• Film

    Fałszerz genialny

    Wolfgang Beltracchi był fałszerzem na niespotykaną dotąd skalę. Nie do końca wiadomo, ile obrazów sfałszował i wpuścił do obrotu aukcyjnego. W filmie wspomina, że stworzył ok. 300 obrazów, ale to nie jest tożsame z ich wprowadzeniem do sprzedaży, ani z kompletnym fałszerstwem (z nim mamy bowiem do czynienia dopiero wtedy, kiedy twórca obrazu złoży na nim cudzy podpis).

    Beltracchi -̵ sztuka fałszerstwa (Beltracchi -̵ Die Kunst der Fälschung), reż. Arne Birkenstock

    Wydaje się, że w czasie kręcenia filmu Beltracchi  jest w trakcie odbywania kary (o ile to tak można nazwać)  i pilnuje języka, żeby nie stworzyć sobie nowych kłopotów prawnych, stąd zapewne ezopowy język i unikanie dokładnych wypowiedzi. Jest świadom, że ciągle grozi mu odpowiedzialność. Ta niejasność jest charakterystyczna dla całego filmu. Tu chociaż jest powód, w innych przypadkach go brak, a i tak nie wiemy dokładnie, co się wydarzyło. Nie wiemy kiedy wpadł, tylko ogólnie dowiadujemy się, z jakiego powodu, nie jesteśmy pewni, czy w czasie, kiedy Beltracchi wypowiada się do kamery, „siedzi” on w więzieniu, czy już zakończył odsiadkę, nie wiemy dokładnie za co i na jaka karę został skazany, ile jego fałszywych obrazów zostało przez policję namierzonych, a ile pozostaje jeszcze w obrocie. Wydaje się, że dużo, różne półsłówka na to wskazują, co najmniej z tego powodu wiele osób powinno być tym filmem zainteresowanych.

    Jedną z ciekawszych rzeczy w filmie jest dość precyzyjny pokaz sztuki fałszowania. Na oczach widza, na pchlim targu Beltracchi kupił XIX-wieczny obraz z pieczęcią firmy handlującej sztuką. Sprawdził, że płótno i blejtram były w dobrym stanie, bez śladów naprawy. Następnie zdjął całą farbę otrzymując oryginalne XIX-wieczne podobrazie. Ślady po usuniętej treści malarskiej  postanowił wykorzystać w kompozycji nowego obrazu. Właściwie z głowy naszkicował obraz znanego abstrakcjonisty z końca XIX wieku, wczuwając się w styl i charakter jego twórczości, a nie – kopiując. Mógł uchodzić za cudownie odnalezione dzieło, znane dotąd z tytułu.

    Najbardziej w filmie zdumiewała mnie „lekkość bytu” zainteresowanych. Beltracchi niczego nie żałuje, jego przyjaciele wcale nie mają minorowego nastroju, historyk sztuki stara się go zrozumieć, nawet kolekcjonerzy nie bardzo się boczą, bo dom aukcyjny wyrówna im stratę z tytułu zakupu falsyfikatu, dom aukcyjny z kolei pociesza się, że odzyska cash z licytacji nieruchomości Beltracchiego. Na zdjęciu bodaj z promocji książki wszyscy są tacy szczęśliwi.

    Beltracchi -̵ sztuka fałszerstwa (Beltracchi -̵ Die Kunst der Fälschung), reż. Arne Birkenstock

    Nie znamy wyroku, ale wiemy, że karę wraz z żoną odbywał w trybie wolnościowym, czyli pracował normalnie w swojej pracowni malarskiej jedynie na noc wracając do więzienia.

    Beltacchi wpadł na sfałszowaniu obrazu Heinricha Campendonka. Dom aukcyjny na żądanie klienta poddał go szczegółowym badaniom laboratoryjnym i wykrył, że dwie farby są pochodzenia współczesnego i nie były znane w czasie tworzenia ewentualnego oryginału. Wszyscy występujący w filmie krytycy i marszandzi zgodnie potwierdzali, że ów obraz Czerwony obraz z końmi (Rotes Bild mit Pferden) był najlepszym w twórczości Campendonka, zanim się okazało, że jest falsyfikatem. Pytanie zatem, dlaczego po ujawnieniu fałszerstwa odmawiają mu wartości estetycznych. Czy stał się gorszym, brzydszym malowidłem tylko dlatego, że namalował go ktoś inny niż się podpisał? A może chodzi tylko o snobizm znanych nazwisk?

    Beltracchi -̵ sztuka fałszerstwa (Beltracchi -̵ Die Kunst der Fälschung), reż. Arne Birkenstock

    Beltracchi jest genialnym malarzem, ale wygląda na to, że roztrwonił swój potencjał, zajmując się podrabianiem, a nawet poprawieniem innych. Przypomina tu pijanego Mozarta w Amadeuszu, który w przypływie dobrego humoru imituje wszystkich współczesnych mu kompozytorów, doskonale wychwytując ich specyfikę. A mógł Belracchi tworzyć dzieła własne…

    Film ogląda się z przyjemnością. Wtajemniczenie w arkana fałszerskiego rzemiosła jest fascynujące, czas filmu szybko bieży, muzyka podkręca tempo. Poruszane problemy często są niejednoznaczne, warte dalszej refleksji. Szybko i ciekawie, szkoda, że powierzchownie, 8/10.

    Beltracchi ̵ sztuka fałszerstwa (Beltracchi ̵ Die Kunst der Fälschung), reż. Arne Birkenstock, dokument, Niemcy 2014.

  • Książki

    Szału nie ma, jest rak

    Szału nie ma, jest rak. Z ks. Janem Kaczkowskim rozmawia Katarzyna Jabłońska, okładka, recenzjaKsiądz Jan Kaczkowski jest bioetykiem, wykładowcą uniwersyteckim i twórcą hospicjum w Pucku. Jednocześnie rok temu sam zachorował na raka. Dopadł go glejak, podły nowotwór mózgu, właściwie bez szans na wyleczenie. Pozostały mu miesiące, najwyżej małe lata życia. Nagle to, co mówi, nabrało innego wymiaru, innej wiarygodności. Okazało się, że bioetyczna teoria i hospicyjna praktyka zbiegły się z własnym doświadczeniem przygotowania do śmierci. Nie jest to sytuacja banalna.

    Do swojej choroby ksiądz Jan podchodzi spokojnie, tytuł dobrze oddaje perspektywę z jakiem na nią patrzy. Dokąd może względnie normalnie funkcjonować, chce zrobić jak najwięcej, żyć pełnią życia. Jednocześnie przewiduje, że w stanie paliatywnym, raczej odmówi uporczywej terapii, nie chcąc ostatnich dni spędzić w stanie wegetatywnym, za wszelka cenę trzymając się życia.

    Mimo ciężkiego stanu, nie zaniedbuje działania w stworzonym przez siebie hospicjum. O szczególnych zasadach w nim obowiązujących mówi tak:

    Naprawdę, nie ma też różnicy, czy kroplówkę podajemy w pokoju, na korytarzu, czy przywiążemy ją do pergoli na naszym tarasie, a podłączony pod nią chory będzie wdychał zapach kwiatów czy słuchał odgłosów przyrody. Od strony medycznej nie ma tu żadnej różnicy. (…) Nie musimy też karmić chorych o tej samej porze i podawać im tego samego. (…) Szczególnie dla młodych pacjentów, zwłaszcza w pierwszej dobie pobytu u nas, jest to ważne. Jeżeli przywieźliśmy pacjenta po południu i pytamy go, co zjadłby na śniadanie, to on czuje się jak w domu. Może zażyczyć sobie parówki, jajecznicę, albo co innego. No, oczywiście, jeśli pacjent zamówi na śniadanie homara, to będzie musiał trochę poczekać, aż go skądś ściągniemy. (s.26-27)

    Książka nie ogranicza się do  choroby księdza Jana i hospicjum. Traktuje również o bioetyce, seksie, rozmowach z umierającymi – tu ważny problem „mówić, czy nie mówić.” Kaczkowski zdecydowanie opowiada się za pełną prawdą. Porusza też nietypowe problemy, jak na przykład przytulanie. Twierdzi tu, że to bardzo ważne dla każdego człowieka, a dla chorego w szczególności. Daje poczucie bliskości i akceptacji. Sam też lubi się przytulać i być przytulany. Również ważne, zwłaszcza dla mężczyzn, to umieć płakać.

    Przekonywałem – bo to Kaszub, Ci są wyjątkowo niewylewni – że płakanie jest bardzo męską sprawą. (…) W każdym razie ci prawdziwi płaczą. Potrafią płakać. (s. 37)

    Wszystkich tematów, nawet tych najciekawszych, nie sposób poruszyć. Jest ich dużo, ważnych i często zapominanych. Prawie zawsze poglądy ks. Kaczkowskiego wzbudzały moją żywiołowa akceptację. Z niektórymi jednak trudno mi się zgodzić. Na przykład wtedy, gdy twierdzi, że Bóg jest naszym kochającym ojcem i jako taki nie może chcieć naszej choroby. „To nie Pan Bóg zsyła choroby, one występują naturalnie – biologicznie.” (s. 39) Poruszamy tu odwieczny temat teodycei, czyli pogodzenia nieskończenie dobrego Boga z dramatem zła dotykającego nas w ziemskim życiu. To Bóg stworzył ten świat, działa on według reguł nadanych przez Stwórcę, który u początku tego dzieła wiedział o całym złu i nieszczęściu, które spotka człowieka. Wiedział też, że pojawią się choroby, a ohydny glejak dopadnie bardzo fajnego księdza Kaczkowskiego. A mimo to stworzył ten świat w taki właśnie sposób. Dlaczego? Nie wiemy, to największa tajemnica, z którą przychodzi się potykać wierzącym. Problem istnieje tak długo, jak trwa chrześcijaństwo i nie sugeruję dawać tu prostych, banalnych odpowiedzi, które łatwo jest zanegować. Uczciwiej jest z pokorą powiedzieć, że nie wiemy dlaczego tak jest, ale wierzymy, że ma to jakiś eschatologiczny sens, nawet jeżeli dziś go nie widzimy. Warto natomiast zawsze dodać, że krzyż jest drogą chrześcijanina, to w ten sposób przyszło zbawienie. Mamy pokusę, aby z krzyża zejść i z niego nieustannie schodzimy, ale to w nim osiągamy pełnię chrześcijaństwa. Oczywiście mam pełną świadomość, że pisać łatwo, robić trudno.

    Druga kwestia, która budzi wątpliwość to podawanie terminalnie chorym, którzy na przykład się duszą, zwiększonych dawek środków przeciwbólowych lub uspokajających, którą mogą wprost prowadzić do zgonu pacjenta. Nie do końca przekonuje mnie tłumaczenie, że ten chory właśnie umiera i agonia może nastąpić w strasznych męczarniach przez uduszenie…, dlatego lepiej podać mu taką dawkę lekarstwa, która albo mu pomoże, albo skróci jego cierpienie. Wydaje się, że mamy tu do czynienia z „miękką” eutanazją, nawet jeżeli znajduje się możliwość rozwadniania sprawy i szukania usprawiedliwień. Niebezpieczeństwo jest takie, że jak się raz uchyli drzwi, to potem nie można już ich zamknąć i będzie coraz gorzej.

    Polemiki, czy raczej niepewności lub dyskusje, które prowadzę z tą książką w żadnym przypadku nie obniżają jej wartości. Odwrotnie, mam szacunek dla księdza Kaczkowskiego za odważne podejmowanie trudnych tematów bez chowania głowy w piasek. To ważne i rzadkie, bardzo rzadkie w polskim Kościele. Bliskie jest mi również jego zdroworozsądkowe stanowisko, zdolność do samodzielnego myślenia, do wyciągania daleko idących wniosków z fundamentów doktryny chrześcijańskiej.

    Można tu przywołać choćby tematy, którymi lubił zaskakiwać młodzież w czasie lekcji katechezy, w czasie, kiedy mógł ją jeszcze prowadzić. Powołując się na św. Tomasza zawsze podkreślał, że stosunek małżeński to więcej niż dobry uczynek, „to czyn zasługujący na nagrodę wieczną” i od tego stwierdzenia zaczynał rozmowę o teologii ciała i seksu. Obecnie przekazuje swoje refleksje czytelnikom, też zapewne budząc u niektórych zdziwienie, jak daleko już odeszło nauczanie Kościoła w tej dziedzinie od siermiężności i restrykcyjności.

    W tej materii obowiązuje zasada, że w małżeństwie wszystko jest dopuszczalne, jeśli obie strony godzą się na to i nie czują się poniżone, i jeżeli następuje akt spełnienia, który nie wyklucza poczęcia. Podkreślam: nic, co rozpoczyna stosunek i nic co go kończy – choćby było najdziwniejsze i najbardziej odleciane – nie czyni go niegodnym. (…) No a jeśli zdarzyło się, że raz czy drugi nie doszło do spełnienia w sposób naturalny, nie traktowałbym tego jako grzech, ale raczej jako uczenie się własnego ciała. (s. 96)

    To tylko próbki szerszych rozważań o naprawdę istotnych i wciąż kontrowersyjnych problemach, z którymi borykają się ludzie młodzi i nie tylko oni. Mogę tylko podpisać się pod stwierdzeniem księdza Jana, że potrzebna jest bardzo pełna kultury edukacja seksualna w Kościele, adresowana do młodych, narzeczonych i małżonków, a ja dodałbym, że również do księży, a nawet biskupów.

    Z racji na wagę tematu i trudność w ocenianiu spraw osobistych odstępuję od wyrażenia oceny finalnej. Nadmieniam tylko, że zaliczam książkę do elitarnej kategorii „sił sensu”, za odważne, jasne stawianie problemów i za samodzielność w myśleniu. Wysoka ocena książki jest również zasługą Katarzyny Jabłońskiej, która nadała książce formę zwięzłą, gęstą od myśli, nie rozgadaną, bez zbędnej paplaniny. To dobrze, że nie pisała na ilość arkuszy, z drugiej strony udało jej się nie zgubić anegdot, zwischenrufów, polemik. Bardzo dobrze się czyta, mimo iż tematyka, nie należy do łatwych i przyjemnych.

    Szału nie ma, jest rak. Z ks. Janem Kaczkowskim rozmawia Katarzyna Jabłońska, Biblioteka Więzi, Warszawa 2013.

  • Książki

    Naciąłem się na Susan Sontag

    Susan Sontag, Odrodzona. Dzienniki, tom 1 1947-1963, okładka, recenzja

     

     

     

     

     

     Nie mam ambicji do nadążania za wszystkimi współczesnymi trendami w literaturze. Zajrzałem jednak do 10 najlepszych książek 2012 tygodnika „Wprost” i coś mnie skusiło, aby poprawić swoją ogólną orientację i jednak ponadążać… Z książek kompletnie mi nieznanych książek wybrałem Dzienniki Susan Sontag. Wypada wiedzieć, co pisała słynna intelektualistka. Ilu ciekawych rzeczy się dowiedziałem!

     Zacznijmy od rzeczy grubych. Swoje dzienniki autorka rozpoczyna od wyznania wiary. Warto je zacytować, aby wiedzieć, co tak zafascynowało Piotra Koftę, krytyka literackiego „Wprost”

    Wierzę
    – że nie ma boga osobowego ani życia po śmierci
    – że najbardziej godna pożądania jest możliwość bycia szczerą wobec siebie
    – że jedynym kryterium oceny naszych działań jest to, czy stajemy się dzięki nim bardziej szczęśliwi czy nieszczęśliwi
    – wierzę ponadto, że państwo (…) powinno zarządzać bankami, kopalniami + transportem, subsydiować sztukę, zapewnić godną płacę minimalną oraz wsparcie osobom niepełnosprawnym i starym (…)

    Mój komentarz do tej deklaracji jest następujący. Wiara jest łaską, jedni ją mają inni nie. W tym nie ma nic dziwnego. Przychylam się jednak do zdania, że pełny, konsekwentny ateizm jest niemożliwy, pytanie tylko, w co się wierzy, jeżeli nie w Boga (niezależnie od konfesji). Susan Sontag jest tej zasady najlepszym przykładem. Ona wierzy w Państwo, któremu nadaje w swojej koncepcji kolosalne uprawnienia. Taki zakres kompetencji przydawanych państwu w Europie jest rzadki, a w ówczesnych Stanach Zjednoczonych, kraju o głębokich i fundamentalnych tradycjach wolnościowych, występował incydentalnie. O takim pomyśle, aby państwo było właścicielem banków i kopalni – nigdy poza koncepcją tej Pani nie słyszałem (z wyjątkiem realnego socjalizmu oczywiście). Opowiadanie jednak oczywistych bzdur nie przeszkadza, aby jej autorkę uważać za wybitną intelektualistkę.

    Równie ciekawe jest spostrzeżenie, że najwłaściwszą rzeczą jest bycie szczerą wobec siebie. To klasyka postmodernistyczna. Odmianą tej myśli jest bodaj najnośniejsze hasło w tym obszarze – „Keep Your Lifestyle”. Być szczerą wobec siebie i pielęgnować odmienność własnej osobowości jest w ogóle dobrze. Tylko co dalej z myśli wynika? Nic. Bo każda osobowość jest równie dobra, podobnie jak każdy styl życia i każde przekonanie etyczne. Nie ma żadnych norm, żadnej spójnej etyki. Każdy sam sobie ustala własne normy i żyje według nich. Nie podlega to żadnej ocenie, bo każdy światopogląd jest równie wartościowy i z zasady nieocenialny, czyli równie dobry, jak każdy inny.

    Oryginalności w tej myśli nie ma żadnej, jest ona powszechnie podzielana przez kilkaset milionów osób żyjących w cywilizacji euroatlantyckiej i będących w zakresie oddziaływania ideologii lewicowo-libertyńskich (bo przecież nie liberalnych). Susan Sontag jedynie konsekwentnie wcielała w życie te zasady. Ale żeby z tego powodu awansować ja do grona wybitnych? Tu czegoś nie rozumiem. Chyba że kryterium zaliczenia do tego grona jest wielokrotne, namolne powtarzanie koncepcji akceptowanych przez większość czytelników.

    Natomiast sam rdzeń myśli naszej autorki jest nie tylko trudny do akceptacji, ale w swojej istocie groźny dla otoczenia, tak jak cały postmodernistyczny obraz świata. Dlaczego? Bo wyobraźmy sobie pedofila. Jest szczery wobec siebie i prawdziwie identyfikuje swoje potrzeby, kieruje się zasadą Sontag, „jedynym kryterium oceny naszych działań jest to, czy stajemy się dzięki nim bardziej szczęśliwi”, a poza wątpliwością, dzięki erotycznym kontaktom z dziećmi jest bardziej szczęśliwy. W ten sposób, światopoglądowo jego działania są usprawiedliwione, a co najmniej zrozumiałe. Może ktoś z libertynów zakrzyknie, że przesadzam. Skądże. Przez Holandię niedawno przetoczyła się dyskusja, wywołana przez jedna z partii, aby zalegalizować pedofilię, bo dlaczego mielibyśmy komukolwiek narzucać jego zachowania seksualne, to zdecydowanie pachnie nietolerancją. Dodajmy, że lewacki europoseł Daniel Cohn-Bendit do niedawna miał tego typu postulat w swoim programie wyborczym i obnosił się publicznie ze swoimi zachowania erotycznymi wobec przedszkolaków po 1968, co miało poszerzać ich świadomość i wyrywać z okopów konserwatywnej opresji. Do dziś mu nikt z tego powodu nie postawił zarzutu karnego. Jak widać prawo działa jednak wybiórczo i podobnie wybiórcze jest powszechne oburzenie na ekscesy z udziałem księży. Jak pedofilię uprawiają lewacy z pobudek ideologicznych, to nikomu to nie przeszkadza.

    Można powiedzieć, że owo wyznanie wiary zacytowane powyżej, to tylko deklaracja niedojrzałej nastolatki, tylko punkt startu. Niestety przez cały pamiętnik wielokrotnie przewijają się wyznania potwierdzające trwałość jej wyborów światopoglądowych. Na przykład (s. 45) „zamierzam robić wszystko… oceniać każde doświadczenie pod jednym tylko kątem – czy sprawia mi przyjemność”. Niektóre myśli uległy także rozwinięciu i autorka poszła konsekwentnie dalej niż deklarowała za młodu: „nie będzie mną kierować rozsadek, tylko własna wola.” (s. 215)

    Zaciekawiły mnie także myśli naszej autorki na temat małżeństwa. Początkowo znalazła się ona w związku małżeńskim, z którego miała dziecko, równolegle z wielka radością z poczucia samospełnienia pielęgnowała nieformalne związki lesbijskie, którym we wspomnieniach poświęca bardzo dużo miejsca (jak to intelektualistka). Generalnie traktuje małżeństwo jako instytucję kłopotliwą, a nawet zubażającą  intelektualnie i uczuciowo (s. 252). Pozostaje zatem pytanie, po co w tym związku tkwiła tak długo, uprawiając, jeżeli wierzyć w szczerość jej pamiętników, klasyczny masochizm. W nierozerwalność związku małżeńskiego nie wierzyła, miała w tym czasie mniej lub bardziej stale partnerki lesbijskie. No więc po co kontynuowała ten koślawy związek, który i tak cech prawdziwego małżeństwa nie miał.

    Oprócz głębokiej i fundamentalnej niezgody na założenia światopoglądowe autorki, znalazłem – bądźmy sprawiedliwi – kilka interesujących myśli w jej omawianych tu pamiętnikach. Ponieważ żadna z nich nie miała szerszego rozwinięcia pozostaje tylko je zacytować.

    Od zagadnienia maski jako osłony czy przebrania bardziej interesujące jest spojrzenie na maskę jako projekcje lub aspirację. Za pomocą maski własnego zachowania nie chronię swojego nagiego, autentycznego „ja”, lecz je przekraczam. (s. 222)

    lub

    Przypomniała mi się rozmowa z Herbertem Hartem (…) na temat procesów norymberskich. „Sądzenie właściwie nie bardzo mnie interesuje”, stwierdził krótko. Wydawało mi się to absurdalne, nieprzyzwoite. (s. 224)

    I kilka innych myśli, równie lakonicznie wyrażonych. Generalnie nie za dużo podniet intelektualnych z tej lektury wyniosłem.

    Na koniec pozostaje pytanie, jak tak dalece wątpliwe wynurzenia mogą spotykać się z tak wysoką oceną, że książka awansowała do 10 najlepszych w roku 2012. Mainstream rządzi, mało ważne, mądre czy głupie, ale jak ideowo nasze, to promujemy. A może zadziałała magia znanego i ładnie brzmiącego nazwisk? Tak czy owak Piotr Kofta jako krytyk literacki (a może szermierz światopoglądowy) w moich oczach się skończył. To pierwszy raz na tym blogu, kiedy z nazwiska wymieniam krytyka żyjącego w sferze papierowej. Nie jeden raz wdawałem się w polemiki nie wskazując personalnie ich adresata, ale tym razem zdejmuję dżentelmeńska ochronę z konkretnych nazwisk, bowiem przesada (a może i intelektualna bezczelność) posunęła się w tym przypadku zbyt daleko.

    W swoich wyborach czytelniczych nie będę się posiłkował żadnymi mainstreamowymi rankingami, bo kolejny raz się okazuje, że ich twórcy kierują się bardzo nieprzejrzystymi kryteriami, wśród których wartości artystyczne czy merytoryczne znajdują się na dalszym planie. Książki nie polecam, chyba że ktoś pisze kontynuacje „Z dziejów głupoty w Polsce” rozszerzając jej geograficzny zakres. Moja opinia 2/10.

    Susan Sontag, Odrodzona. Dzienniki, tom 1 1947-1963, Wydawnictwo Karakter, Kraków 2012.

  • Książki

    Krystyna Czerni o Jerzym Nowosielskim

    Krystyna Czerni, Nietoperz w świątyni. Biografia Jerzego Nowosielskiego, okładka, recenzjaOd kilku tygodni zbieram się, aby napisać recenzję biografii Nowosielskiego. Nadal nie mam dobrego pomysłu, jak to zrobić. Napisać, że genialna – pachnie deklaratywnym banałem. Dodanie, że siła tej książki tkwi w prostocie, jako zaprzeczeniu intelektualnego kabotyństwa i postmodernistycznego dziwaczenia ­ też raczej nikogo nie przekona, bo przecież książek prostych mamy bez liku. To może warto dodać, że Krystyna Czerni nie podążała drogą nowego nurtu biografistyki śledczej, polegającej na szukaniu za wszelka cenę, jaką łatkę można by jeszcze swojemu bohaterowi przyczepić. Wątpię, żeby to był ważki argument, bo na przykład po świetnej książce Domosławskiego o Kapuścińskim mającej niewątpliwe cechy śledcze, powstał standardowy ceglany gniot dwójki autorów, który nikogo nie zainteresował, na dodatek wydany w tym samym wydawnictwie, co i praca Krystyny Czerni. Horror.

    Właściwie powinno się także napisać, że autorka dobrze znała Nowosielskiego i tworzyła jego biografie z dużym zrozumieniem dla różnych jego przypadków życiowych. No ale, czy nie znając człowieka osobiście nie można rzetelnie opisać jego życiorysu? Można. Pozostaje jeszcze podnieść argument empatii, ale czy na pewno będzie on zrozumiały, bo ostatecznie co to takiego, ta empatia. Współcześnie stało się to słowo wytarte, płytko traktowane jako tolerancja czyichś wybryków.

    Do zestawu pozytywów można także zaliczyć obiektywizm, którym cechuje się książka. Autorka chyba lubiła i ceniła Nowosielskiego, ale nie spowodowało to przemilczenia różnych trudnych momentów w życiu, w tym zwłaszcza alkoholizmu rzutującego na jego odbiór w środowisku czy potrzeby posiadania młodych muz towarzyszących staremu mistrzowi. Czy jednak ta cecha jakoś szczególnie wyróżnia panią Czerni z grona innych biografów? Chyba nie, raczej rzadko tego typu książkom można postawić zarzut poważniejszego braku obiektywizmu, inne braki tak, ale ten nie jest częsty.

    Jerzy Nowosielski, Monografia nieznajomejMiałem też myśl, żeby zacząć od tego, że walorem jest sam temat, czyli Nowosielski, bo wielkim malarzem był. Bez komentarza. Dla zaciekawienia potencjalnego czytelnika można by dodać, że jego bardzo znane i cenione (również w wymiarze finansowym) obrazy o tematyce świeckiej też maja swój oddech mistyczny. Czy jednak dużo osób to zrozumie i jest w stanie nadążać za wizjami mistrza Nowosielskiego, dla którego kreacja artystyczna oznaczała zatarcie granicy miedzy sacrum i profanum, w takim to mianowicie znaczeniu, że wszystko przynależy do sfery sacrum, bo prawdziwy artysta zawsze odwołuje się do tych wizji świata, które nie są wprost poznawalne, tak jakby usiłował odkryć coś z Bożych zamysłów przy dziele stworzenia.

    Dla wszystkich zainteresowanych najłatwiej są dostępne elementy wystroju kościołów stworzone przez Nowosielskiego. Każdy jest w stanie wejść, zobaczyć, skonfrontować z wyobrażeniami, może nawet docenić. Kto jednak ulegnie magii tego malarstwa, skoro wierni, księża, a nawet diecezjalne komisje artystyczne nic z tych polichromii nie rozumiały i najczęściej mistyczne wizje Nowosielskiego ulegały przeróbkom, zamalowywaniu, były zniekształcane podczas konserwacji. Skoro użytkownicy cerkwi i kościołów nie nadążali za jego sztuką i w konsekwencji ją odrzucali, to dlaczego miałaby być przekonująca dla współczesnych przeciętnych odbiorców.

    Jerzy Nowosielski, Ikonostas w Górowie Iławieckim

    Rozważania o jego twórczości malarskiej można uzupełnić o to, że był również teologiem i myślicielem. Właściwie to najciekawsze by było zasygnalizować, że był genialnym wolnym duchem. Dysponował dogłębną wiedzą wynikającą z samodzielnych studiów nad pismami ojców Kościoła, twórców chrześcijańskiej doktryny, ale jednocześnie odrzucał wszystkie ortodoksje, nic nie krępowało jego wolności myślenia. Zapewne duży wpływ na jego postawę miał fakt, że przeszedł przez okres ateizmu, jego powrót do religii miał zatem charakter świadomego, ale i wolnego wyboru. W swojej działalności intelektualnej odrzucał ograniczenia doktrynalne. Różne koncepcje snuł z „artystycznym” rozmachem, lokował się ponad ograniczeniami wyznaniowymi. To mógłby by być dobry argument, ale kogo dzisiaj fascynują pogłębione rozważania teologiczne? Niewielu, w czasach ateizacji i krytyki wiary, religii i wszystkiego co nadprzyrodzone. A jeszcze mniejszą grupę zainteresują takie rozważania, których nie można dokleić do żadnej konfesji, a przez to wzmocnić własne intelektualne fundamenty wiary lub choćby tylko zyskać kolejne ciekawe argumenty w polemikach.

    Z powyższych rozważań i sygnalizowanych niepewności wynika, że książka ma co prawda same zalety, można nawet powiedzieć że jest świetna, ale jednocześnie nie jest dla przeciętnego czytelnika, bo ów nie zauważy w niej nic wyjątkowego. Trzeba trochę otwartości na mistykę, trochę smaku dla sztuki motywowanej religijnie, trochę pojmowania, że poza rzeczywistością przedstawień ludzi i rzeczy konkretnych tkwi cały kosmos innych znaczeń, intuicji i Bożej Mądrości. Świat to nie tylko „skumbrie w tomacie”.

    Krystyna Czerni, autorka biografii NowosielskiegoZ drugiej strony, żeby książkę docenić, potrzeba też zrozumienia dla genialności prostoty, dla linearnych konstrukcji intelektualnych, dla klasycznego wykładu zamiast postmodernistycznej pogoni za oryginalnością i popkulturowego epatowania sensacyjnością. Starzy mistrzowie dlatego zasługiwali na to miano, że perfekcyjnie opanowali technikę i zasady, według których tworzono ówczesną estetykę. Nie dziwaczyli, nie kwestionowali kanonu. Nie wszyscy muszą to rozumieć. Finalnie 10/10.

    Krystyna Czerni, Nietoperz w świątyni. Biografia Jerzego Nowosielskiego, Wydawnictwo Znak, Kraków 2011.

  • Książki,  Militaria

    Biografia Göringa Davida Irvinga

    David Irving, Wojna Göringa. Biografia Marszałka Rzeszy, okładka, recenzjaDavid Irving jest bardzo kontrowersyjną postacią. Wśród szerokiej publiczności znany jest głównie z głośnego procesu w Austrii, gdzie został aresztowany (w 2005) i osądzony za „kłamstwo oświęcimskie”. Cała sprawa była dość wątpliwa, bo zarzut nie dotyczył tego, co Irving napisał, ale tego, co rzekomo powiedział podczas wykładu wygłoszonego 16 lat wcześniej. W więzieniu spędził 400 dni, a w tym czasie uległa rozproszeniu jego kolekcja unikalnych źródeł do dziejów III Rzeszy.[1] Wśród historyków z kolei największa wrzawa wybuchła po opublikowaniu książki Wojna Hitlera, w której postawił tezę, że Hitler nie wiedział o Holocauście i nie podejmował w tej sprawie żadnych decyzji, a sprawcami tej potwornej zbrodni byli, na własną odpowiedzialność, Himmler i Goebbels. Nawet ustanowił nagrodę, dla tego, kto przedstawi dokument potwierdzający wiedzę Hitlera w tej sprawie – do tej pory nikt takiego dokumentu nie znalazł i nagrody nie odebrał. Jednocześnie trzeba przyznać, że Irving jest kryptofaszystą, z wieloma posunięciami wodzów Trzeciej Rzeszy wprost się zgadza, przywódców (a Hitlera zwłaszcza) wybiela i przedstawia jako wybitnych mężów stanu. Zdarza mu się również przyjmować za swoje –  tezy lansowane przez propagandę Goebelsa.

    Wojnę Göringa czytałem z mieszanymi uczuciami. Najpierw o pozytywach. Autor zgromadził całą dokumentację dotyczącą życia Göringa, jego zapiski, pamiątki, dzienniki innych osób, wspomnienia, dokumenty archiwalne. Jego życie prywatne zostało otworzone z pieczołowitością godną uznania. Zauważmy, że dzięki temu poruszone zostały takie aspekty jego działalności, które zupełnie nieoczekiwanie powinny być interesujące dla badaczy z innych dziedzin niż historia, jak np. dla historyków sztuki, z racji na jego pasje kolekcjonerskie przepoczwarzone w czasie wojny w pasje rabunkowe. (Okazuje się, że rzeczywistość, jak dokładnie się jej przyjrzeć, nie była taka prosta, jak się wydaje. Za niektóre dzieła Göring płacił, a i tak po wojnie wróciły do pierwotnych właścicieli, ot sprawiedliwość zwycięzców.)

    W ramach biografii marszałka Rzeszy ciekawy szczególnie, bo mało znany, jest okres sprzed 1933 roku. Tu np. tkwiły korzenie jego narkomanii, bowiem morfiną był szpikowany po postrzeleniu go w czasie puczu w 1923 r. Bardzo dokładnie zostały odtworzone losy jego szalonej i odwzajemnionej miłości do Szwedki Carin von Fock, podobnie jak losy jego nieudanej misji we Włoszech, która miała na celu uzyskanie wsparcia Mussoliniego dla wegetującej wtedy NSDAP.

    Mimo swoich kryptofaszystowskich sympatii Irving uczciwie przedstawia wszystkie wady swojego bohatera: bezdenną próżność (stroje i odznaczenia), zachłanność, lekceważenia obowiązków dowódczych, narkomanię, maniakalne gromadzenie dzieł sztuki, w tym również z wykorzystaniem grabieży. Mam jednak podejrzenie, że Irving za negatywne cechy uważa te, które były negatywne u wzorowego przywódcy faszystowskiego. Mało jednak mówi o jego udziale w ludobójstwie, o zbrodniczych decyzjach dotyczących użycia Luftwaffe, a w tych kwestiach udział Göringa był zasadniczy.

    Do minusów zaliczam marginalne potraktowanie historii dowodzonej przez niego Luftwaffe. Mało dowiadujemy się, jaki był udział Göringa w tych wzlotach (lata trzydzieste) i upadkach niemieckiego lotnictwa. Wiemy tylko tyle, że wyręczał się w tym zastępcami, samemu poświęcając na dowodzenie niewielką ilość czasu i energii. Konkretnie jednak, jakie decyzje podejmował i jakie były ich skutki, Irving już nie napisał.

    Do grubych nadużyć zaliczam kilkukrotne przedstawianie niemieckich lotników jako przepełnionych duchem rycerskości.[2] Niestety w rzeczywistości byli oni barbarzyńcami naruszającymi wszystkie reguły gry: strzelali do skaczących na spadochronach (to rzadka podłość), samoloty myśliwskie urządzały polowania na ludność cywilną, otworzyli już w 1939 roku nowy rozdział w wojnach powietrznych bombardując z premedytacja obiekty cywilne, mając na celu jedynie terror i sianie paniki.

    Podobnie rażące jest przedstawianie spraw polskich, a zwłaszcza stosunków polsko-niemieckich przed wybuchem wojny w sposób lansowany przez ówczesną propagandę niemiecką.

    Podsumowując: książka jest bardzo ciekawa, wiele wnosi do biografii Göringa i wiedzy o mechanizmach rządzenia w Trzeciej Rzeszy. Bajeczna kompetencja źródłowa autora daje w efekcie wydobycie na światło dzienne wielu niedostrzeganych szczegółów. Na przykład pokazuje kulisy zatrzymania ataku jednostek pancernych na ewakuujące się wojska brytyjskie pod Dunkierką. To Göring przekonał Hitlera, że Luftwaffe zniszczy te siły bez większych problemów. Warunki pogodowe jednak uniemożliwiły loty i alianci zdołali uciec. Ile dziwacznych analiz przeczytałem w swoim życiu na ten temat! A powód był prosty, Göring chciał odnieść sukces.

    Równocześnie jednak książka ma niezaprzeczalne minusy, podważające zaufanie do obiektywizmu i wiarygodności autora. Lektura obowiązkowa dla wszystkich interesujących się problematyka hitlerowską, ale nie polecam amatorom, którym brak własnej wiedzy umożliwia zweryfikowanie różnych kontrowersyjnych tez autora.

    David Irving, Wojna Göringa. Biografia Marszałka Rzeszy, Wydawnictwo Wingert, Kraków 2011 (stron 764).



    [1]  Historię tego naciąganego procesu Irving opisał książce Banged Up. Survival as Political Prisoner In 21st Century Europe (2008). Mam nadzieję, że w końcu zostanie ona przetłumaczona na polski, tym bardziej, że w naszym kraju toczy się debata na temat poprawności politycznej i ograniczania wolności słowa. Byłby to ciekawy przyczynek to dyskusji.

    [2] Oto cytat: „Göring nakazywał swojej Luftwaffe, by walczyła bardziej po rycersku niż jej przeciwnicy. W kampanii polskiej działania taktyczne niemieckiego lotnictwa prowadzone były w sposób umiarkowany.” (s. 362). Na szczęście polski wydawca opatrzył te wynurzenia stosownym komentarzem.

  • Książki

    János Esterházy, ułaskawiony na śmierć

    Maria z Esterházych Mycielska, Ułaskawiony na śmierć, recenzjaKim była autorka? Maria z Esterházych Mycielska pochodziła z arystokratycznej rodziny węgierskiej, ale jej matką była Polka, Elżbieta z Tarnowskich. W następnym pokoleniu również pojawiły się związki z Polską, mianowicie Maria wyszła za Franciszka Mycielskiego. Jej bratem był János Esterházy, bohater książki, urodzony w Uljaku, na Górnych Węgrzech, które po rozpadzie Austro-Węgier stały się Słowacją. Już samo to zawęźlenie polsko-węgierskie powodowało moje zainteresowanie, a potem radość z lektury.

    Rzeczony János Esterházy był w okresie międzywojennym przywódcą mniejszości węgierskiej na Słowacji. W czasie wojny zaangażowany w ratowanie Żydów, osobiście pomógł w ocaleniu ok. 300 osób tej nacji. Nie uchroniło go to od aresztowania w 1945 roku i wywózki do GUŁAGu. Po kilku latach wrócił do Czechosłowacji, ale wtedy okazało się, że pod jego nieobecność władze komunistyczne doprowadziły do wydania na niego wyroku śmierci. Dzięki niebywałemu zaangażowaniu swojej siostry Marii wyrok ten został złagodzony i zamieniono mu karę śmierci na dożywocie. Niestety z Rosji wrócił ciężko chory na gruźlicę, a komuniści, delikatnie mówiąc, nie ułatwiali jego leczenia. W efekcie, jak w tytule, został ułaskawiony, ale na śmierć. Umarł w więzieniu w 1957 roku.

    Maria z Esterházych MycielskaJános Esterházy

    Książka zawiera codzienne zapiski Marii dokumentujące jej heroiczne wysiłki uratowania życia brata. Poświęciła się tak bardzo, że pomimo samotnego wychowywania piątki dzieci i posiadania polskiego obywatelstwa, zrezygnowała z wyjazdu do Polski i pozostała na Słowacji, gdzie zmuszona została do życia na zapadłej wsi, w walącej się, zagrzybionej klitce, doświadczając skrajnej nędzy. A mimo to zawsze była gotowa do wysłania bratu paczki i jazdy na drugi koniec Czechosłowacji na dwudziestominutowe widzenie. Uznanie i zadumę budzi również to, że w żaden sposób nie skarżyła się na swój los, ani nikogo nie obciążała winą. Wszystko znosiła mężnie, w wierze znajdując oparcie. Determinacja tej kobiety robi jeszcze dziś wrażenie. Tak ma marginesie rodzi się pytanie: która ze współczesnych feministek byłaby gotowa na coś takiego.

    Do dziennika Marii Mycielskiej dołożone zostały: zapiski więzienne Jánosa pisane pomiędzy linijkami modlitewnika, listy rodzinne z epoki i kalendarium życia Jánosa Esterházyego.

    Lektura wzruszająca, dająca do myślenia, a mi dodatkowo dostarczająca satysfakcji z racji na  polsko-węgierskie wątki, 8/10. Na koniec podziękowania dla wydawnictwa Biblioteka Więzi za wyjątkowo staranną edycje książki, to niestety coraz rzadsze w skomercjalizowanym świecie nastawionym wyłącznie na redukcję kosztów.

    Maria z Esterházych Mycielska, Ułaskawiony na śmierć, Biblioteka Więzi Warszawa 2010

  • Książki

    Dzienniki Etki Daum, sekretarki Rumkowskiego

    Chaim Rumkowski, starszy getta łódzkiego, był postacią powszechnie znienawidzoną przez Żydów, a zatem przez Polaków także. Blisko kooperował w czasie wojny z Niemcami, brał udział w organizowaniu kolejnych, ograniczonych wywózek do obozów śmierci. Zwłaszcza fatalnie na opinii o nim zaciążył apel do społeczności żydowskiej „o oddanie dzieci”, które później pojechały do obozu zagłady w Chełmnie nad Nerem.

    Najbardziej jednak był nielubiany z bardziej prozaicznego powodu – chodziło o styl bycia, próżność, bogactwo, nepotyzm. Gettem zarządzał w sposób królewski, sprawując w nim władzę dyktatorską, wprowadził nawet gettowe pieniądze tzw. „rumki”, całą dzielnicę żydowską zamienił w gigantyczny obóz pracy. Od początku miał przekonanie, że Żydzi przetrwają tylko wtedy, gdy poprzez pracę będą dla Niemców przydatni. Dla zrealizowania tej idei szedł na coraz dalsze kompromisy. Był przeciwieństwem Adama Czerniakowa, który jako starszy getta warszawskiego, popełnił samobójstwo, kiedy Niemcy nakazali mu udział w przeprowadzeniu wywózek.

    Postawa Czerniakowa była honorowa i godna, ale z jej powodu ani  jedna osoba nie uniknęła zagłady. Rumkowski zgodził się na kolaborację, bo przewidywał, że dla Żydów idą ciężkie czasy i trzeba zrobić wszystko, aby sto kilkadziesiąt tysięcy ludzi w getcie miało największą szansę na przetrwanie. Niemiecki zwierzchnik getta Hans Biebow wspierał Rumkowskiego, załatwiał dla getta zamówienia, w tym nawet wojskowe, aby dać mu jak najdłużej rację bytu, w czym zresztą był finansowo zainteresowany. Czerniakow ze swoja uczciwością nic takiego nie był w stanie osiągnąć. Większość Żydów warszawskich pojechała do komór gazowych już w połowie 1942 r., a w kwietniu 1943 r. cała reszta. Getto łódzkie przetrwało najdłużej, jego likwidacja nastąpiła dopiero w sierpniu 1944 r., a i tak kilka tysięcy osób pozostało jeszcze w Łodzi i przeżyło, bo miesiąc później trafili do obozu koncentracyjnego zamiast do obozu zagłady. W ten sposób uratowała się Etka Daum i dzięki temu mamy teraz w ręku jej dzienniki. Można zatem powiedzieć, że dzięki Rumkowskiemu szansa na przeżycie była w getcie łódzkim kilkakrotnie większa niż w warszawskim. Poza tym Rumkowski nie mógł przewidzieć, że Niemcy będą tak zaślepieni, by zdecydować się na likwidację w czasie krytycznego okresu wojny całego zagłębia produkcyjnego działającego na ich rzecz.

    Występuję jako advocatus diaboli, żeby pokazać, iż w przypadku Rumkowskiego mamy klasyczny konflikt zasad moralnych z praktyczną efektywnością. Brudził sobie ręce uczestnictwem w realizacji niemieckiego planu zagłady, wierząc, że w ten sposób może uratować większość mieszkańców getta. Generalnie poniósł porażkę, ale i tak dał szansę na przeżycie tysiącom osób. Czy zatem tak łatwo można go oceniać?

    Trochę mam wyrzutów sumienia, że o pamiętnikach przesympatycznej dziewczyny opowiadam przez pryzmat innej postaci. Cóż, są to tak ciekawe sprawy, że chyba nie zadeklaruję poprawy.

    Elżbieta Chrezińska, Byłam sekretarką Rumkowskiego. Dzienniki Etki Daum, recenzja, okładka

    Dziennik Etki Daum jest genialnym źródłem ułatwiającym zrozumienie specyficznej sytuacji łódzkiego getta. Została ona zatrudniona jako młoda kobieta w sekretariacie Rumkowskiego. Wiele spraw przechodziło przez jej ręce, na co dzień widziała swojego szefa zmagającego się z presją Niemców, niezrozumieniem rodaków, nieprzyzwoitością niektórych swoich współpracowników. Z drugiej strony była to młoda dziewczyna, która więcej uwagi poświęcała w dzienniku swojemu narzeczonemu, niż np. problemom gospodarczym getta. Co ciekawe, do ostatniej chwili, do końcowej akcji likwidacyjnej nie wiedziała, co się dzieje z ludźmi wywiezionymi „do obozów pracy”, a wydawało by się, że nikt nie powinien być lepiej od niej zorientowany, co się dzieje. Cóż zatem mogli wiedzieć na ten temat zwykli ludzie?

    Tutaj trzeba dodać, że getto łódzkie zasadniczo różniło się od warszawskiego. Leżało bowiem na terenie Warthegau, czyli okręgu włączonego do Rzeszy, z którego wysiedlono ludność polską, a na jej miejsce ściągnięto Niemców. Zatem Żydzi byli od świata odgrodzeni nie tylko murem, ale i wrogą ludnością, co musiało mieć wpływ także na odcięcie od informacji.

    Dzienniki panny Daum miały swoją historię. Pisała na bieżąco w czasie wojny, a kolejne zeszyty trzymała ukryte pod podłogą. Niestety po likwidacji getta zaginęły (miejmy nadzieję, że nie ostatecznie). Po wojnie pani Frenkiel z domu Daum, postanowiła te dzienniki z pamięci odtworzyć. Były one jednak pisane w taki sposób, że nie bardzo nadawały się do druku. Trafiły one do rąk Elżbiety Charazińskiej, które zadecydowała, że zamiast je poprawiać, lepiej będzie napisać je od nowa na podstawie zapisków pierwotnej autorki. W ten sposób otrzymaliśmy książkę, która ma dwie autorki. Mimo iż nie jest to oryginalny zapis z epoki, to dzięki rzetelności obu autorek Dzienniki tchną autentycznością, świeżością ocen i obserwacji. Nie dostrzegłem w nich manipulowania opierającego się o późniejszą wiedzę i po wojnie obowiązujące opinie.

    Warto również nadmienić, że Dzienniki prostują pewną legendę. Mianowicie uporczywie powtarzana była informacja, jakoby Rumkowski podczas ostatniej akcji likwidacyjnej załatwił sobie salonkę i w tych luksusowych warunkach pojechał do Auschwitz. W samym obozie Żydzi z Sonderkommando mieli go żywcem spalić w krematorium. W rzeczywistości Rumkowski był załamany na wieść o ostatecznej likwidacji getta, bo była to porażka jego koncepcji realizowanej od pięciu lat. Mimo iż był już Niemcom nie potrzebny, Biebow obiecał mu glejt reklamujący go wraz żoną z transportu. Rumkowski zażądał tego samego dla swojego brata, ale na to już Niemcy się nie zgodzili. Rumkowski ujął się honorem i sam, pieszo, z walizeczka w ręku udał się do punktu załadunku. Niemcy zaś do wagonu, w którym jechał, bydlęcego jak każdy inny, dopakowali koło setki ludzi. To wiadomo na pewno. Prawdopodobnie zatem, do Auschwitz nie dojechał żywy, z powodu nadmiarowego ścisku, a nawet jeśli, to znalazł się w anonimowej masie półżywych ludzi. I tak okazało się, jak legendy mają się do rzeczywistości.

    Etka Daum, wraz ze swoim narzeczonym Izaakiem Frenkielem, przeżyła wojnę w obozie pracy, gdzie spędziła kilka ostatnich miesięcy wojny. Po wyzwoleniu powróciła do Łodzi, gdzie wyszła za niego za mąż. Mieli trzech synów. Do Izraela wyemigrowała z rodziną w 1973 roku i tam na prośbę synów odtworzyła swój dziennik.

    Podsumowując: książka niezwykła, bardzo, bardzo ciekawa, dobrze napisana, mimo wszystko mająca cechy autentyzmu. Zaliczam do „sił sensu” za nieuleganie powszechnym opiniom i napisanie wielu ciepłych słów o Rumkowskim (oczywiście również obok krytycznych). Na koniec jeszcze podziękowanie dla Wydawnictwa Zysk i S-ka za nadanie książce szaty graficznej jednocześnie oryginalnej i pięknej. Polecam, 9/10.

    Elżbieta Cherezińska, Byłam sekretarką Rumkowskiego. Dzienniki Etki Daum, Zysk i S-ka Poznań 2008.

    PS Postać Rumkowskiego wzbudza zainteresowanie poprzez swoja niejednoznaczność. Nie ja jeden to zauważyłem. Właśnie z opóźnieniem dowiedziałem się, że Andrzej Bart napisał książkę (Fabryka muchołapek) w stylistyce procesu nad Rumkowskim. Na pewno do niej dotrę i na pewno coś na ten temat napiszę.

    

  • Militaria

    Komandos, Richard Marcinko

    Właśnie przeżywamy zalew literatury związanej z amerykańskimi oddziałami komandosów, w tym zwłaszcza Navy Seals, których popularność osiągnęła szczyty po udanej akcji likwidacyjnej Bin Ladena. W Stanach szaleństwo doszło do takich rozmiarów, że pojawiła się nawet seria romansów, z żołnierzami Navy Seals w roli adresatów tęsknych westchnień.

    Richard Marcinko, Komandos, okładka, recenzjaZ tego zainteresowania wyrosła książka Komandos. Jest ona jednak zupełnie szczególna. Po pierwsze, z racji na charakter wspomnieniowy w małym stopniu podpada pod klasyczną literaturę akcji, po drugie komandor Richard Marcinko jest postacią nieporównywalną z kimkolwiek innym. W wojsku zaczynał karierę jako klasyczny zabijaka w Wietnamie, ale później wylądował jako sztabowiec, a jeszcze później został twórcą i pierwszym dowódcą legendarnej jednostki Navy Seals Team Six, najlepszej spośród Sealsów i jednocześnie najlepiej zakonspirowanej jednostki dywersyjnej w USA (do czasu oczywiście, dziś o konspiracji nie ma co nawet mówić). Nic dziwnego, że to właśnie im powierzono newralgiczne zadanie eliminacji Bin Ladena.

    Marcinko jest w swoich wspomnieniach do bólu szczery. Jasno deklaruje, że w Wietnamie jego celem było zabicie jak największej ilości partyzantów Vietkongu. Nie pozostawia czytelnikom złudzeń co do tego,  że celem szkolenia specjalnych jednostek wojskowych jest osiągnięcie jak największej biegłości w likwidacji przeciwników przy jednoczesnej minimalizacji strat własnych. Marcinko nie tworzy fałszywej wizji, że wojsko, a zwłaszcza jednostki specjalne służą do utrzymywania pokoju, albo przeciwdziałaniu klęskom żywiołowym. Ich celem jest walka, a celem walki jest eliminowanie przeciwników. Kto twierdzi inaczej, ten sieje zamęt w głowach polityków i wojskowych. Zresztą, jeżeli miałoby być inaczej, to po co łożyć gigantyczne środki na armię – przekażmy je do straży pożarnej i nie udawajmy, że chodzi o obronę i bezpieczeństwo.  Od siebie dodam, że te dziwaczno-pacyfistyczne koncepcje doprowadziły do tragedii w Srebrenicy i wymordowania kilku tysięcy [!] ludzi pod bokiem oddziałów ONZ, które robiły wszystko, aby tylko nie walczyć.

    Do najciekawszych wątków zaliczam także te, które mówią o szkoleniach i organizacji Sealsów. Zajrzeć za fasadę tych jednostek i zobaczyć, według jakich reguł prowadzona jest najpierw rekrutacja, a później trening żołnierzy, to niemała frajda. Zwłaszcza, że mamy tu do czynienia z jednostką nietypową. W rejon szkoleń dostawali się pojedynczo i po cywilnemu, tak jak są szkoleni do przenikania na terytorium wroga. Ze względu na tajność nie występowali jako jednostka. Długowłosi faceci, w cywilnych ciuchach, ze sprzętem, który docierał na miejsce akcji inną drogą niż ludzie. Oryginalne i niespodziewane.

    Oczywiście tego typu oddział musiał budzić konflikty z wojskowymi biurokratami. Umundurowanie nie te, nie ogoleni, długowłosi, wszystko tajne, dokumenty rozliczeniowe z zakupów w ogóle nie trzymały się kupy, bo nie można było wymienić w nich nazwy jednostki itd. Odwieczny konflikt efektywności i swojego rodzaju charyzmy ze sztywnymi strukturami charakterystycznymi dla wojska. Daje do myślenia nie tylko na tematy czysto wojskowe.

    Równie zajmujący jest wątek ostatniego przydziału służbowego komandora Marcinki. Mianowicie stworzył oddział, który testował przygotowanie amerykańskich jednostek marynarki na atak terrorystyczny. Zaczynało się od tego, że najpierw powiadamiano dowództwo danego garnizonu, że w określonym dniu zostanie podjęta testowa próba penetracji z zewnątrz ich jednostki wraz z pozorowanym atakiem terrorystycznym. Mimo takiego uprzedzenia ludzie Marcinki robili rzeczy zdumiewające: porywali admirałów, włamywali się do baz okrętów atomowych, a na dodatek bezkarnie znikali po wykonaniu akcji. Pobudza do refleksji czytelników, otwarty natomiast pozostaje problem, czy było podobnie inspirujące dla wyższych dowódców amerykańskiej marynarki. Niestety, wygląda na to, że głównym działaniem zapobiegawczym było… pozbycie się Marcinki. Jedynym plusem tego jest fakt, że dzięki temu otrzymaliśmy doskonałą książkę. Bez wahania oceniam na 10/10 w kategorii literatury faktu i sensacji naraz.

    Na koniec o pochodzeniu komandora Marcinki: brzmienie nazwiska mogłoby wskazywać polskie korzenie, ale w istocie są one czeskie.

    Richard Marcinko, Komandos, Znak, Kraków 2012.

  • Książki

    Wspomnienia profesora Tatarkiewicza

    Teresa i Władysław Tatarkiewicz, wspomnienia, recenzjaNa książkę składają się zupełnie różne w formie wspomnienia Teresy z Potworowskich Tatarkiewiczowej i jej męża Władysława oraz kilka wspominkowych miscellaneów rodzinnych, wśród których najciekawsze okazały się dwudziestoparostronnicowe memuary Jakóba Tatarkiewicza, rzeźbiarza z pierwszej połowy XIX.

    Pamiętniki pani Teresy do najciekawszych, delikatnie mówiąc, nie należą. Najpierw zasypuje ona czytelników wszelkimi możliwymi szczegółami rozbudowanej genealogii dwóch rodzin: swojej i męża, kompletnie niemożliwych do przyswojenia przez osoby postronne. A później jej refleksje życiowe ograniczają się do tego, w jakim mieszkaniu ze swoim mężem przebywali, od kogo je wynajmowali i jakie mieli służące. Powiem szczerze, dla mnie był to kompletnie stracony czas. A mogła przecież napisać wiele ciekawych rzeczy – przez ich dom przewijało się mnóstwo interesujących postaci ze świata nauki, których przypadki życiowe chętnie bym obejrzał od strony innej niż zawarta tylko w oficjalnych dziejach ich twórczości.

    Natomiast pamiętniki profesora Tatarkiewicza to zupełnie inna klasa. Na jego przekrojowych książkach (Historia filozofii t. 1-3, O szczęściu, Z dziejów sześciu pojęć, Historia estetyki t. 1-3) wychowało się kilka pokoleń polskich humanistów, zresztą kto z czytelników tego bloga nie miał kontaktu choć z fragmentami Historii filozofii. Tak jak w swoich książkach był wybitnym badaczem, ale raczej cudzych myśli i koncepcji, tak we wspomnieniach okazał się twórcą oryginalnym. Swoje pamiętniki napisał według kilkudziesięciu przekrojowych pytań i problemów, a nie według prostego, chronologicznego następstwa wydarzeń w swoim życiu. I tak mamy opisane np. tematy Pieniądz, Praca, Zdrowie, czy Znajomi. Pojawiły się też tematy dużo bardziej refleksyjne: Ambicje, Podejmowanie decyzji, Pośpiech, a na końcu Czy byłem szczęśliwy. Tak skonstruowanych wspomnień jeszcze nie czytałem i już samo to powinno być wystarczającą rekomendacją do sięgnięcia po nie.

    Wśród tych rozważań i podsumowań wiele myśli wzbudziło moją głębszą zadumę. Profesor napisał na przykład, że w relacjach międzyludzkich bardziej ceni sobie grzeczność niż szczerość. Bez uzasadnienia, ot tak –  jasno i po prostu. W pierwszym odruchu niespecjalnie mi się to spodobało, ale im dłużej myślałem, tym bardziej staremu profesorowi przyznawałem rację. Domyślajcie się dlaczego.

    Zastanowiło mnie także przyznanie się profesora, że swoim życiu unikał podejmowania decyzji, a bieg wydarzeń go po prostu unosił. Nieuchronnie prowadzi to do pytania, a ile decyzji w ogóle podejmujemy w swoim życiu, jaką w tych decyzjach mamy przestrzeń swobody i czy nie jest tak, że w gruncie rzeczy to okoliczności nas najczęściej determinują, a tylko wydaje nam się, że o wszystkim samodzielnie decydujemy. Tu pytanie pozostawiam otwarte.

    Natomiast godna prawdziwego filozofa była refleksja, że nawet najgorsze rzeczy jakie go spotykały w gruncie rzeczy wychodziły mu dobre. I takiego podsumowania życia wszystkim czytelnikom tego bloga szczerze życzę.

    Teresa i Władysław Tatarkiewiczowie, Wspomnienia, Zysk i S-ka 2011.

  • Książki

    Egzekutor. Wspomnienia Stefana Dąmbskiego

    Najbardziej dziwi wrzawa wokół tej książki. Wszyscy są zaskoczeni, oburzeni, poruszeni, niektórzy do żywego dotknięci. Dlaczego?

    Stefan Dąmbski Egzekutor recenzjaAutor jako nastolatek był członkiem zespołu likwidacyjnego rzeszowskiego okręgu AK. Po wykonaniu kolejnych wyroków śmierci okazało się, że stał się zawodowcem od zabijania i przychodziło mu ono coraz łatwiej. Bez przemilczeń opisuje zarówno wykonywanie kolejnych wyroków śmierci jak i swój stan ducha towarzyszący tym akcjom, dodajmy dość lekko traktując życie ludzkie.

    Rwetes wokół tej książki świadczy o kompletnej utracie jakiegokolwiek związku psychologicznego i kulturowego z realiami okupacji. A im ten związek mniejszy, tym mitologia wkradająca się na jego miejsce większa. Dla mnie demoralizacja związana z wykonywaniem wyroków Państwa Podziemnego jest oczywista, tak samo jak była oczywista dla ówczesnych dowódców AK. W Warszawie kierowane tą świadomością dowództwo AK do akcji likwidacyjnych i bieżącej dywersji starało się wykorzystywać harcerzy z Szarych Szeregów słusznie domniemując, że ich podatność na wykrzywienia psychologiczne związane z tą robotą będzie najmniejsza. Świadomi tych zagrożeń byli również dowódcy zgrupowań partyzanckich, którzy bezwzględnie zwalczali akty samowoli w likwidacji prawdziwych czy domniemanych zdrajców i wszelkie inne przejawy zachowań o charakterze kryminalnym.

    Stefan Dąmbski, Egzekutor, fot. powojennaDla dokonania pełnej oceny książki dodajmy też, że różne wynurzenia Dąmbskiego nie zawsze są wiarygodne – wynika to z zamieszczonych w książce polemicznych uwag świadków wydarzeń, wskazujących na wyraźne nadeksponowanie roli autora w różnych akcjach. Dokładna lektura tych wspomnień również pozwala dostrzec zrozumiałe zjawisko psychologiczne – tak byłem zimny drań, bo takie miałem życie; dzisiaj jest mi z tego powodu przykro, ale byłem w swojej robocie najlepszy. Różne opisy zostały z tego powodu wyostrzone. Cóż można bowiem sądzić o takim cytacie: Strzelałem do ludzi jak do tarczy na ćwiczeniach. Lubiłem patrzeć na przerażone twarze przed likwidacją. Lubiłem patrzeć na krew tryskająca z rozwalonej głowy.

    Dobrze, że te wspomnienia się ukazały, bo pokazują, że wojna, obok czynów bohaterskich, niesie za sobą również wykoślawienie charakterów i to na skalę dużo powszechniejszą, niż się to nie –  historykom zwykle wydaje. I nie była to żadna polska specyfika – ci wszyscy którzy doświadczyli ciemnych stron okupacji, partyzantki, ale też i bezwzględnej walki na froncie (zwłaszcza wschodnim) nie wychodzili z tego doświadczenia nieskalani. Życie ludzkie ważyło po wojnie znacznie mniej niż w normalnych czasach, łatwość użycia broni też robiła swoje, zwłaszcza, że łatwo było do tego dorobić jakąś ideologię. Celowali w tym zwłaszcza komuniści i ich poputczycy, co widać wyraźnie na przykładzie prawdziwej historii rabunkowej stanowiącej podstawę Popiołu i diamentu.[1]

    Powyższe uwagi poddaję pod rozwagę protagonistom Grossa, bo nie tylko Żydzi ponosili skutki tej demoralizacji i nie tylko żydowskie prochy były przedmiotem grabieży. Ludność wiejska była systematycznie łupiona przez bandy podszywające się pod zbrojne podziemie, a spory sąsiedzkie były często rozstrzygane przy pomocy obżyna, który każdy trzymał „w razie co”.

    Wspomnienia Dąmbskiego są lekturą bardzo cenną i pouczającą. Pokazują walkę Państwa Podziemnego od mniej chwalebnej strony, ale chyba prawdziwszej niż utarte stereotypy. Dobrze by jednak było, żeby nie stały się przyczynkiem do odbrązawiania historii, ale do uświadomienia sobie, że w życiu za wszystko płacimy jakąś cenę…

    Stefan Dąmbski, Egzekutor, Ośrodek Karta 2010.



    [1] Krzysztof Kąkolewski, Diament odnaleziony w popiele, Warszawa 2007.