Zakonnica, ale jaka!
Siostra Emmanuelle, Wyznania zakonnicy, Znak 2009
W zupenie innym nastroju zaczynałem czytać tę książkę, na co innego zwracałem uwagę, a w zupełnie innym nastroju kończyłem. Po smoleńskiej katastrofie zwracałem uwagę, na poświęcenie siostry Emmanuelle w służbie dla ubogich, na jej determinację, ale i prostotę. Zwłaszcza na chęć niesienia pomocy niezależnie od wszystkich zewnętrznych uwarunkowań. Mam takie poczucie, że i nas wszystkich to czeka. Pozostały rodziny bez ojców lub matek. Na początku będzie dużo hałasu, niemało będzie pewnie gestów solidarności i pomocy, ale co będzie za pół roku, za rok, za dwa? Czy starczy nam chęci i zdolności do poświęcenia, jak siostrze Emmanuelle?
Była to osoba zupełnie nieprawdopodobna. Czterdzieści lat temu, po latach starań, dopięła swego i przekonała swoje władze zakonne, aby pozwoliły jej zamieszkać poza klasztorem, wśród najuboższych, właściwie na śmieciowisku. Złamała wszystkie schematy dotyczące życia zakonnego. Mieszkała sama, w dzielnicy, (jaka to dzielnica? raczej obszar), gdzie nawet policja bała się zapuszczać. Udało jej się zorganizować szkołę dla nędzarzy, którzy początkowo nawet nie chcieli wysyłać do niej swoich dzieci, a po pewnym czasie okazało się, że jest to szkoła najlepsza w dystrykcie. Zbudowała tam klinikę położniczą, przytułek dla starców, a nawet fabrykę kompostu. Mało tego, kiedy stała się osobą znaną poproszono ją o pomoc:
otrzymałam list od przyjaciół z Sudanu. „Każdego dnia przyjeżdżają tu tysiące uchodźców którzy masowo umierają. Ratunku!” Przyznam, że się zawahałam. W jaki sposób mogłam skutecznie pomóc ludziom w tym nieznanym kraju? Działania zmierzające do poprawy bytu śmieciarzy szły pełną parą. Czy miałam trwonić siły, jeżdżąc po całym świecie? Dostałam kolejny list – był w nim bilet powrotny do Chartumu. Obracałam go w palcach. Bóg mówi poprzez wydarzenia. Odwagi, Emmanuelle!
Poleciała, zbudowała tam sieć szkół dla dzieci ulicy, ośrodki dożywiania, zadbała o boisko piłkarskie i ośrodek wychowawczy dla trudnej młodzieży. Do pomocy zaprzęgła Bernarda Kouchnera, ówcześnie przewodniczącego Akcji Humanitarnej i znanego francuskiego polityka. Udało się. Pojawiły się prośby z trawionego wojną wewnętrzną Libanu, a potem z Filipin… Stworzyła ogromną grupę ludzi pomagającą potrzebującym w sytuacjach krytycznych. Przewijają się w niej zakonnice z różnych zgromadzeń, świeccy, biskupi, wysocy rangą politycy i bankierzy, katolicy, koptowie, muzułmanie i niewierzący. Jej pasja zarażała wielu innych.
[Na marginesie: myślę sobie o zaprzyjaźnionej zakonnicy. Czy w swoim Zgromadzeniu i szerzej, w polskim Kościele ma szanse na takie zrozumienie i wsparcie, jak siostra Emmanuelle? Czas pokaże, ale na razie chyba nie jest jej łatwo.]
Wracając do książki – czy jest to wyłącznie bogobojny obrazek? W żadnym przypadku. Siostra Emmanuelle jest szczera do bólu. Przyznaje się, że był czas, kiedy nałogowo się masturbowała. Nie ukrywa, że już jako dojrzała zakonnica przechodziła „noc ognia”, kiedy wspominała mężczyznę, w którym była zakochana przed wstąpieniem do klasztoru
Wstałam, ale czułam, że moje ciało rozpada się na kawałki, a w głowie wciąż żarzy się ogień. W kaplicy nie mogłam się modlić, mężczyzna ze snu ciągle był blisko. Poszłam szukać schronienia u starszej siostry. (…) Powiedziała – Pomóż sobie Emmanuelle, a i niebo ci pomoże. Teraz widzisz tylko swój problem, to normalne. Interesuj się jednak problemami innych ludzi, a twój własny problem straci monopol. Otwórz swoje serce na cierpienia innych, a twoja rana się zabliźni. – I dodała żartobliwie: – Czasem bywamy trochę nieroztropne, prawda?
Prawdziwe, szczere, poważne. Cóż tu dodać.
Zaliczam do sił sensu, ze względu na determinację w przełamywaniu schematów życia zakonnego, barier społecznych i podziałów religijnych. Czytelniczo – 5/6
Wojna Hitlera
David Irving, Wojna Hitlera, Wydawnictwo Arkadiusz Wingert
Do przeczytania tej książki zachęcił mnie prof. Paweł Wieczorkiewicz, który w jednym z wywiadów powiedział, że Irvingowi polscy historycy powinni czapkami buty czyścić. Aby zrozumieć wagę tej opinii w ustach przecież znamienitego historyka, trzeba wiedzieć kim jest David Irving.
To postać niebanalna, bo uważa się go za najbardziej znanego negacjonistę. Podważał istnienie komór gazowych w Oświęcimiu i liczbę ofiar Holocaustu. Za „kłamstwo oświęcimskie” został aresztowany w Austrii i skazany na trzy lata więzienia (z czego rok odsiedział). Był sympatykiem ruchów neonazistowskich. W Polsce został usunięty przez organizatorów z 52. Międzynarodowych Targów Książki w Warszawie (2007). Natomiast imputowanie jakoby kłamstwo oświęcimskie było propagowane w Wojnie Hitlera,(jak sugerował np. Bartosz Wieliński w korespondencji z Berlina, „GW” 21.02.2006) jest oczywistą bzdurą, którą mógł napisać tylko ktoś, kto owej książki nie miał w ręku. Poza tym Irving jest autorem wielu książek dotyczących historii III Rzeszy i – trzeba przyznać – w większości z nich przedstawia rozjaśniony obraz nazizmu oraz zawyżone i tendencyjne dane dotyczące ofiar niemieckich, w tym najbardziej znane dotyczące ofiar dywanowego nalotu na Drezno w lutym 1945.
Przekopanie się przez Wojnę Hitlera było zadaniem trudnym, biorąc pod uwagę, że ma ona objętość 750 stron drobnego druczku i waży tyle, że od jej przytrzymywania wielokrotnie mdlała mi ręka. Trud się jednak opłacił, bo okazało się, że prof. Wieczorkiewicz miał rację (choć jak się okazało, nie do końca). Irving okazał się być erudytą o nieprawdopodobnej kompetencji. Zdobył sobie zaufanie wielu członków elity III Rzeszy (albo ich rodzin), którzy umożliwili mu dostęp do niepublikowanych lub nieznanych dzienników i pamiętników. Dotarł do wielu niepublikowanych lub nieznanych źródeł. Sporo innych odrzucił jako falsyfikaty pisane na różnego rodzaju zamówienie lub też przeredagowywane pod wpływem czasu i panującej mody. Dotyczy to na przykład powszechnie wykorzystywanych przez historyków i traktowanych jako wiarygodne pamiętników Hermana Rauschninga, Rozmowy z Hitlerem czy wspomnień Alberta Speera. Jak się okazało zostały one napisane na zapotrzebowanie wydawcy przez osoby trzecie jedynie na podstawie oryginalnych zapisów Speera. Owa manipulacja została precyzyjnie opisana przez Matthiasa Schmidta w wydanej w Nowym Jorku książce, co nie przeszkadza oczywiście wielu historykom traktować pamiętników Speera, jako wiarygodnych oryginałów.
Podstawa źródłowa książki wzbudza rzeczywiście podziw. Daje ona w efekcie dzieło o nieprawdopodobnej szczegółowości. Zostały w nim odtworzone kulisy wszystkich istotnych decyzji Hitlera wraz z ich kontekstem i procesem dochodzenia do nich. Poglądy Hitlera stanowiące założenia do owych decyzji zostały precyzyjnie odtworzone do poziomu poszczególnych przemówień lub rozmów. Nikt, kto ma ambicje posiadania jakiejkolwiek wiedzy o III Rzeszy, nie może tej książki nie znać. Kontrowersyjna osoba autora i medialna nagonka spowodowały coś zgoła przeciwnego – mało kto z zawodowców ją czytał, a już jeżeli, to na pewno się na nią wstydliwie nie powoływał. Z największym zdumieniem skonstatowałem również, że książka nie ma dostępnych w internecie recenzji w języku polskim.
Kolosalna erudycja jest istotną zaletą Wojny Hitlera, zupełnie zaś osobną kwestią są poglądy jej autora jasno i czytelnie artykułowane w książce. Przede wszystkim wyraźnie jest odczuwalna sympatia do Hitlera i uznanie dla sukcesów nazizmu, np. po zajęciu Austrii Irving pozwala sobie na takie stwierdzenie
Całe miasto wrzało ekstatycznym aplauzem. Na oczach wiedeńczyków odradzała się wielkość Niemiec, odradzał się naród (…) zjednoczony przez jednego z jego skromnych synów, przez przywódcę zapowiadającego dlań epokę wielkości i rozkwitu.
Pozostałe podboje nie mają tak jasnego komentarza, ale odczuwalne jest przekonanie autora o ich celowości i satysfakcja ze sprawności ich przeprowadzenia. Irving – co zdumiewające – uważa Hitlera za genialnego wizjonera i wodza, który wielokrotnie w sporach ze swoimi generałami miał rację i znacznie przewyższał ich rozległością horyzontów strategicznych. Wszyscy znani mi historycy wojskowości twierdzą co innego, zwłaszcza w odniesieniu do klęsk na froncie wschodnim.
Stanowisko Irvinga jest najbardziej uderzające w opisie końcowych zmagań wojennych. Hitler jest przedstawiony w tym okresie, jako wódz zdeterminowany prowadzić walkę do końca, wydaje dyspozycje niszczenia zakładów przemysłowych, których nie da się ewakuować, a które mogą dostać się w ręce sprzymierzonych, to samo odnosi się do mostów i wszelkich innych urządzeń komunalnych. Speer nie tylko nie zgadza się z tą dyrektywą, ale wręcz ją sabotuje, co przedstawiane jest jako brak konsekwencji i nieledwie zdrada, a przypomnijmy, że mówimy tu o marcu roku 1945, kiedy wojna była już przegrana i odpowiedzialni przywódcy powinni chyba myśleć, co będzie po niej, a o skutkach dla ludności cywilnej nawet nie wspominając. Z tego samego okresu pochodził pomysł Hitlera, aby rozstrzeliwać strąconych alianckich lotników w odwecie za bombardowanie niemieckich miast, co miało odstraszyć sprzymierzonych od kontynuowania owych bombardowań. Nie spotkało to się z żadnym komentarzem o zbrodniczości takiego pomysłu, ani nawet o kompletnej naiwności, że można by w ten sposób powstrzymać bombardowania. Jedynym skutkiem, byłoby więcej powojennych procesów o zbrodnie wojenne. A co do zbrodni:
Wojska amerykańskie posuwały się przez Turyngię, co spowodowało, że Hitler stanął w obliczu problemu obozów koncentracyjnych. Göring radził mu, żeby przekazywać je nietknięte i obsadzone strażą zachodnim aliantom, co zapobiegnie buszowaniu po okolicy gromad pragnących zemsty byłych więźniów (…) Po zakończeniu jednej z narad wojennych, [Hitler] siedząc nonszalancko na skraju stołu do map, polecił przedstawicielowi Himmlera dokonanie likwidacji wszystkich więźniów.
Na szczęście Himmler miał instynkt samozachowawczy i nie był taki głupi, aby ten rozkaz wykonać.
Najpoważniejsze kontrowersje, budziło potraktowanie Holocaustu. W Wojnie Hitlera Irving go nie neguje, twierdzi natomiast, że Hitler nie wiedział o masowych mordach Żydów „wywożonych na wschód”. Nie odnalazł żadnego dokumentu potwierdzającego rozkaz Hitlera rozpoczynający masakrę, ani nawet dokumentu potwierdzającego, że o niej wiedział. Sprawa jest rzeczywiście nadzwyczaj ciekawa, bowiem do tej pory nie odnaleziono żadnego rozkazu rozpoczynającego „ostateczne rozwiązanie”. Nie wiemy nawet czy taki dokument istniał, nie wiemy też, kto i kiedy podjął w tej sprawie kluczową decyzję. Irving sugeruje, że Himmler, ale żadnego sztywnego dowodu nie przedstawia. Historycy mają w tej sprawie pole do popisu, ale korzystają z niego bardzo nierychliwie. Może to wydać się zdumiewające, ale nie ma żadnego naukowego studium na temat procesu decyzyjnego w sprawie Holocaustu. Krótko mówiąc: wiemy dokładnie, jak Holocaust przebiegał, w pewnym przybliżeniu znamy liczbę ofiar, ale nie wiem kto, kiedy i dlaczego podejmował decyzje inicjujące masowe mordy. Swoje poglądy w tej sprawie Irving podsumowuje tak:
Ciężar winy za krwawą i bezmyślną masakrę Żydów spada na dużą liczbę Niemców (i nie tylko Niemców), spośród których wielu żyje do dziś [pisane w 1976]. Nie można jej tedy przypisać wyłącznie jednemu „obłąkanemu dyktatorowi”, którego rozkazy należało wykonywać bez zadawania zbędnych pytań.
Na zakończenie wątku żydowskiego trzeba przyznać, że Irving nie ukrywa wielu skrajnie antysemickich wypowiedzi Hitlera, który mogły być potraktowane, jako podżeganie do mordu.
W podsumowaniu muszą powiedzieć, że tak erudycyjnie rozległego studium na temat III Rzeszy nigdy nie spotkałem. Każdy to interesuje się tą problematyką pracę Irvinga musi przeczytać. Na pewno jednak lektura musi być krytyczna i nie można dać się dać uwodzić kryptofaszystowskim sympatiom autora. Biorąc powyższe pod uwagę, nie sposób książce wystawić sumarycznej noty.
Węgierscy łącznicy
Z Węgrami Polacy mają wiele wspólnego – dziedzictwo kultury szlacheckiej, pamięć wielkiej historii wielkiego państwa, które aktualnie zamieniło się w niewielkie, a na pewno w niemocarstwowe państewko. Przewaga honoru nad pragmatyzmem i dominująca nostalgia za historią zamieniająca się we współczesna melancholię (na Węgrzech) lub niską samoocenę narodową (w Polsce). Wspólne epizody historyczne: gen. Bem na Węgrzech, pomoc Węgrów po klęsce w 1939 roku, współodczuwanie w kryzysie 1956 roku. Współcześnie kontakty polityczne są żadne, kulturowe niewielkie – znamy i lubimy Martę Mesarosz, Istvana Szabo, Maraia i Kertesza, nie wiem jak recepcja kultury polskiej wygląda po węgierskiej stronie.
Sentyment tak czy owak pozostaje i polsko-węgierskie wspominki sprawiły mi dużo radości. Tym bardziej że wydana przez Frondę książka jest napisana inteligentnie, życzliwie dla tematu i językowo bardzo apetycznie. Węgierski łącznik składa się z pięciu ciekawych wywiadów (Ákos Engelmayer, Csaba György Kiss, István Kovács, Attila Szalai oraz Imre Molnár) z Wegrami, którzy na różne sposoby byli związani z Polską, naszą kulturą, ale też niektórymi pięknymi Polkami.
Mile dla polskiego uchą brzmią opowieści, jak podczas socjalistycznej nocy, w Polsce młodzi Węgrzy znajdowali przestrzenie wolności u nich niewystępujące. Ambitny teatr, literatura, drugi obieg i przede wszystkim prowadzone z pełna otwartością „nocne Polaków rozmowy”, o pardon, „nocne Polaków z Węgrami rozmowy”. Zaskakiwał zwłaszcza brak autocenzury w prywatnych rozmowach, podczas których nawet w towarzystwie bądź co bądź obcokrajowców wypowiadali się Polacy z pełna otwartością na tematy i polityczne, i związane ze sferą wolności w kulturze.
Dzięki tym szczerym rozmowom nasi węgierscy przyjaciele ze zdumieniem konstatowali, że Polacy znacznie więcej wiedzą na temat Powstania węgierskiego 1956 roku niż młodzi Węgrzy, bowiem w epoce kadarowskiej na ten temat w ich ojczyźnie nie mówiło się wcale i to również w prywatnych rozmowach, głównie dlatego, że wypierano ze świadomości traumę po przetrąceniu kręgosłupa niezależnego i dumnego przecież narodu.
Z powstaniem węgierskim wiąże się moje prywatne wspomnienie. Mój ojciec do końca swych dni miał wyrzut sumienia, że nie wystarczająco pomogliśmy Węgrom wtedy, kiedy najbardziej tego potrzebowali. Sami jakoś uniknęliśmy sowieckich czołgów, a naszych przyjaciół pozostawiliśmy ich własnemu losowi. Z węgierskiej perspektywy wyglądało to zupełni inaczej. Pomoc im udzielona poprzez przekazanie krwi masowo oddawanej przez Polaków, była odbierana nie tylko jako wyraz serdecznej solidarności, ale okazało się jedyną konkretna pomocą jakiej Węgrom udzielono.
Wszędzie w Polsce Węgrzy podróżujący autostopem (u nich zakazanym) doświadczali rozlicznych objawów sympatii – byli zawożeni tam, gdzie potrzebowali, zapraszani do prywatnych domów na nocleg, żywieni i pojeni „czym chata bogata”. Ostatecznie część z nich znajdowała tu żony, a po odzyskaniu wolności zostawała ambasadorami w Warszawie. I tak optymistycznie te historie osobiste się kończą.
Książka dokonała, polecam i kończę recenzję notą zbliżoną do ideału – 5/6.
11 lat w klasztorze
Veronika Peters, Co się mieści w dwóch walizkach. 11 lat w klasztorze, Warszawa 2009
Czy można trafić do klasztoru benedyktynek będąc osobą właściwie nie wierzącą? Czy można wytrwać w klasztorze 11 lat nie prowadząc życia duchowego? Czy można kilka razy dziennie modlić się wraz z innymi siostrami zwracając jedynie uwagę na piękno śpiewu i nastrojowe brzmienie łaciny? Można! Co więcej autorka książki, bo niej tu mowa, jest w tym wszystkim autentyczna, jej zachowania nie cechuje hipokryzja. To tylko płytkość wewnętrzna – chciałoby się powiedzieć – charakterystyczna dla naszych czasów.
Swoje życie w klasztorze Veronika Peters postrzega przez pryzmat relacji z innymi siostrami: kto ją akceptował, a kto nie, kto był życzliwy, a kto sztywny lub opryskliwy, która siostra co powiedziała, a która jak zaśpiewała. To była jej cała refleksja. Nie dziwi zatem, że ostatecznie klasztor opuściła, dziwi natomiast, jak wytrzymała w nim 11 lat! Musiała to być chyba wspólnota aniołów w ludzkiej skórze.
Podsumowując, książka nie wnosi nic nowego ani nawet ciekawego. Strata czasu, tym bardziej, że do poziomu autorki dostosowała się redaktorka książki. Wspomnę tylko, że przed Soborem Watykańskim II, społeczność sióstr nie dzieliła się na dwie klasy, ale na dwa chóry: profesek i konwersek, a Ojciec Kościoła Bazyliusz, to po polsku św. Bazyli.
Znacznie ciekawsze na ten temat to szokujące szczerością Wyznania zakonnicy Emmanuelle Soeur, zbuntowanej siostry zakonnej, która ostatecznie zamieszkała w slumsach na przedmieściu Kairu, gdzie załozyła klinikę położniczą, przytułek dla starców a nawet fabrykę kompostu. Z polskiego podwórka życzliwie wspominam wywiad rzekę z s. Małgorzatą Chmielewską.
„Wytrąceni z milczenia”, a inni na milczenie skazani
Zainteresowałem się książką Grochowskiej z powodu ludzi teatru w niej opisanych. Po bliższej lekturze spotkało mnie jednak rozczarowanie. Teksty dość płytkie i chaotyczne, w praktyce tylko artykuł o Konradzie Swinarskim był naprawdę interesujący. Najbardziej jednak irytujący był dobór postaci przedstawianych w książce. Niepokorni, niezależni, ważni dla kultury polskiej, ale wszyscy z kanonu lewicowo-liberalnego. Cenię ludzi „Tygodnika Powszechnego”, ale czy tylko oni zasługują na zainteresowanie z całego świata dziennikarskiego i czy kryterium wspólnego środowiska musi przeważać nad kryteriami merytorycznymi. Ostatecznie dobiło mnie jednak coś innego.
Jak wspomniałem w książce dominują biogramy ludzi teatru, rzuciłem okiem na okładkę zobaczyłem nazwisko Szaniawski, zatem byłem pewien, że chodzi o Jerzego Szaniawskiego, ale pomyliłem się, był to Klemens Szaniawski. Jak w gronie 9 osób teatru można było pominąć Jerzego Szaniawskiego, jedną nielicznych postaci europejskiego formatu, który Dwoma teatrami powiedział coś zupełnie nowego, żeby nie powiedzieć wyznaczył nowy kierunek. Miał jednak tę przypadłość, że komunistów rządzących w Polsce uważał za pospolite chamstwo, był kompletnie nie podatny na ukąszenie heglowskie, co spowodowało, że czerwoni kompletnie wycięli go z życia kulturalnego, skazali nie tylko na zapomnienie, ale na nędzę i poniżenie przez lokalnych kacyków. Jeżeli pisać o niepokornych, to przede wszystkim o nim, a nie o członku Komitetu Centralnego PZPR, Łomnickim. Aż boję się myśleć, że środowisko „GW” (jej redaktorką jest Grochowska) dzisiaj Szaniawskiego skazuje na zapomnienie z tego samego powodu, co komuniści, za niezłomność, na tle której inni bohaterowie książki wyglądaliby dość blado.
Magdalena Grochowska, Wytrąceni z milczenia, Świat Książki 2005