kościoła (trzech papieży) i porządku doczesnego we Francji (dwóch królów). Wiedząc, że może nigdy nie wrócić, oddaje swą starszą córkę Wiolenę, wraz z dorobkiem całego życia, przybranemu synowi Jakubowi. Czy losy rodziny Anne Vercors ułożą się tak, jak sobie tego życzył? Czy też Bóg powołał ich do innego życia?
Zwiastowanie, którego akcja toczy się w średniowiecznej Francji, to poetycka opowieść o naturze wiary, o zaufaniu do Boga i ludzi, a także – o powołaniu, które może odmienić życie, jeśli potrafimy je dostrzec i zaakceptować. Chęć realizacji woli Boga wiąże się w przypadku bohaterów dramatu z rezygnacją z własnych marzeń, planów i tego, co najbardziej po ludzku kochają. Bo w perspektywie, powiedzielibyśmy dzisiaj – eschatologicznej, najważniejsze dla nich jest zbawienie. To coś, co przerasta ich egzystencję, ale dla czego są gotowi poświęcić życie. Nie wszyscy jednak tak postrzegają swój świat. W ten sposób Claudel maluje dylematy, przed którymi zawsze stają ludzie, których perspektywa nie ogranicza się tylko do doczesnego „tu i teraz”. Krzyżują się wartości, postawy, wybory, komplikują się losy.
Paul Claudel przeżył na początku XX wieku nawróceniu. Swoją twórczość podporządkował nowej fascynacji, testował granice chrześcijaństwa, rozważał dylematy ludzi wierzących. W Zwiastowaniu ubrał w kostium średniowieczny wybory, przed którymi zawsze będzie stawał człowiek nie tylko religijny, ale każdy otwarty na perspektywę metafizyczną i jednocześnie posiadający czułe sumienie.
Mam duży szacunek dla Andrzeja Seweryna, dyrektora Teatru Polskiego w Warszawie, za podjęcie ryzyka wystawienia dramatu Claudela, który powstał przecież sto lat temu. Reżyserię powierzył Estończykowi, Lembitowi Petersonowi, który, podobnie jak Claudel, przeżył nawrócenie i poszukiwał w sztuce możliwości odwzorowania dylematów, przed którymi sam stawał współcześnie, tak jak Claudel wiek wcześniej.
Tak na marginesie: nie mogę pozbyć się zdumienia, że aby wystawić tego typu sztukę, niezbędny był dyrektor teatru importowany z Comédie Française i estoński reżyser, bo polskich twórców takie tematy, jak widać, nie interesują. Czyżby Wojewódzki i tygodnik „Nie” zdominowały polską kulturę? Na szczęście nie do końca. Są jeszcze enklawy, w których można znaleźć inny rodzaj wrażliwości.
Na koniec kilka uwag o inscenizacji. Fenomenalnie zostały oddane realia średniowiecza – kostiumy, scenografia, muzyka są perfekcyjne. Całość dopełnia doskonała gra aktorów, w pamięci pozostają rolę Jerzego Schejbala i Haliny Łabonarskiej, duża kultura i zaangażowanie. Z młodszego pokolenia na wyróżnienie zasługują Lidia Sadowa i Marta Kurzak, ale tak naprawdę cały zespół zagrał wzorowo i nawet drobne role są precyzyjnie poprowadzone, tu zapamiętałem Martę Alaborską, mimo że mówiła tylko kilka słów.
Całość zasługuje na 10/10 i zaliczam do sił sensu za płynięcie pod prąd głównego nurtu teatralnego.
Paul Claudel, Zwiastowanie, reż. Lembit Peterson, scenografia Pille Jänes, Teatr Polski w Warszawie, premiera luty 2012.
Historia jednego obrazu
W Studium Teatralnym bardzo ciekawe spotkanie z projektem Historia jednego obrazu. Co miesiąc S/T organizuje wydarzenie (trudno to nawet nazwać) poświęcone jednemu obrazowi. Za każdym razem scenariusz jest inny. W lutym był to portret małej dziewczynki, Zosi Dąbrowskiej (dzisiaj Zinserling), autorstwa Mai Berezowskiej. Obraz powstał w czasie okupacji, kiedy Maja Berezowska ukrywała się we dworze Moniaki, należącym do rodziców ówcześnie kilkuletniej Zosi. Artystka chciała poprzez uwiecznienie podobizn domowników jakoś odwdzięczyć się rodzinie ofiarującej jej gościnę.
Widownia zorganizowana została w stylu przedwojennej kawiarni, której nastrój tworzyła muzyka z epoki w wykonaniu Orkiestry Wczorajszego Fasonu i piosenki śpiewane przez Alicję Ruczko vel Damę Lamę. W międzyczasie dr Katarzyna Nowakowska-Sito opowiadała o twórczości i biografii Mai Berezowskiej, a Zofia Zinserling gawędziła z publicznością o okolicznościach powstania swojego portretu. Atmosferę kawiarni podtrzymywało rozdawanie w trakcie trwania przedstawienia przekąsek, napojów, a nawet wódki. Po wszystkim zaś przyszedł czas na luźne rozmowy, spotkania, wymianę myśli, a w tle nadal grała muzyka i sączyły się urocze piosenki.
Całość urzekała bezpretensjonalnością, luzem, naturalnością. Po raz pierwszy w życiu, w czasie trwania przedstawienia teatralnego, opychałem się przystawkami (serwowanymi przez członków zespołu S/T), popijałem kawą i z błogością słuchałem przeuroczych opowieści, przetykanych nastrojową muzyką.
Dzięki prezentacji dr Nowakowskiej-Sito (Kasiu, dziękujemy) okazało się, że Maja Berezowska była nadzwyczaj ciekawą osobą i artystką. Przed wojną zasłynęła z odważnych grafik o tematyce erotycznej publikowanych w humorystycznych czasopismach „Cyrulik Warszawski” czy „Szpilki”. Pod koniec lat trzydziestych zamieszkała w Paryżu, gdzie opublikowała cykl karykatur Miłostki słodkiego Adolfa w czasopiśmie „Ici Paris”. Ambasada niemiecka wytoczyła jej proces, zakończony symboliczna grzywną. Wtedy nie było to nic poważnego, proces zadziałał nawet na jej korzyść, potem jednak sytuacja się zmieniła i w czasie okupacji była poszukiwana przez Niemców. Z tego właśnie powodu ukrywała się w Moniakach. Do ciekawostek należy przekonanie rodziny p. Zofii, że pomocy udzielali Żydówce i to jej pochodzenie było przyczyną jej ucieczki z Warszawy. Było to ich błędne założenie, którego nawet nie przyszło im do głowy sprawdzać, ale nie przeszkadzało to im udzielać jej gościny bez ograniczeń. W końcu Niemcy dopadli w Warszawie Maję Berezowską i zesłali ją do Ravensbrück. Na szczęście przeżyła i dalej malowała swoje erotyki publikowane w „Szpilkach”. Była też cenioną ilustratorką książek. A o prawdziwej przyczynie jej ukrywania się p. Zofia dowiedziała się w czasie Historii… .
Po zakończeniu części oficjalnej, w czasie rozmowy z Panią Zofią Zinserling dowiedziałem się mnóstwa fascynujących szczegółów z okupacyjnej historii rodziny, a także i tego, że dwór drewniany w Moniakach, gdzie powstał ów portret, po wojnie został znacjonalizowany, popadł w ruinę i w wyniku usilnych prób ocalenia został przeniesiony na podzamcze w Janowcu, co było jedyną metodą ratunku tego zabytku przed całkowitą zagładą.
W tym momencie bezbrzeżne zdumienie odmalowało się na twarzy stojącej obok mojej córki. Okazało się bowiem, że właśnie ten dwór został przez nią wybrany jako archetyp architektury polskiego dworu drewnianego i tydzień wcześniej uwieczniony w postaci akwareli, prezentowanej poniżej. Nie znała ona jednak jego historii, znała wyłącznie położenie w Janowcu i idąc posłuchać o dworze Zofii Zinserling nie miała pojęcia, że może się to jakoś łączyć. Wydaje mi się, że to właśnie jest coś niezwykłego, co charakteryzuje S/T, że nie można być pewnym co się usłyszy i czego się dowie, nie tylko o obrazach czy spektaklach, ale i o sobie, o swoim życiu, o przyjaciołach. Wynika to z tej niewymuszonej atmosfery i pewnej nieprzewidywalności tego miejsca. I właściwie w tym momencie rozpoczyna się historia innego obrazu i być może innego przedstawienia w S/T. A kolejne koło historii się zamknęło i nieoczekiwanie splotły się ludzkie losy za pośrednictwem dwóch obrazów.
Historia jednego obrazu, 25 luty 2012, Maja Berezowska, Portret Zofii Dąbrowskiej (Zinserling), Studium Teatralne, Warszawa, ul. Lubelska 30/32
Nieskończona historia w inscenizacji Piotra Cieplaka
Nieskończona historia w Teatrze Powszechnym była przeżyciem wysokiego lotu. To opowieść o jednym dniu mieszkańców pewnej kamienicy. Poznajemy zakompleksionego nauczyciela rysunku, trenera Trampka, dwie staruszki: panią Dworniczkową i panią Dąbkową, a do tego kobietę w ciąży i małżeństwo znajdujące się w stanie permanentnego sporu. Każda z postaci mówi o swoim życiu, kłopotach, tęsknotach, słabostkach, i zadziwieniach. Właściwie nic nowego.
Wydarzenia banalne dzieją się w rytm muzyki filharmonicznej i nagle ta banalność dnia codziennego nabiera wymiaru metafizycznego. Zwykłe ludzkie sprawy przestają być zwykłe, przekraczają swoja miarę i mamy świadomość uczestnictwa w misterium. Cieplak poprzez nadanie dramatowi rytmu oratoryjnego ten efekt potęguje.
Sztuka została wyreżyserowana bardzo precyzyjnie. Każda kwestia została zakomponowana na swój niepowtarzalny sposób, każdy ruch na scenie czemuś służy. Cieplak osiągnął poziom perfekcji rzadko występujący we współczesnym teatrze. Skoordynowanie tekstu, gestu, ruchu scenicznego, muzyki, scen grupowych jest prawie idealne i zawsze czemuś służy. Nie odrealniając codziennej rzeczywistości przesuwa ją w kierunki mistyki. Widzowie naraz uczestniczą w prostych sprawach prostych ludzi i naraz mają poczucie wzniosłości. To piękny efekt.
Nie wiem tylko, czy właśnie ten tekst zasłużył na tak doskonałą inscenizację. Współczesny człowiek ma często dojmujące poczucie nieadekwatności świata. Czy maksimum tego, co może dać mu sztuka, to tylko potwierdzenie tego faktu wyrażone językiem artystycznym? Tylko tyle?
Dookoła nas jest mnóstwo konfliktujących się wartości, nierozwiązywalnych problemów egzystencjalnych, dramatów niemożności. Niezaspokojony ciągle czekam, że sztuka zacznie mówić o tych sprawach najistotniejszych, że doskonała forma będzie współgrała z najważniejszymi treściami. I jeżeli od kogoś tego oczekuję, to od takich Artystów jak Piotr Cieplak.
Artur Pałyga, Nieskończona Historia, reż. Piotr Cieplak, Teatr Powszechny w Warszawie, premiera 10 marca 2012.
Król Kier znów na wylocie
Tym razem recenzja mojej córki.
„Król Kier znów na wylocie” to sztuka na motywach powieści Hanny Krall pod tym samym tytułem, opartej na prawdziwej historii. Przykuwa uwagę dużą energetycznością, budową fragmentaryczną i dynamiczną, dzięki czemu każe widzowi mocno się koncentrować i nie pozwala się nudzić. Ze sceny na scenę fabuła uzupełnia się i rozwija, i mimo, że na zmianę odgrywane są fragmenty z różnych czasów i różnych miejsc, na koniec historia składa się w całość, zamyka się sceną, którą się zaczęła, która oddaje istotę losów głównej bohaterki, Izoldy Regensberg, vel Marii Pawlickiej.
Główna bohaterka całe swoje życie, wszystkie działania i system moralny zorientowała na ocalenie swojego męża, który trafił do Auschwitz, a stamtąd do Mauthausen. Zachowywała się jakby nie było Boga, ani żadnych zasad. Nie cofała się przed kłamstwem, wiarołomstwem, prostytucją, nie dbając o życie swoich bliskich, ani swoje własne, „cały świat mógł zginąć, spalić się, byle żył on jeden”. Jej historia była bardzo burzliwa, między innymi uciekła z obozu pracy, była w transporcie do obozu koncentracyjnego, udawała Polkę i Niemkę, podawała się za pielęgniarkę, żeby uciec do Berlina. Smutnym podsumowaniem było to, że gdy się odnaleźli, przy czym ona była pewna, że to za jej sprawą mąż przeżył, ona nie umiała się cieszyć, a on nie umiał zapomnieć i w końcu opuścił ją w latach siedemdziesiątych. Starość spędziła u córki w Izraelu, w chorobie, nie mając komu opowiedzieć swojej historii.
Twórczo została wykorzystana w sztuce kreda, którą pierwszy pojawiający się na scenie aktor wyjmuje z kieszeni i zaczyna kreślić prostopadłe linie, głośno mówiąc o narodzie, który prawie zmieciono z powierzchni ziemi. Scena ta wprowadza w temat, wprowadza w klimat, burzy spokój widza, który patrzy jak piękną polichromowaną podłogę ktoś brudzi i niszczy, wykrzykując przy tym liczby świadczące o tragedii. Dalekie jest to od smętnej melancholii martyrologicznej, jest to zupełne jej przeciwieństwo i taka jest cała sztuka. Dalej kreda odgrywa zasadniczą rolę w scenografii. Używany jest stół i kilka metalowych krzeseł, które tworzą raz salon fryzjerski, raz pociąg, raz celę, a cała reszta przedstawiana jest za pomocą linii prostopadłych rysowanych przez jednego z aktorów na podłodze, podczas gdy opowiada on o miejscu, w którym się znajduje. Mówi gdzie są tory, albo drzwi, albo róg ulic, albo zaznacza strażniczki na Pawiaku. Ułatwia to przedstawienie wielu miejsc akcji, scenografia staje się transparentna. Pomysł wziął się wprost od Hanny Krall, która słuchając Izoldy (scena na Pawiaku) poprosiła ją, żeby to wszystko narysowała i pomysł ten fantastycznie wykorzystał reżyser Piotr Borowski.
Atmosferę tworzy także bardzo dynamiczna, przerysowana gra, mająca oddać nierealność tamtej rzeczywistości, przeżyć, których nie jesteśmy w stanie sobie wyobrazić, w opozycji do oszczędnej scenografii. Wrażenie robi niesamowita żydowsko-jazzowa muzyka oparta na kompozycjach Johna Zorna połączona z odgłosami przejeżdżających pociągów (teatr znajduje się obok Dworca Wschodniego) wpisującymi się w treść.
Kunszt aktorski widać po tym, że czterech aktorów zdołało wcielić się w sumie w przynajmniej kilkanaście ról, które były dla widza rozpoznawalne w klarowny sposób. Brakowało mi jednak autentyczności w grze, w momentach nie wymagających wielkiego dynamizmu, ekspresyjnej gry ciałem, np. w czasie zwykłej, naturalnej rozmowy. Oczywiście efekt „zwyczajności” w teatrze jest najtrudniejszy do uzyskania, jednak wydaje się, że powinien być osiągalny dla ekipy na tak wysokim poziomie.
Ciekawą rzeczą jest, jak funkcjonuje samo Studium. Za salę teatralna służy była hala fabryczna, wykorzystywana przez ST od 97 roku. Wśród znajdujących się tam już wcześniej filarów, czarnych ścian, zasłoniętych okien uwagę zwraca polichromowana podłoga, na wzór polskich synagog. W każdym wydarzeniu w teatrze widać ogromne zaangażowanie całej ekipy, pracę, którą wkładają we wszystko co robią, dążenie do rozwoju, nie osiadania w miejscu, pogłębiania i doskonalenia. Przy czym z resztą świetnie się bawią. Jest to miejsce spotkań: regularnie widują się tam ludzie współpracujący przy różnych teatralnych wydarzeniach od lat, przyprowadzają swoich przyjaciół, wieść o teatrze roznosi się w znacznym stopniu pocztą pantoflową i ten, kto tam przyjdzie, zapewne spotka swoich starych znajomych, a nawet jeśli nie, poczuje się jak u siebie i z pewnością nawiąże nowe kontakty i spędzi dużo czasu na zupełnie zaskakujących swoim poziomem rozmowach. Wszystko to razem tworzy absolutnie niepowtarzalna atmosferę.
Reżyser zdradza, że przy pracy wspólnie z aktorami ustala szczegóły, pracują metodą projektu. Nie jest to teatr repertuarowy, grywa bardzo rzadko, w tym na festiwalach. Jednak mimo trudności finansowych (teatr utrzymuje się z dotacji, projektów rozpisywanych np. do Miasta Stołecznego Warszawa czy Ministerstwa Kultury i w znacznym stopniu z „własnej kieszeni”) starają się funkcjonować tak, aby aktorzy nie traktowali teatru jako zajęcie „po godzinach”, wkładają w niego dużo pracy, dużo czasu, zachowują się jak etatowi aktorzy.
Ciekawym problemem jest sens istnienia teatru alternatywnego w dzisiejszych czasach. Forma ta powstała jako opozycja do teatrów doby PRL-u, jako kontrkultura, zmuszająca pierwszy obieg do dyskusji. Był to rodzaj rozmowy z rzeczywistością, rozmowy, która była bardzo potrzebna młodym, próbującym się odnaleźć, szukającym odpowiedzi na dręczące pytania, sposobów na funkcjonowanie w komunistycznym świecie. Teatr alternatywny był ich teatrem. Jednak po 1989 roku alternatywa przestała być potrzebna, dlatego takie teatry muszą znaleźć swoją rację bytu, muszą robić coś, co jest niemożliwe w teatrach repertuarowych. Powinny je wyprzedzać, ciągle drążyć, stawiać krok do przodu. I wydaje mi się, że można w ten sposób wyjaśnić funkcjonowanie Studium Teatralnego, które z powodzeniem realizuje rolę poszukiwacza rzeczy niemożliwych bez swoistej kameralności i umownej offowości.
Anna