• Książki

    Jadwigi Staniszkis życie uczuciowe i umysłowe

    Jadwiga Staniszkis, Życie umysłowe i uczuciowe, recenzja, okładkaJadwiga Staniszkis jest znana szerokiej publiczności głównie ze swojego zaangażowania w ostatnie kampanie wyborcze Jarosława Kaczyńskiego. Mniej osób wie, że jest jednocześnie wybitną socjolożką o nadzwyczajnym darze do syntezy, do tworzenia teorii, publikującą często w renomowanych zachodnich wydawnictwach. Powoduje to, nota bene, że jej prace są dobrze znane w Polsce jedynie wąskiej grupie specjalistów czytających dobrze po angielsku (a nie wszyscy czytają…)

    W Życiu umysłowym i uczuciowym Jadwiga Staniszkis opowiada przede wszystkim o swojej biografii: o rodzinie, o romansach, o środowisku naukowym i o działalności opozycyjnej. Bodaj po raz pierwszy odsłania kulisy swojego życia prywatnego, mówi o rozwodach, aborcjach, o trudnym, burzliwym związku z Ireneuszem Iredyńskim. Trochę jest zaskakujące, że opowiada o tych wszystkich rzeczach bez przemilczeń, ujawnia krępujące szczegóły, o których inni intelektualiści na pewno by nawet nie wspomnieli. W moich oczach wzmacnia to sympatię do osoby, która jest przecież postacią publiczną, dla wielu osób autorytetem, a temu pomaga wiarygodność budowana przez szczerość. Każdy lubi wiedzieć, kim jest osoba, która mówi nam o skomplikowaniu współczesnego świata, o wyzwaniach przed którymi stoi nasz kraj, a niekiedy nawet próbuje suflować naszym politycznym wyborom.

    Rodzina Jadwigi Staniszkis ma korzenie endeckie – dziadek był wybitnym politykiem Stronnictwa Narodowego, ojciec spędził w peerelowskim więzieniu sześć lat za działalność w ruchu narodowym. Ona natomiast, jako natura przekorna, odżegnywała się od sympatii endeckich. I to jej do dziś pozostało. Swoją drogą jest znamienne, że jej rodzina po wojnie postrzegała endeckość jako uczciwość, solidność i odpowiedzialność – w opozycji do socjalistycznej bylejakości. Więzienne doświadczenia ojca bardzo się przydały córce, kiedy sama wylądowała na siedem miesięcy w więzieniu po wydarzeniach marcowych. Codziennie się gimnastykowała, napisała pierwszy rozdział pracy doktorskiej, ale nauczyła się też grypsować i kwieciście przeklinać.

    Jej związek z Ireneuszem Iredyńskim był bardzo burzliwy. Dochodziło do rękoczynów, a Iredyński pozwalał sobie na bicie swojej partnerki smyczą czy kluczami.  Ona był na tyle sterroryzowana, że biegała po melinach, aby kupić flaszkę dla Irka i jego kompanów. Prace naukowe pisała w kuchni. Wspominam o takich pikantnych szczegółach nie dla sensacji, ale dlatego, że najbardziej zaskoczył mnie komentarz Staniszkis do tej sytuacji – spuentowała ją mianowicie, że to były tylko takie gry psychologiczne i to na dodatek wzajemne. Trzeba trochę klasy, aby tak podsumować ten związek. Może dzieje się tak dlatego, że Staniszkis jest przeciwko przedstawianiu się w roli ofiary. Z tego powodu jest przeciwko feminizmowi, który właśnie ustawia kobiety w tej roli, wmawiając, jak są poniżane w rodzinie i niedoceniane w działalności zawodowej.

    Jadwiga StaniszkisJadwiga Staniszkis przedstawia siebie jako inteligentną autystkę, przekomarzając się przy tej okazji z Cezarym Michalskim, który wątpi w tę jej autorefleksję. Ten rodzaj autyzmu polega według autorki na braku emocjonalnej empatii z innymi ludźmi. Dobrze rozumiem prof. Staniszkis, też mam z tym kłopot i z trudnością nadążam za życiem emocjonalnym moich bliźnich.

    Rozumiem również, że różnie można oceniać wsparcie, jakiego w kampaniach wyborczych udzielała prof. Staniszkis Jarosławowi Kaczyńskiemu. Jedno jest pewne, wymagało to dużej odwagi, bo wiązało się z płynięciem pod prąd mainstreamowej opinii panującej w środowisku intelektualistów. Godziła w się ten sposób na pewną izolację. Być może jej autyzm jej w tym pomagał?

    Książka zawiera też mnóstwo ciekawych przyczynków do kluczowych wydarzeń z najnowszej historii Polski, w których udział brała autorka. Pierwsza to rewolta studentów i młodych intelektualistów w 1968 roku, a zwłaszcza udział Staniszkis w środowisku komandosów, z którymi ówcześnie była blisko związana. Druga to strajk w Stoczni Gdańskiej, gdzie była jednym z doradców. Jej spostrzeżenia i opinie są bardzo ciekawe, wręcz fascynujące, bo Jadwiga Staniszkis jest zaprzeczeniem poprawnościowego postrzegania historii, mówi bez ogródek i zwraca uwagę na szczegóły, o których inni uczestnicy tych wydarzeń milczą. To jedna z zasadniczych wartości tej książki.

    Na koniec należy się skierować zarzut pod adresem Cezarego Michalskiego, że tak mało uwagi poświęcono intelektualnemu dorobkowi rozmówczyni. Po jego tekstach w Europie (dodatku do starego „Dziennika”) można było oczekiwać pysznych polemik, zwischenrufów, kłopotliwych pytań. Niestety nic takiego nie ma tu miejsca i rozmowa kręci się na okrągło wokół spraw życiowych interlokutorki. Ciekawych, to prawda, ale niedosyt pozostaje. Może ktoś poważy się na powtórkę i stworzy intelektualna biografię Staniszkis. Wiele jej poglądów jest fenomenalnie ciekawych, wartych dyskusji, może niekiedy polemiki, ale zawsze przemyślenia. Mimo tego zastrzeżenia ocena 9/10.

    Książkę wydało nowe wydawnictwo Czerwone i czarne, na które zwracam baczną uwagę po takim debiucie, tym bardziej, ze na biurku czeka na recenzję kolejna ich publikacja SB wobec Tygodnika Powszechnego.

    Jadwiga Staniszkis, Życie umysłowe i uczuciowe, rozmawiał Cezary Michalski, Czerwone i Czarne, Warszawa 2010

  • Książki

    Rawicza Długi marsz

    Sławomir Rawicz, Długi marsz, recenzja, prawda historycznaDoskonała książka, przeczytałem jednym tchem, a ponieważ czytałem w pociągu, to przejechałem stację, na której powinienem wysiąść, co nie zdarzyło mi się od wielu lat. To jedne z bardziej wciągających wspomnień, jakie kiedykolwiek czytałem. Są doskonale napisane, ale też opowieść o brawurowej ucieczce jest bardzo wciągająca i myślę, że nikt z czytelników nie pozostanie obojętny.

    Treść jest dobrze znana z wielu recenzji i ograniczę się tylko do przypomnienia, że jest to opowieść o ucieczce z sowieckiego łagru na Syberii. Więźniowie pieszo przeszli z Jakucji do Mongolii, pokonali pustynię Gobi, Tybet, podnóża Himalajów i wylądowali w północno-wschodnich Indiach. Pokonali między 6,5 a 8 tys. kilometrów pieszo.

    Równie ciekawe, jak sama ucieczka, są losy tej książki. Zaczęło się od tego, że do Rawicza w latach 50. zgłosił się dziennikarz brytyjski, Ronald Downing, który po rozmowach z nim, jak klasyczny ghostwriter, napisał tę książkę. Opowieść była super ciekawa, dobrze napisana, bo przez zawodowca, zatem odniosła kolosalny sukces wydawniczy (i finansowy pewnie też). Została przetłumaczona na 25 języków i osiągnęła nakład ponad dwudziestu milionów egzemplarzy. Mnóstwo osób na świecie właśnie z niej dowiadywało o GUŁAGu długo przed Archipelagiem Sołżenicyna. Ucieczka Rawicza i przyjaciół stała się wręcz mityczna. Moje zdziwienie – najmniej znana była chyba w Polsce, a i wśród emigracji też niespecjalnie popularna. Mimo iż w swoim czasie interesowałem się tym tematem, to – wstyd przyznać – nawet nie trafiłem na jej ślad. Jak mogło się to stać w przypadku tak fascynującej książki, które na świecie mogła ścigać się z Ludlumem czy Foletem? Myślę, że zadziałało tu po trosze polskie piekiełko, po trosze brak patriotycznych tonów w treści, a być może i podejrzenie o konfabulację, bo komu innemu udało się coś takiego?

    Cztery lata temu, już po śmierci Rawicza, historii jego ucieczki przyjrzeli się dziennikarze BBC (m.in. Hugh Levinson) oraz amerykańska historyczka dr Linda Willis i ogłosili wszem i wobec, że mamy do czynienia z totalną mistyfikacją. Rawicz nigdy nie uciekł z obozu, tylko został z niego zwolniony na mocy amnestii po pakcie Sikorski-Majski, a w czasie rzekomej ucieczki, przebywał już spokojnie w armii Andersa. Wydawało się, że mit został obalony. Ale w tym miejscu rozpoczyna się inna opowieść.

    Okazało się, że Rawicz ukradł cudzą historię. On sam zapewne nigdzie nie uciekał, ale poznał historię prawdziwej ucieczki Witolda Glińskiego. Dotarł do niego John Dyson, dziennikarz Reader’s Digest, któremu Gliński opowiedział swoją historię. Z wyjątkiem kilku detali, pokrywa się ona z Długim marszem. Rawicz zapewne poznał jej szczegóły z dokładnej relacji, którą na piśmie złożył Gliński w polskiej ambasadzie w Londynie. Później jego relacje zweryfikowali dziennikarze Newsweeka. Ono również potwierdzili wiarygodność opowieści już wówczas 87-letniego Witolda Glińskiego.

    Ekipa BBC ponownie ruszyła na poszukiwania, także w posowieckich archiwach, ale tym razem nie udało się znaleźć czegokolwiek, co by podważyło relacje Glińskiego. Odwrotnie, znalazły się pośrednie co prawda dowody ją potwierdzające. Dotarli bowiem do relacji Ruperta Mayne’a – oficera brytyjskiego wywiadu, który w 1942 roku rezydował w Kalkucie. Przypomniał sobie, jak przyprowadzono do niego trzech mężczyzn, których polecono mu przesłuchać. Właśnie od nich usłyszał historię identyczną z tą, którą później przeczytał w Długim marszu. Nie zapamiętał nazwisk tych ludzi, ale był przekonany, że autor tej książki opisał właśnie to, co on usłyszał wtedy w Kalkucie.

    Znaleziono również rachunki polskiej ambasady w Indiach, która w tym właśnie czasie pokryła koszty leczenia kilku wycieńczonych mężczyzn w szpitalu w Kalkucie.

    Wśród innych ciekawostek wykopanych przy okazji powtórnego zainteresowania opinii publicznej historią Slava Rawicza jest i ta, że pierwotnie wcale nie nazywał się Rawicz, tylko Rościsław Rusiecki, nie był aresztowany przez Sowietów za sfingowane zarzutu szpiegostwa tylko za zamordowanie oficera NKWD (prawdziwe?), ale przede wszystkim, że jego ojcem nie był polski ziemianin i patriota, tylko rosyjski pop prawosławny. Wcześniej przyznawał się tylko do matki Rosjanki. Okazało się, że Rawicz-Rusiecki to bardzo niejednoznaczna postać, której motywy działania są nieznane. Dla książki ma to znaczenie drugoplanowe, ale myślę, że o Rawiczu dowiemy się jeszcze paru zdumiewających rzeczy.

    Wydawałby się, że na tym historia dociekań o prawdziwości Długiego marszu się kończy. Ale gdzie tam!

    Objawił się mianowicie Rafał Zasuń z Gazety Wyborczej, który twierdzi, że cała ta opowieść to majestatyczne bzdury, bo taka ucieczka nie była w ogóle możliwa, bo nie da się przejść takiego dystansu, w takim czasie, bo w warunkach zimy syberyjskiej nie da się tak po prostu chodzić na Syberii, bo szczegóły etnograficzne z Azji Środkowej się nie zgadzają itd., a wybitna znawczyni GUŁAGu Anne Applebaum, twierdzi, że to tylko powieść przygodowa itd.

    Zacznijmy od rzeczy najprostszych: w sprawie Anne Applebaum Zasuń dokonuje po prostu przekłamania. Sądząc z jego wypowiedzi chodziło o ten wywiad i w nim, jeżeli doczytać go do końca, Applebaum mówi coś innego, niż Zasuń cytuje. Podobnie bez sensu jest powoływać się na argumenty dotyczące szczegółów etnograficznych – przecież wiemy, że Rawicza tam nie było, on wie tyle, ile przeczytał z relacji Glińskiego, pisał tekst finalnie jeszcze kto inny i to jest bezsporne, w związku z czym detale mogły się dowolnie pogubić i pomieszać. Istota dyskusji nie dotyczy przecież szczegółów, tylko pytania czy w ogóle taka ucieczka się odbyła.

    Najpoważniej wygląda argument, że na dalekiej północy w Jakucji są ogromne mrozy i w takich warunkach nie da się maszerować, bo mróz i odmrożenia, bo śnieg kopny, bo nie ma pożywienia, bo nie ma gdzie się wysuszyć i ukryć przed zimnem, a w ogóle to „gdyby było inaczej, Robert Scott umarłby we własnym łóżku, a nie na antarktycznym pustkowiu”. Brzmi mocno, tyle, że kompletnie bez sensu, bo wydaje się, że Zasuń ogarnięty niechęcią do książki wcale jej nie przeczytał. Bo gdyby przeczytał, to by wiedział, że najtrudniejszy północny odcinek, wszyscy więźniowie pokonali w drodze do obozu na własnych nogach (ok. 1200 km w sześć tygodni), za schronienie przed mrozem i zadymką mieli tylko gałęzie i mur ulepiony ze śniegu. Kto przeżył, ten doszedł. Tyle tylko, że szli w kajdanach, a za okrycie mieli fufajki i uszanki, natomiast w czasie ucieczki byli wolni i posiadali części futrzanego okrycia zrobionego ze skórek zorganizowanych w obozie. Jedyne co było łatwiejsze w drodze do obozu to fakt, że lepsze czy gorsze, ale otrzymywali wyżywienie. Natomiast w czasie ucieczki w tym najtrudniejszym północnym odcinku żywili się tym, co wynieśli z obozu. Pierwsze pożywienie, poza zapasami, to nie była kora, jak sugeruje Zasuń, tylko mięso jelenia zabitego po tym, jak rogami zaplątał się w gałęzie.

    Zresztą problem jest ogólniejszej natury, czy możliwe były ucieczki z obozów na dalekiej północy? Zasuń twierdzi, że nie. Oddajmy głos wspomnianej już Anne Applebaum: „Jednym z największych mitów Gułagu jest przekonanie o niemożliwości ucieczki z obozu”[1] i dalej „w 1933 roku z obozów zbiegło 45 755 więźniów. Ujęto 28 370 – mniej niż dwie trzecie.”[2] Applebaum nie podaje danych w rozbiciu na krainy geograficzne, ale można założyć, że znaczna część tych ucieczek przypadała na tereny północne, gdzie znajdowało się najwięcej obozów. Do najtrudniejszych ucieczkowo obozów należała Kołyma (daleko dalej na północ niż obóz 303, z którego uciekł Rawicz/Gliński), a mimo to „w latach trzydziestych wciąż często zdarzały się na Kołymie przypadki zbiorowych ucieczek z łagrów. Ukrywający się po lasach kryminaliści tworzyli zorganizowane bandy, kradli broń i napadali na okolicznych mieszkańców, ekspedycje geologiczne i osady tubylców. Po dwudziestym drugim tego rodzaju incydencie w 1936 władze utworzyły specjalny podobóz dla więźniów uznanych za potencjalnych uciekinierów.”[3] Myślę, że te źródłowe informacje czynią obiekcje Zasunia całkowicie bezprzedmiotowymi.

    Pozostaje jeszcze zarzut, że takiego dystansu w ogóle nie da się przejść. Całkiem współcześnie okazuje się, że jednak jest to możliwe, a nawet istnieją biura podróży oferujące usługę turystyki ekstremalnej polegającej na przejściu szlaku wielkiej ucieczki Rawicza. Więcej, czytałem wypowiedź Polaków, którzy całkiem niedawno ten dystans przeszli. Oczywiście mając współczesne wyposażenie i żelazne racje żywnościowe w plecaku. Przez całą drogę zadawali sobie pytanie, czy było możliwe przejście tej trasy bez takich zabezpieczeń, jakie oni mieli. I twierdzą, że było możliwe w przypadku ludzi silnie zmotywowanych walką o życie.

    W innych recenzjach Gazety Wyborczej, tym razem z filmu, systematycznie przewija się wątek, że cała ta historia jest niepewna, bo Gliński nie przedstawia żadnych dowodów potwierdzających swoją opowieść. Takie stanowisko wynika albo z zaślepienia, albo z chęci manipulacji. To nie człowiek piszący lub opowiadający swoje wspomnienia ma dowodzić ich prawdziwości, tylko historycy, a w tym przypadku też i dziennikarze, mają dowieść ewentualnej nieprawdy zawartej w tych wspomnieniach. Dokąd tego nie zrobią, powinni przyjąć domniemanie prawdziwości danych wspomnień. Zakładamy, że Irena Krzywicka czy Monika Żeromska nie kłamią w swoich wspomnieniach i czynimy tak aż do czasu, kiedy ewentualnie udowodnimy, że jest inaczej. Dlaczego niektórzy dziennikarze uporczywie tę zasadę łamią? Nie próbuję nawet tego wyjaśniać i czynię to w trosce o ich dobre imię.

    Podsumowując: historia jest, biorąc pod uwagę aktualny stan wiedzy, jak najbardziej prawdziwa, niezależnie od tego, co niektórzy twierdzą. Ponadto książka jest doskonale napisana, a opowieść wciągająca. Bez wahań oceniam na 9/10.

    PS O filmie nakręconym na podstawie książki będzie innym razem; mam nadzieję, że uda się względnie szybko coś napisać.

    PS2 Właśnie obejrzałem film Niepokonani i zrozumiałem, dlaczego Zasuń napisał tyle głupstw. On po prostu nie przeczytał książki i oparł swoje wnioski wyłącznie na filmie, który nie jest wiernym odwzorowaniem książki. W taki sposób, jak pokazano w filmie, rzeczywiście było by trudno uciec z Dalekiej Północy. O poziomie takiego dziennikarstwa nie będę się wypowiadał.

    Sławomir Rawicz, Długi marsz, Wydawnictwo Gord, Wydanie piąte, Gdańsk 2011.


    [1] Anne Applebaum, Gułag, Świat Książki 2005, s. 366.

    [2] Ibidem, s. 369.

    [3] Ibidem, s. 370.

  • Książki

    O Van Goghu czyli Pasja życia Irvinga Stone

    Irving Stone, Pasja życia recenzja blogIrving Stone, Pasja życia, Muza 2008

    Książka sprzed wielu lat, pamiętam jeszcze, jak czytała ją moja matka, gdy byłem dzieckiem. Ale upływ czasu niewiele Pasji życia zaszkodził. W zamyśle miała to być powieściowa opowieść o życia Vincenta Van Gogha, łatwa w czytaniu, skoncentrowana raczej na faktografii z życia bohatera niż ambicjach literackich autora. W tej kategorii książka nadal jest ponętna: linearna fabuła, potoczystość narracji, duża życzliwość wobec Van Gogha powodują, że czyta się to niemałe przecież dziełko z przyjemnością, znajdując przy literaturze błogie odprężenie. A na dodatek poznajemy dość szczegółowo biografię wielkiego malarza, znanego głównie z ekscesów w końcówce swojego żywota, a te jak się okazało, wcale nie były najciekawsze. Dwie rzeczy mnie w jego biografii zafascynowały. Jedna to skłonność do solidarności z ludźmi wszelkich marginesów: obyczajowych, ale i ekonomicznych. Kosztowało go to zwichnięcie kariery pastora, ponieważ tak dalece sfraternizował się z ubogimi górnikami na swojej pierwszej placówce duszpasterskiej, że sam popadł w skrajną nędzę uniemożliwiającą mu wykonywanie obowiązków (przynajmniej według ówczesnych wyobrażeń na ten temat).

    Druga ciekawostka to determinacja, aby życie poświęcić malarstwu. Przez wiele lat nikt nie tylko nie kupował jego obrazów, ale nawet nikt nie chciał ich wystawiać. Przez całe swoje życie sprzedał tylko jeden obraz. Żył ubogo utrzymując się z niewielkich darowizn od swojego brata, który jako jedyny wierzył w jego talent. A mimo tych wszystkich przeciwności losu był przekonany o słuszności wyboru swej życiowej i artystycznej drogi. To rzadkie i ciekawe. A dzięki wielkoduszności Theo Van Gogha (owego brata) i determinacji Vincenta w korytarzu mojego domu wiszą cudowne słoneczniki, które widzę kilkanaście razy dziennie.

    W czasie czytania korzystałem z kilku albumów poświęconych Van Goghowi i przy okazji konfrontowałem szczegóły z jego biografii – mogę potwierdzić, że Stone jest faktograficznie wiarygodny. Książka warta polecenia wszystkim zainteresowanym biografistyką i malarstwem, może nie jest to arcydzieło literatury, ale czyta się z przyjemnością, recenzja na 7/10.

  • Książki

    Bobkowski, chuligan wolności

    Bobkowski, Tobie zapisuję Europę. Listy do Iwaszkiewicza, okładka

    Zaciekawił mnie Bobkowski, facet całkowicie niezależny i wolny, swojego rodzaju chuligan wolności. Opuścił Francję i udał się w nieznane, do Gwatemali, chcąc opuścić intelektualny grajdołek pogrążony w koteryjności i intelektualnej pozorności. Jak napisał w jednym z listów:

    Co do tzw. kultury, którą opuszczam, to ostatnio tak zacząłem ją mieć gdzieś, że nie ma we mnie żadnego żalu. Może to coś w rodzaju uczucia, a raczej potrzeby, jaką odczuwa panna ze starej, arystokratycznej rodziny, do puszczenia się z jurnym, dołkowatym szoferem. Obawiam się jednak, czy nie pochlebiam sobie zanadto tym porównaniem.[1]

    Za wolność płaci się cenę – żył w Gwatemali z produkcji modeli latających, pisał niewiele odcięty od swojego naturalnego środowiska. Pozostał jednak wierny sobie i całkowicie osobny, ale wart czytania. Jego twórczość przezywa swoisty renesans, są wznawiane najlepsze Szkice piórkiem, ukazało się kilka tomów listów i mniejszych utworów. Najlepsze prace powstały jednak w Europie, czy za wolność nie zapłacił za wysokiej ceny?

    Wracając do tomu listów, dużą przyjemność sprawił mi przedstawiając fatalną opinię o wydrukowanym pierwszym fragmencie Popiołu i diamentu.

    Przerażony byłem fragmentem jakiejś nowej powieści Andrzejewskiego. Potworne. Co to się wyprawia, jak można w ogóle tak pisać, jeżeli ma się ambicje bycia czymś więcej niż Norden. Smutne. Ponure.[2]

    On to widział już w 1948, a w Polsce Popiół i diament był na liście lektur szkolnych jeszcze w latach dziewięćdziesiątych, a film Andrzeja Wajdy dziś nawet uchodzi za arcydzieło, skrzętnie powtarzane w TV. Nie przeszkadza tej dziwnej legendzie nawet wiedza, w jaki sposób owa potwornie stronnicza książka powstała, a powstała na zamówienie Urzędu Bezpieczeństwa na podstawie materiałów dostarczonych autorowi z tej ponurej instytucji, nie świadczącej zwykle byle komu usług mecenatu literackiego.

    Dlaczego on to widział od razu, a profesorowie od literatury nie zauważyli tego nawet po kilkudziesięciu latach? Bo był niezależny, poza koteriami, nie musiał liczyć się z opiniami środowiska, od którego nie był uzależniony, ani finansowo, ani opiniotwórczo. I dlatego warto go czytać. 7/10.

    Andrzej Bobkowski, Tobie zapisuję Europę. Listy do Jarosława Iwaszkiewicza, Biblioteka „Więzi” 2009.


    [1] s. 84.

    [2] s. 70.

  • Książki

    Zuchniewicz i Domosławski o Janie Pawle II, Terlikowski i Górny o Hiszpanii w czasach Zapatero

    okładka książki Wujek Karol, recenzjaKsiążka Zuchniewicza ma wiele cech podróży sentymentalnej przypominającej zarówno dość dobrze znane momenty z życia Karola Wojtyły (jak np. ten o nominacji biskupiej, która zastała go na spływie), jak również zawiera elementy całkowicie nowe, jak historię o pierwszym wypadzie w góry z młodzieżą, gdy  pojechał w Tatry sam ze studentkami, ryzykując, że stanie się to przedmiotem plotek. Od początku miał charyzmę i charakter.

    Największe jednak wrażenie zrobiła na mnie historia Rudolfa Hössa (komendanta Oświęcimia), który ostatni czas przed egzekucją spędził w wadowickim więzieniu. Poprosił wtedy o posługę księdza mówiącego po niemiecku i wskazał konkretnie na jezuitę, o. Władysława Lohna, którego poznał w nietypowych okolicznościach, mianowicie ów jezuita próbował dostać się podczas okupacji do obozu, aby udzielić pomocy swoim uwięzionym współbraciom. Został złapany i stanął przed komendantem obozu. Być może doskonała znajomość języka niemieckiego sprawiła, że został puszczony wolno. W 1947 roku Höss sobie o tym przypomniał. Wyspowiadał się i chciał przyjąć komunię. Po wymordowaniu kilku milionów ludzi, jak gdyby nigdy nic, i to w Wadowicach, gdzie wraz z wiatrem dochodził słodko-mdły zapach palonych ciał. Teologicznie rzecz jest prosta, po ludzku budzi jednak zastanowienie…

    To tylko próbka materiałów wspomnieniowych, na zachętę. Zuchniewicz jest bardzo dobrym i wyważonym dziennikarzem, umie także pisać zajmująco. Podwyższa to ocenę książki, która spokojnie zasłużyła sobie na 9/10.

    Z dużymi nadziejami sięgnąłem po pracę Artura Domosławskiego opromienionego blaskiem po swoim opus magnum, czyli biografii Kapuścińskiego. Książka jest sprzed paru lat, ale na obrzeżach rynku księgarskiego ciągle jest dostępna, stąd warto coś o niej napisać.

    Nokładka Chrystus bez karabinu, recenzjaa duży plus zaliczam autorowi, ze stworzył dość kompetentne teksty, nakierowane na ciekawe problemy, ale przede wszystkim pozbawione hagiografii. Warto czytać Zuchniewicza z sympatycznymi wspominkami, ale obok tego warto chyba również zapoznać się z analizami pisanymi na chłodno, w których nie unika się na przykład referowania krytycznych opinii na temat nauczania papieskiego zestawionych z tymże nauczaniem, a nawet jego kontekstem społecznym. Dobrze, że Domosławski napisał książkę niezależną, co w kontekście polskiego uwielbienia dla „naszego” Papieża było rzeczą dość trudną. Najłatwiej jest po prostu opowiedzieć się po którejś ze stron i przyłączyć się do batalionów szturmujących wraże pozycje. Oddać się zaś spokojnej analizie i pozostać na pozycjach pojedynczych wymagało pewnej odwagi.

    Książka składa się z trzech części: Jan Paweł II wobec teologii wyzwolenia i sytuacji społecznej w Ameryce południowej (to część najciekawsza), Jan Paweł II wobec głównych kontrowersji teologicznych i wreszcie trzecia podsumowująca pielgrzymki naszego papieża do Polski (ta zupełnie najsłabsza, chyba widzieliśmy różne wizyty JP II).

    Poznawczo najwięcej zawdzięczam rozdziałowi południowoamerykańskiemu, na który składają się opisy pielgrzymek papieskich na ten kontynent, stanowisko Watykanu w sprawie najbardziej istotnych problemów społecznych (bieda, dyktatury, represje, nierówności), w skrócie, ale niestety też w dużym uproszczeniu, przedstawianych jako spór wokół teologii wyzwolenia. Najciekawszy był tutaj opis pielgrzymek apostolskich do poszczególnych krajów, a podczas niektórych z nich (np. w Nikaragui pod rządami sandinistów, czy na Kubie), sprawne zastępy prorządowe przerywały homilie skandując swoje hasła, a place, na których odbywała się msza św. były otoczone lewackimi bilbordami polemicznymi wobec nauczania papieskiego. Poza tym w kilku krajach Kościół był wplątany w rzeczywistości par exellance  polityczne. Ten kontekst sporo wnosi do zrozumienia znaczenia słów wypowiadanych przez Jan Pawła II.

    Sporo wątpliwości budzi natomiast  sposób, w jaki  interpretowane jest przez Domosławskiego samo nauczanie papieskie, a przecież to właśnie jest istota książki. Po pierwsze z bliżej nieznanego powodu autor głównie posiłkuje się opiniami lewicowych komentatorów pontyfikatu Jana Pawła II. Do zupełnych pomyłek zaliczam powoływanie się na Tada Szulca, jako głównego autorytetu w tych sprawach. Z dostępnych w Polsce jego prac, można raczej wnosić, że jego orientacja w sprawach kościelnych jest powierzchowna i bardzo stronnicza. Po wtóre Domosławski tak skoncentrował swoją refleksję na polemice papieskiej z niektórymi aspektami teologii wyzwolenia (a nie z jej całością!), że nie zauważył procesów, które działy się równolegle. Zwłaszcza mam tutaj na myśli głęboką reorientację głównego nurtu teologii watykańskiej w kierunku opcji na rzecz ubogich, która przez dziesięciolecia uchodziła za sztandarowe hasło skrzydła lewicowo-progresywnego w Kościele. Umieszczenie biednych w centrum troski Kościoła, więcej, postrzegania Kościoła, jako zbudowanego wokół ubogich oznaczało fundamentalna zmianę w nauczaniu watykańskim. Głębokość tej zmiany dostrzeżemy, jak popatrzymy wstecz o 50, 80 lat. To nie prawda, że Jan Paweł II zostawił nędzarzy Ameryki Południowej swojemu losowi. Zaproponował jedynie rozwiązanie inne, niż ci teolodzy wyzwolenia, którzy opierali się o marksizm.

    Podsumowując – książka Domosławskiego jest bardzo ciekawa, warta przeczytania, ale wymaga od czytelnika krytycznej lektury. Mimo, iż z wieloma tezami w niej zawartymi się nie zgadzam, to za odwagę i niezależność sądu zaliczam do moich sił sensu i finalnie oceniam na 7/10.

    okladka Terlikowski Bitwa o Madryt, recenzjaKolejna książka to Bitwa o Madryt. Jest to zbiór sześciu rozmów z katolickimi intelektualistami hiszpańskimi, na temat przyczyn, przebiegu i skutków moralnej rewolucji José Louisa Zapatero nadającej Hiszpanii skrajnie libertyński kurs. Jak mogło dojść do takiej sytuacji w kraju, gdzie Kościół wydaje się być istotną siłą sprawującą „rząd dusz”.

    Najbardziej prawdopodobna odpowiedź, to utrata przez Kościół hiszpański zaufania społecznego po okresie sojuszu ołtarza z tronem w epoce dyktatury Franco. Po przejściu kraju do demokracji Kościół, w pewnym zawstydzeniu, wycofał się z aktywności społecznych i wobec Zapatero zabrakło mu możliwości zmobilizowania opinii publicznej przeciwko lansowanym zmianom.

    Bardzo ciekawe są też kulisy wygrania przez José Louisa Zapatero wyborów w roku 2004. Do ostatniej chwili traktowany był jako słabeusz, który prowadzi właśnie lewicę do przegranej i po wyborach będzie musiał oddać ster w partii. Jak pamiętamy zamachy bombowe na pociągi w Madrycie na kilka dni przed głosowaniem odwróciły kartę i Hiszpanie po ich wpływem zdystansowali się od José Marii Aznara. Po pewnym czasie ujrzały światło dokumenty planistyczne Al-Kaidy, w który przewidywali dokładnie taki bieg wydarzeń: zamachy, osłabienie popularności Aznara, zwycięstwo Zapatero, wycofanie się Hiszpanii z koalicji antyterrorystycznej. Okazało się, że naiwnie zakładali, że do realizacji planu będą musieli wykonać całą serię zamachów. Wystarczył jeden i Hiszpania wypadła z gry.

    Książka Górnego i Terlikowskiego jest małych rozmiarów, szybko się ją czyta, a dostarcza porcji bardzo ciekawych informacji na temat współczesnej Hiszpanii i nie stroni od niestandardowych komentarzy, przez co zasługuje na dopisanie do sił sensu – 8/10

    Paweł Zuchniewicz, Wujek Karol. Kapłańskie lata papieża, Prószyński i S-ka 2008; Artur Domosławski, Chrystus bez karabinu. O pontyfikacie Jana Pawła II, Prószyński i S-ka 2005. Grzegorz Górny, Tomasz P. Terlikowski, Bitwa o Madryt, Wydawnictwo Fronda 2010.

  • Książki

    Sándor Márai, Dzienniki i Magia

    Sandor Marai, Dzienniki, recenzja, okładkaO Dziennikach Máraia, po morzu wylanego na ich temat atramentu, trudno napisać w recenzji coś odkrywczego. Skromnie zadaję sobie tylko pytanie, co mnie osobiście w nich zafascynowało, uwiodło? Na pewno nie warstwa literacka, jakby jej nie rozumieć. Nie jest ona nowatorska, a solidnych perfekcjonistów jest dość dużo. Chyba także nie warstwa poznawcza, intelektualna, bo nie było w nich dużo rzeczy, których bym się dopiero dowiedział, ani jakiś zaskakujących rozstrzygnięć. Co zatem spowodowało, że czytałem Dzienniki z przyjemnością pomieszaną z determinacją, bo lektura nie była lekka?

    Po zastanowieniu odpowiadam – na pewno była to chęć obcowania z przyzwoitym człowiekiem. Márai wyzierający ze stron Dzienników jawi się, jako człowiek o stałych, niewzruszonych poglądach, nie dający się uwodzić polityce, ale też nie podążający za modą ani za jakąkolwiek poprawnością. Tworzy własny świat wartości i jest mu wierny. Powściągliwie pisze o swoich osobistych kłopotach, a raczej uczciwie powiedzmy, nie pisze o nich wcale, domyślamy się tylko ich istnienia, jako atrybutu niezamożnego, przymusowego tułactwa.

    Márai tworzy swoje dzieła na przekór okolicznościom, często utrudniającym pracę pisarza. Nigdy się nie skarży, ale i tak czujemy, jakiej niezłomności wymaga wierność swojemu powołaniu literata. Ta niewzruszona stałość wzbudza nie tylko sympatię, nie tylko szacunek, ale i chęć, żeby za pośrednictwem Dzienników pouczestniczyć w intelektualnym życiu pisarza. Przyznaję, była to przygoda na prawdę fascynująca.

    Sandor Marai, Magia, recenzja, okładkaPoszedłem krok dalej i sięgnąłem do innych dzieł Máraia. Wybrałem Magię szukając czegoś, co wprowadzałoby trochę nastroju metafizyki. Wcześniej czytałem Wyznania patrycjusza i przypuszczałem, że wzbogacanie prostej narracji zdecydowanie wyjdzie tej literaturze na zdrowie. Przypuszczenia się sprawdziły i Magia okazała się ciekawsza od poprzedniej lektury. Na książkę składa się trzydzieści kilka opowiadań o prostej fabule, ale kończących się czymś dziwnym, jakąś nietypową pointą, obserwacją pokazującą, że w ludzkiej egzystencji kryją się obszary trudne do zrozumienia i wytłumaczenia, że pod powierzchnią zwykłych pozornie zdarzeń jest jeszcze coś i to coś jest niezauważalne, ale istnieje na pewno. Sporo z tych opowiadań stawia pytania niebanalne i pozostawia człowieka w zadumie. Kilka z nich jest na prawdę klasy światowej. Wybrane utwory były wcześniej czytane przez samego pisarza w cotygodniowej audycji Węgierskiego Radia.

    Odświeżyłem sobie pamięć i powtórnie przeczytałem również Występ gościnny w Bolzano poświęcony epizodowi z życia Giacomo Cassanovy. Wszystko to razem skłania mnie do pewnego podsumowania twórczości Máraia. Z trzech przeczytanych książek najsłabiej wypadają Wyznania patrycjusza i ich lektury nie polecam. To powieść autobiograficzna, ciekawa jako dokument epoki, ale niemiłosiernie rozwleczona. Występ gościnny w Bolzano i Magia prezentują zacznie wyższy poziom. To literatura bardzo solidna, przemyślana i konsekwentna. Z Dzienników wyłania się postać pisarza oddanego swojej twórczości, której wręcz podporządkowuje swoje życie. Książki Máraia potwierdzają takie nastawienie autora (nie krygował się w Dziennikach), czuć w nich sumienność pisarza, który dopracowuje szczegóły, wnikliwie planuje konstrukcję dzieła, panuje nad postaciami. Nic tu nie ma przypadkowego. Podoba mi się i taka literatura, i ten sposób uprawiania zawodu. Ale jednocześnie tej literaturze czegoś brak, nie ma ona tego tajemniczego powabu wciągającego czytelnika, przykuwającego uwagę. Wydaje mi się, a piszę to z ciężkim sercem, że Márai to taki literacki Salieri – bardzo dobrze wie, jak pisać, wkłada w to mnóstwo zaangażowania, ale na końcu jego dziełom brakuje błysku, tego czegoś, co powoduje, że jedne książki uważamy za genialne, a inne za jedynie bardzo solidne. A na koniec przychodzi taki fircyk Mozart i od niechcenia wszystko napisze lepiej.

    Podsumowując: Dzienniki 10/10, Magia 8/10, Występ gościnny w Bolzano 8/10, Wyznania patrycjusza 5/10.

    Sándor Márai, Dzienniki (wyd. V) Czytelnik 2009, Sándor Márai, Magia, Czytelnik 2008

  • Książki

    Gaudi

    okładkaGaudi zawsze kojarzył mi się z kimś super oryginalnym i dlatego moja wyobraźnia umieszczała go wśród artystycznej bohemy. Okazało się, że nic bardziej błędnego. Był spokojnym, skromnym człowiekiem, a najlepiej świadczą o tym okoliczności jego śmierci.

    Tego dnia, jak zwykle, Gaudi późnym popołudniem udał się na przechadzkę do kościoła św. Filipa Nereusza, aby się tam, też zgodnie ze swym zwyczajem, pomodlić. W drodze potrącił go tramwaj. Stracił przytomność i upadł zalany krwią. Nikt nie rozpoznał w skromnie odzianej postaci sławnego architekta, którego nazwisko było ówcześnie już bardzo dobrze znane i szanowane, ale tylko bardzo nieliczni znali go osobiście. Taksówkarze odmówili odwiezienia do szpitala biednie odzianej osoby upatrując w nim niewypłacalnego nędzarza, zostali za to później surowo ukarani, ale to zupełnie inna historia. W końcu zdjęci litością przechodnie zajęli się ciężko rannym. Osobliwy to koniec życia, jak na jednego z najsławniejszych, o ile nie najsławniejszego, hiszpańskiego architekta. Na pogrzebie towarzyszył mu już tłumy mieszkańców Barcelony.

    Wnętrze Casa BatlóFasada Casa BatlóGaudi zaprojektował sporo budynków mieszkalnych i to jest mniej znana dziedzina jego twórczości, a równie interesująca, jak Sagrada Familia. W pewnym sensie nawet ciekawsza, bo są to dzieła skończone, a Gaudi tworzył projekty integralne, gdzie kluczową wagę miała nie tylko fasada, ale również wnętrza, stolarka, detale. Wszystko to było to było przemyślane i podporządkowane wyraźnej myśli przewodniej. Nie sposób w jednej notce przedstawić całego dorobku Gaudiego, któremu poświęcony jest solidnej wielkości album. Proponuję zobaczyć – w moim mniemaniu najciekawszą – realizację Gaudiego, czyli Casa Batló, a po polsku dom państwa Batló.

    sterczyny przykrywające szyby wentylacyjneFenomenalna fasada (powyżej) pokazuje całe bogactwo wyobraźni Gaudiego. Fasadzie towarzyszą równie oryginalne wnętrza, nie wiem czy w sumie nie ciekawsze niż sama architektura widoczna na zewnątrz. Mnie nieustannie zdumiewa kompleksowość zamysłów Gaudiego. Nie poprzestał na bardzo oryginalnej fasadzie, dołożył do tego (dodajmy niemałym kosztem) bardzo ciekawe sterczyny na dachu i jeszcze uzupełnił o bardzo konsekwentnie, ale też i pięknie zaprojektowaną całą(!) przestrzeń wewnątrz budynku, tak jakby był projektantem wnętrz czy twórcą mebli. Zadbał o wszystkie szczegóły, a przecież nie pracowała dla niego cała pracownia projektowa. Wybitna realizacji pod względem koncepcji i tytaniczna, gdy chodzi o nakład pracy.

    Fasada zachodnia, figura św. Tomasza apostołaNajbardziej rozpoznawalnym dziełem Gaudiego pozostaje kościół Sagrada Familia. Nie jest to katedra, jak często się nim pisze, katedra w Barcelonie to urokliwy stary gotyk. Podobnie nie wszyscy wiedzą, że Sagrada Familia jest ciągle w budowie i do niedawna była to tylko fasada wschodnia i dolny kościół. Zdjęcia wschodniej fasady znają ludzie na całym świecie i to ona zapewne jest odpowiedzialna za wszechświatowe zainteresowanie Gaudim. Długo trwała (i trwa nadal) dyskusja, czy jest sens kontynuować budowę bez mistrza, który nadał jej dotychczasowy styl, czy będzie możliwe udźwignięcie odpowiedzialności za kontynuację tego stylu. Fasada zachodnia miała być bardziej surowa, bo przedstawia tajemnice bolesne (wschodnia prezentowała radosne, stąd ciepła tonacja). Najdelikatniej mówiąc, obejrzenie fasady zachodniej wskazuje, że pytania były zasadne. Moim zdaniem odchodzi ona od dekoracyjnego, finezyjnego stylu Gaudiego. To, że miała być w wyrazie chłodna, a nawet surowa, nie oznacza, że może być brzydka. Bieg wydarzeń wydaje się potwierdzać, że spuścizna Gaudiego jest niemożliwa do uniesienia i kontynuacja zamienia się w wysilone koncepcyjnie, ale w istocie zaprzeczenie istoty jego twórczości. Zamiast finezji – ubóstwo, zamiast wyobraźni – naśladownictwo, zamiast dekoracyjności – surowość. Wydaje mi się, że lepiej było pozostawić niedokończone dzieło Mistrza, niż kontynuować je bez polotu.

    Książka Zerbsta jest doskonała, merytorycznie wyczerpująca, dobrze skonstruowana, bo autorowi udało połączyć się ciągłość narracji dotyczącej biografii i rozwoju twórczość z monograficznym ujęciem poszczególnych realizacji. Dużym plusem są doskonałe fotografie. Jedynym minusem jest brak zdjęć zachodniej fasady, która powstała już po wydaniu książki (powyżej umieściłem własne foto powstałe podczas wizyty w Barcelonie). Z czystym sercem ocena ogólna 9/10.

    Rainer Zerbst, Antoni Gaudi 1852-1926, Taschen 2004.

  • Książki

    Kapuściński naprawdę non-fiction

    Kapuściński non-fiction okładkaPrzy pisaniu o historii prawda jest wartością centralną. Wydawało się to oczywiste, ale po polemikach wokół książki Wałęsa a Służba Bezpieczeństwa, a teraz wokół biografii Kapuścińskiego nic już oczywiste nie jest. Zatem będę odważny i postawie tę jakże kontrowersyjną i ryzykowną dla autora tezę: prawda jest najważniejsza. Osobną kwestią jest pytanie „co to jest prawda?” lub bardziej zrozumiałe „o którą prawdę chodzi?” (definicja) lub jak ją mierzyć, weryfikować (kryteria) – do tych zagadnień przyjdzie jeszcze powrócić.

    Kapuściński był dla Domosławskiego nauczycielem zawodu, autorytetem, Mistrzem. Towarzyszyła mu atmosfera polskiego kandydata do literackiej Nagrody Nobla. Przypuszczam, że sam Domosławski, kiedy rozpoczął zbieranie materiałów do biografii i natknął się na szczegóły rzucające ciemne światło na Mistrza musiał się poczuć zawiedziony w swoich uczuciach szacunku i uznania, tak przecież powszechnych w środowisku „Gazety Wyborczej”. Mógł wtedy zarzucić rozpoczętą pracę, mógł przemilczeć lub zbagatelizować niewygodne informacje, tym bardziej, że było prawdopodobne, że jego rewelacje nie spotkają się z dobrym przyjęciem we wspólnym, jego i Kapuścińskiego, środowisku. Na szczęście dla polskiego życia intelektualnego, Domosławski żadnej z tych możliwości nie wybrał i kontynuował badania zdumiewające rozległością, ilością przepytanych osób i precyzyjnie zweryfikowanych szczegółów z książek swojego bohatera. W moich oczach Arturowi Domosławskiemu należy się za to kolosalne uznanie.

    Kontrowersje wokół książki można podzielić na dwie grupy (zastrzeżenia obyczajowe dotyczące ujawniania związków pozamałżeńskich zaliczam do zupełnie niepoważnych i pomijam). Jedna dotyczy wyczerpującego punktowania tych wszystkim miejsc, gdzie Kapuściński się pomylił, nie sprawdził plotek, podkoloryzował swoje doświadczenia przydając im dramatyzmu, sugerował znajomość z ważnymi postaciami itd. Druga kwestia to współpraca Kapuścińskiego z wywiadem PRL i – jak się wydaje – to ona właśnie była pierwszą przyczyną łagodnej nagonki przez środowisko „Gazety Wyborczej”, jeszcze przed ukazaniem się książki (np. przecieki, że „Znak” odmówił jej publikacji). Warto mieć tu w pamięci analogie ze wspomnianą książką o Wałęsie zjechaną zanim ukazała się drukiem i ktokolwiek ją przeczytał. Tutaj zaważył fakt, że Domosławski też przynależał do tego środowiska, podzielał jego pogląd na lustrację, ale przede wszystkim, miał w nim przyjaciół, którzy zaryzykowali jego obronę. Spirala emocji jednak się rozpoczęła i zataczała coraz szersze kręgi…

    W obu obszarach dyskusji Domosławski zachował się rzetelnie. W największym skrócie mówiąc niedociągnięcia faktograficzne zostały spuentowane jako wyraz tendencji w kierunku „nowego dziennikarstwa”, gdzie dużo ważniejsze jest zrozumienie i przekonujące przedstawienie istoty wydarzeń niż drobiazgowość faktograficzna. Taki kierunek jest coraz częściej uprawiony na Zachodzie, znaleziono nawet dla niego symboliczną nazwę gatunkową „faction”, coś pomiędzy „fiction” i „non-fictction”, czyli opis rzeczywistości, ale literacki, zostawiający dużą swobodę autorowi.

    Z kolei w zakresie współpracy ze służbami PRL autor biografii przedstawił ją wyczerpująco i okazuje się, że była ona dość powierzchowna i raporty Kapuścińskiego niewiele odbiegały od korespondencji oficjalnych przesyłanych do Biuletunu Specjalnego PAP (przygotowywanego tylko do wiadomości kierownictwa partii i rządu). Ponadto wykorzystywanie korespondentów w krajach trzeciego świata przez służby specjalne swojego państwa było praktyką dość powszechną, jak wskazują dobrze udokumentowane przykłady z najnowszej historii CIA. Ponadto Kapuściński identyfikował się z ówczesnymi władzami komunistycznymi, zatem taka współpraca miała z jego strony charakter naturalny. Wywikłał się z niej zapewne z powodu braku czasu, którego deficyt zawsze odczuwał, szczególnie boleśnie, kiedy miał on wpływ na odstąpienie od planów napisania kolejnej książki.

    W czym więc problem, skąd krytyka książki? No przecież nie z powodu prawdziwości przedstawionych faktów. Oponenci zdają się mówić tak: prawdziwa prawda jest taka, że Kapuściński był wielkim pisarzem i wyciąganie takich szczegółów zaburza tylko obraz tego, co najważniejsze, utrudnia recepcję jego bardzo ciekawego dorobku literackiego. I wracamy w ten sposób do początku tej notki, bowiem kontrowersja dotyczy przecież tego, co to jest prawda. Intuicyjnie opowiadamy się za klasyczna definicją prawdy – przymiot prawdziwości ma to twierdzenie, które jest zgodne z rzeczywistością weryfikowalną. Ale oponenci Domosławskiego hołdują innej definicji, a mianowicie koherencyjnej: prawdą jest to, co zgadza się z innymi wcześniej przyjętymi twierdzeniami, co pasuje, uzupełnia naszą już posiadaną wiedzę/przekonania.(1) Skoro wiemy, że Kapuściński był wybitnym pisarzem i doświadczamy tego czytając jego książki, to tylko te twierdzenia zasługują na miano prawdziwych, które są niesprzeczne z tym przekonaniem, a nawet jeszcze dalej, które owo przekonanie uzupełniają. Na odrzucenie zaś zasługują te, które mu przeczą lub je podważają.

    Nie zamierzam tu wdawać się w rozstrzyganie tego sporu i pogłębioną dyskusję. Bliższa mi jest klasyczna definicja prawdy i wynika z niej, że: fakty to fakty, literatura to literatura, moralność to moralność, oceny to oceny. I każdy może sam rozstrzygać, jak komponują się one w całość.

    Powiedziawszy wszystko, co powyżej i oddawszy hołd Domosławskiemu za jakość jego prac badawczych i odwagę środowiskową muszę jednak powiedzieć, że jego książka budzi jednak pewne wątpliwości. Ale nie co do faktów – te są w moim mniemaniu bezdyskusyjne, ani nie co do ocen – te są aż za bardzo wyważone i zniuansowane, ale co do nastroju, pewnej tendencji, smaku. W wielu miejscach miałem bowiem wrażenie, że Domosławski zachowuje się jak śledczy, który czyha, aby człowieka na czymś złapać. Dam tylko jeden przykład (ale można by ich znaleźć więcej) – autor pokazuje, jak zawsze wnikliwie, że Kapuściński miał tendencje do „załatwiania”, szukania poparcia, budowania związków koleżeńskich z oficjelami. Więcej, system się zmienił, mamy już normalne demokratyczne procedury, a on dalej próbuje coś „załatwić”. No niewątpliwie nie rzuca to na niego dobrego światła. Problem jednak w tym, że kilka stron dalej, Domosławski przyznaje, że bez wsparcia ze strony decydentów Kapuściński nie mógłby tak często wojażować, a po powrocie mieć komfort niezbędny do pisania książek. No to jak jest naprawdę? Mi się wydaje, że po prostu tak grał, jak musiał w danych warunkach. Jak się wyjeżdża na lodowisko grać w hokeja, to nie zakłada się spodenek piłkarskich, tylko watowane majtasy, i Kapuściński to właśnie robił. A przekonanie, że po roku 1989 nie trzeba było mieć poparcia, aby coś załatwić można włożyć między naiwne bajki. Zatem po co tworzyć atmosferę jakby ktoś był cwaniakiem, podczas gdy był jedynie skuteczny? Przypuszczam, że zadziałał tu syndrom zawiedzionej miłości do Mistrza, który nie okazał się tak kryształowy i bezbłędny, jak się wydawało. A zawiedziona miłość potrafi płatać różne figle…

    Na koniec pretensja do Wydawcy. W książce wybrano fatalny system identyfikowania cytatów, trudny w użytkowaniu, nieprzejrzysty, a przede wszystkim uniemożliwiający w wielu przypadkach ustalenie miejsca pochodzenia cytatu. Ja rozumiem, że w książce dla masowego odbiorcy rezygnuje się w przypisów, ale jednoznaczna lokalizacja przytoczeń jest poziomem nieprzekraczalnego minimum. I nawet to minium zostało tak odchudzone, że nic z niego nie wynika. Nie przynosi to chwały ani Wydawcy, ani autorowi, któro się zgodził na taki zabieg.

    Mimo tych zastrzeżeń, mam głębokie przekonanie, że Artur Domosławski wyznaczył pewien standard w biografistyce i niejednokrotnie inne prace będziemy porównywać do Kapuściński non fiction, jak do wzorca najlepszych praktyk. Bez wahania 10/10, a ponadto zaliczam do „sił sensu” za nie uleganie środowiskowym szablonom.

    (1) B. Chwedeńczuk, Z dziejów pojęcia prawdy

  • Militaria

    Generał Bołtuć

    okładkaBohdan Królikowski, Generał Mikołaj Bołtuć, Bellona, Warszawa 2009. 

    Biografia generała to sama radość. Kupiłem, jak tylko zobaczyłem w księgarni i przeczytałem natychmiast, jak tylko kupiłem. Generał Bołtuć znany jest głównie z tego, że należał do grupy kilku generałów, którzy zginęli z bronią w ręku podczas wojny obronnej 1939 roku. W mojej pamięci pozostanie jako bohater, ale z zupełnie innego powodu, ale o tym później.

    Bołtuć wywodził się z armii rosyjskiej, służbę w jej szeregach zakończył jako sztabskapitan, czy w polskiej armii major. W wojnie 1920 roku wsławił się obroną Zamościa przed Budionnym. W pełnym okrążeniu, mając do dyspozycji siły wzmocnionego pułku, przetrwał nawałę całej konarmii. Zachował zdolność do kontrataku i pościgu za wycofującym się wrogiem. W warunkach walk z Budionnym było to wybitne osiągnięcie, zapewniające młodemu oficerowi dobrą rozpoznawalność wśród licznych przecież dowódców pułków.

    W wolnej Rzeczypospolitej zakwalifikowany został na pierwszy kurs Wyższej Szkoły Wojennej, co wróżyło szybka karierę. Przewrót majowy tej kariery nie przyspieszył, jak bowiem pamiętamy, nie z Legionów się on wywodził… Szkoda, że ten wątek w ogóle przez autora został pominięty. Ostatecznie generałem został mianowany dopiero w marcu 1939 roku, czyli domyślam się wtedy, kiedy zapadła decyzja o powierzeniu mu dowództwa Grupy Operacyjnej „Wschód” w składzie Armii Pomorze. Dla mniej zorientowanych wyjaśnienie, że pod terminem Grupa Operacyjna kryła się struktura zbliżona do korpusu w innych armiach, tyle że organizowana ad hoc.

    Na tym stanowisku rozpoczął wojnę w 1939 roku. Jego Grupa Operacyjna była dowodem, że na tych odcinkach, gdzie armia niemiecka liczebnie była porównywalna z polską, tam, niezależnie od przewagi technicznej w uzbrojeniu, toczono walki dość równorzędne. Odwrót był wymuszony niekorzystną sytuacją na skrzydłach. Jedną z przyczyn lokalnych sukcesów Grupy Operacyjnej „Wschód” była sprężystość dowodzenia. Generał Bołtuć wykazał się tu nieprawdopodobnym hartem ducha. Nad sobą miał generała Bortnowskiego, który po szybkiej klęsce Armii Pomorze w „korytarzu” załamał się i stracił zdolność efektywnego dowodzenia i w dalszym biegu kampanii zdecydowanie bardziej przeszkadzał niż pomagał. Nie lepiej było wśród podwładnych. Dowódca 16 DP płk Stanislaw Świtalski, od pierwszych godzin wojny przeżył załamanie i utratę wiary w sens prowadzenia walki. Został natychmiast (!) odwołany, a jego następca płk Szyszko-Bohusz (późniejszy dowódca Brygady Karpackiej) nie przeżywał już takich wątpliwości. Podobnie było w 4 DP, tylko że sytuacja była tu dużo trudniejsza, bowiem to jej dowódcą był gen. Bołtuć aż do chwili awansu na stanowisko dowódcy GO „Wschód”. Dywizję przejął jego zastępca, płk Lubicz-Niezabitowski , ale nie spełnił pokładanych w nim nadziei i został zmieniony przez dowódcę piechoty dywizyjnej płk Rawicza-Mysłowskiego i jak w poprzednim przypadku zmiana zaowocowała przywróceniem zdecydowania w dowodzeniu. Moim zdaniem odwaga w podejmowaniu tak radykalnych decyzji personalnych (a pamiętajmy, że płk Świtalski należał do legionowej elity) połączona z zapewnieniem Grupie Operacyjnej sprawnego dowództwa należała do największych zasług gen. Bołtucia. Być może zresztą decyzja gen. Bołtucia pomogła zachować honor płk. Świtalskiemu, bowiem kiepsko zaczął on kampanię wrześniową, ale przyzwoicie skończył, bowiem poległ jako dowódca oddziału wydzielonego w czasie bitwy nad Bzurą.[i]

    Warto dodać również, że zachowała się relacja przywołująca zdanie generała, że największym jego błędem w czasie kampanii wrześniowej było to, że Bortnowskiemu „nie strzelił w łeb”. Wskazuje to na trzeźwy i samodzielny osąd sytuacji, co w warunkach bardzo szybko prowadzonej wojny jest cechą szczególnie wartościową. Wydaje mi się także, że od generałów oczekuje się przede wszystkim tego rodzaju bohaterstwa. Od biegania z karabinem są setki tysięcy żołnierzy (i chwała im za bohaterstwo), ale od podejmowania trudnych decyzji są generałowie i nikt ich nie zastąpi w tej funkcji.

    Bardzo ciekawą kwestią, jest decyzja o przebijaniu się do Warszawy okrążonej już przecież przez wojska niemieckie. Ze wspomnień gen. Wiktora Thomeé wiemy, że zaproponował on gen. Bołtuciowi objęcie dowództwa obrony Palmir (wraz z gigantycznymi magazynami materiałów wojskowych) w ramach szerokiej koncepcji obrony twierdzy Modlin.[ii] Bołtuć pierwotnie miał się zgodzić, ale ostatecznie postanowił przebijać się do Warszawy. Nawet przy jego ówczesnej wiedzy nie była to najtrafniejsza decyzja, bowiem sforsowanie zamkniętego już niemieckiego pierścienia było skazane na porażkę (bez rozpoznania i wsparcia artylerii), a Warszawie zasilenie pokiereszowanymi jednostkami i tak niewiele by pomogło. Wcześniej udało się to tylko kilku jednostkom, w tym 14 Pułkowi Ułanów Jazłowieckich, a to dzięki szarży pod Wólką Węglową. Kosztem jednak była szarża pod ogniem broni maszynowej, przy ogromnych stratach.[iii] Przy przebiciu do Warszawy poległ także gen. Wład.

    Modlin został bez skutecznej obrony od strony Palmir, obrona Warszawy niewiele zyskała na próbie przebicia się resztek oddziałów Armii Poznań i Pomorze. Potwierdza to tylko tezę, że od wysokich rangą dowódców oczekuje się bohaterstwa w trudnych decyzjach, a nie koniecznie walki z bronią w ręku. Mimo, że tak romantycznie to wygląda.

    Podsumowując: książka Bohdana Królikowskiego jest cenna, bowiem przybliża postać nieco zapomnianego generała Bołtucia. Łatwa w odbiorze i przyjemna w czytaniu. Do minusów zaliczam jej popularny charakter (bez aparatu naukowego) i płytkość źródłową, ponieważ autor właściwie nie korzystał z zasobów archiwalnych. W efekcie daje to biografię mało pogłębioną i bez zarysowanych głównych problemów w ocenie działań i decyzji generała.


    [i] Tadeusz Jurga, Obrona Polski 1939, Warszawa 1990, s. 828

    [ii] Wiktor Thomeé, Ze wspomnień dowódcy obrony Modlina, W: Wrzesień 1939 w relacjach i wspomnieniach, Warszawa 1989

    [iii] Cezary Leżeński, Zostały tylko ślady podków…, Warszawa 1978, s. 32-33