Polski karabin przeciwpancerny, czyli o sukcesie słów kilka
Kolejna nota również dotyczy Wielkiego Leksykonu Uzbrojenia. Tym razem o tomiku poświęconemu polskiemu karabinowi przeciwpancernemu i prototypom innego uzbrojenia strzeleckiego.
Zainspirował mnie do napisania tej notki jeden szczegół związany z projektem polskiego karabinu przeciwpancernego. Jak wiadomo projekt samego karabinu wykonał inż. Józef Maroszek. Był on absolwentem Politechniki Warszawskiej na kierunku uzbrojenie Wydziału Mechanicznego tej uczelni. Stworzenie tego kierunku zostało zainspirowane przez polskie władze wojskowe. Maroszek studia ukończył w 1932 roku pisząc prace dyplomową o uproszczeniu technologicznym karabinka wz. 29 (czyli wersji rozwojowej znanego Mausera). Już w roku 1935, a więc trzy lata od ukończenia studiów inż. Maroszek stworzył doskonały prototyp nowej broni zaakceptowany przez Komitet do Spraw Uzbrojenia i Sprzętu (znany jako KSUS). Zamknął się w ten sposób cały cykl planowania wojskowego.
Najpierw stworzono nowy kierunek studiów mający wykształcić nowe kadry dla polskiego przemysłu wojennego. Potem kierunek ten kończyli wybitni, jak widać, inżynierowie. Jeszcze później ci inżynierowie przerośli swoich mistrzów i projektowali nowe składniki uzbrojenia. Ten wieloetapowy cykl zamknął się w przeciągu kilkunastu lat odrodzonej Polski, która startowała w niepodległość nie posiadając żadnego przemysłu materiałów wojennych, nieliczne, przypadkowe kadry odziedziczone po zaborcach, żadnego doświadczenia, żadnego zaplecza projektowego. Startując z punktu zero wykształcono młodą kadrę inżynierską, zainspirowano nowe projekty, zbudowano zakłady wytwórcze materiałów wybuchowych, amunicji, karabinów i sporo innych. W kilkanaście lat. A było to jeszcze przed rozpoczęciem prac nad Centralnym Okręgiem Przemysłowym.
Warto w tym miejscu dodać, ze projektu karabinu przeciwpancernego był projektem interdyscyplinarnym. Rdzeń sukcesu tkwił w specjalnie przygotowanej amunicji. Dla amunicji z kolei kluczowy był materiał wybuchowy miotający pocisk. Trzeba było wymyśleć coś zupełnie nowego i to zrobiono. Stworzono cząsteczkę prochu nitrocelulozowego o ziarnach trójkanalikowych. Zwiększało to progresywność prochu, czyli w miarę upływu czasu proch palił się coraz szybciej, dając szybki potężny wybuch, umożliwiający pociskowi osiągniecie ogromnej prędkości początkowej ok. 1300 m/s. W Skarżysku, w Fabryce Amunicji skonstruowano odpowiednia łuskę wytrzymującą ponadstandardowe przeciążenie. Na końcu skonstruowano karabin, efektywny i prosty w obsłudze, o czym powyżej.
Łza się w oku kreci, jak porównać to z dorobkiem aktualnego 25-lecia.
Michał Mackiewicz, Kb ppanc wz. 35, kb sp wz. 38M, pm Mors wz. 39, Wielki Leksykon Uzbrojenia Wrzesień 1939, t. 42 Edipresse Warszawa 2014.
Wspomnienia Kuropieski, oficera sztabu
Wspomnienia Kuropieski, oficera sztabu
Bardzo ciekawa lektura, konieczna dla wszystkich interesujących się przedwojennym wojskiem i kampanią wrześniową. Najciekawsze fragmenty dotyczą studiów w Wyższej Szkole Wojennej, służby w sztabie 22 DP Górskiej dowodzonej w latach trzydziestych przez gen. Borutę Spiechowicza oraz kampanii wrześniowej, podczas której Kuropieska był oficerem sztabu GO „Bielsko” składającej się z 6 DP gen. Bernarda Monda (Kraków), 21 DP Górskiej gen. Józefa Kustronia (Bielsko) i 45 DP rez., która ostatecznie do grupy nigdy nie dotarła.
Cenny w tych wspomnieniach jest opis studiów w WSWoj. Otrzymujemy dość dokładny schemat całych kształcenia oficerów podyplomowych. Także wiele szczegółów związanych z poszczególnymi ich elementami, jak np. podróże polowe, podczas których kursanci mieli do swojej dyspozycji cały pociąg. Do tego dochodzą interesujące portrety wykładowców. Ciekawe, że do najinteligentniejszych zaliczał się płk Mossor, skądinąd bliski współpracownik gen. Kutrzeby. Kiedy jednak przyszło do działań sztabowych imitujących warunki realne, Mossor wypadł dość słabo.
Z czasów służby w sztabie 21 DP Gór. najciekawsze są informacje o szkoleniach, za przygotowywanie których był właśnie odpowiedzialny Kuropieska. Uderza brak szkoleń przeciwpancernych, a te, które się odbywały niejako „na sucho”, bez obecności czołgów, były dość żenujące. Żołnierzy mianowicie instruowano, że sposobem na powstrzymanie czołgu jest strzelanie w jego przezierniki obserwacyjne. Nic dziwnego, że w czasie walk, spotkanie z czołgami, zwłaszcza w pierwszych dniach kampanii, wzbudzało przerażenia i popłoch. Na ćwiczeniach bowiem nigdy z taką sytuacją nie mieli do czynienia.
Druga sytuacja też dotyczyła broni pancernej, tym razem chodziło o ćwiczenie aplikacyjne, polegające na tym, że polska dywizja piechoty jest atakowana przez radziecki korpus zmechanizowany. Ćwiczenie obnażyło słabość polskiej obrony i brak przygotowania dowódców do takiej sytuacji. Ostatecznie skończyło się kontynuowaniem obrony, ale z założeniem wsparcia odwodu przeciwpancernego lub czołgowego z poziomu dowództwa armii. Trzeba tylko dodać, że w tamtym czasie (1937 rok) pułk posiadał 3 działka ppanc. 37 mm i nie istniała dywizyjna kompania ppanc. Co ciekawe, przyczyną tego ćwiczenia było zalecenie MSWoj., aby w roku 1937/1938 przeprowadzić ćwiczenia z założeniem obrony przed uderzeniem pancernym. Dodajmy tylko, że owo zadanie szkoleniowe ujawniło poważną trudność w przemieszczaniu jednostek przeciwpancernych, bynajmniej nie z racji na ich ilość, ale z powodu trakcji konnej wrażliwej na ostrzał przeciwnika.
Opinie Kuropieski na temat organizacji dowodzenia w grupie operacyjnej dają dużo do myślenia. Inaczej niż w innych przypadkach, dowództwo grupy zostało zorganizowane już w kwietniu, nie była to zatem, jak w większości przypadków grupa improwizowana. Cóż z tego skoro dowódca grupy nie miał żadnych uprawnień dowódczych wobec podległych mu jednostek, żadnego budżetu, czyli jak wtedy się mówiło, żadnych „kredytów”, a zadanie miał zarysowane bardzo ogólnikowo. Wbrew jednak „czarnowidztwu” udało się pozycję śląską całkiem nieźle przygotować do wojny.
W ogóle czytając te wspomnieniami miałem nieodparte wrażenie, że ich autor się zwyczajnie „mądrzy” udzielając po fakcie różnych dobrych rad i poddając w wątpliwość wiele ówczesnych decyzji. Tak było w odniesieniu do decyzji wycofania się ze Śląska, którą zdecydowanie krytykował jako przedwczesną, nie podzielając zaniepokojenia dowódcy armii sytuacją pod Pszczyną. Niestety niskie stanowisko w hierarchii dowodzenia i brak zainteresowania studiami nad sytuacją Armii „Kraków” w pierwszych dniach września prowadziła go do błędnych wniosków. Istotnym powodem wycofania się Armii „Kraków” z pozycji śląskiej nie była porażka pod Pszczyną, ale groźba obustronnego okrążenia Armii. Tego nie było widać ze sztabu GO „Bielsko”, nie przeszkadzało to jednak w ferowaniu zdecydowanych sądów. Przedwczesnych.
Stałą manierą Kuropieski jest krytykowanie wszystkich oficerów liniowych, zwłaszcza generałów. Nawet tym których lubi, jak Borutę-Spiechowicza, przypina jakąś łatkę, w przypadku tego ostatniego tym to mniej eleganckie, że Borucie ma dużo do zawdzięczania. Generał bowiem ściągnął go na szefa III Odziału sztabu swojej Grupy Operacyjnej, mimo iż był w dopiero w randze kapitana (oczywiście dyplomowanego). Przedtem był I oficerem sztabu 22 DPG, którą dowodził wtedy też gen. Boruta-Spiechowicz. Boruta dawał mu dużo samodzielności, cenił jego zdanie, często podążał za jego radami.
Być może wpływ na oceny Kuropieski miało jego stanowisko generalskie w LWP, które niejako z urzędu nakazywało krytycyzm wobec przedwojennego wojska. Nakazuje to z ostrożnością podchodzić do jego sądów.
Lekturą poważnie utrudnia brak jakiegokolwiek indeksu.
Józef Kuropieska, Wspomnienia oficera sztabu, 1934-1939, WMON Warszawa 1972
Polskie minowce, polskie stocznie
Blog miał być o książkach, a chwilowo zamienił się w blog filmowy. Tym razem o książce, notka lekko spóźniona, ale dobrze oddaje, czym się aktualnie zajmuję. Lada moment zacznie się odrabianie zaległości.
Od długiego czasu zbieram się, aby napisać coś o serii wydawniczej Wielki Leksykon Uzbrojenia Wrzesień 1939. Przedsięwzięcie zbliża się do końca, ale lepiej późno niż wcale. Oceniam je bardzo wysoko, zebranie wokół tego pomysłu najlepszych autorów dało w efekcie prace znacznie przewyższające swoją wartością to, czego moglibyśmy oczekiwać od kolorowych zeszycików. To rewelacyjne kompendium wiedzy o polskiej armii okresu dwudziestolecia międzywojennego. Uwagi mam jedynie do strony ilustracyjnej. Publikowanie ogromnych zdjęć na cała rozkładówkę wydaje się mało uzasadnione, zwłaszcza gdy robi się z tego świętą zasadę wydawniczą, bo niekiedy nie dysponujemy zdjęciami stosownej jakości do takiego powiększenia. Natomiast kosztem tych zdjęć przydałoby się więcej tekstu, zwłaszcza, że w przypadku wielu elementów uzbrojenia przez wiele najbliższych lat nic się więcej nie napisze ponad to, co znalazło się w Leksykonie. Ale to tylko łyżka dziegciu w beczce miodu.
W przypadku minowców zafascynował mnie fakt, że były to pierwsze okręty wojenne wybudowane w Polsce. Bez licencji (jak w przypadku działek ppanc. 37 mm), bez współpracy obcych specjalistów, bez kopiowania cudzych wzorów.
Proces produkcyjny zorganizowano tak, aby zminimalizować eksport i jednocześnie poprzez zamówienia na polskim rynku stworzyć podwaliny polskiego zaplecza przemysłowego do budowy kolejnych okrętów lub statków na potrzeby cywilne. Niekiedy przekonywano polskie firmy do podjęcia zamówienia (jak w przypadku mebli stalowych), niekiedy tolerowano braki i modyfikacje już zamontowanego na okrętach sprzętu (jak w przypadku pomp elektrycznych). Przyjęto zasadę, że akceptowane są polskie oferty o ile przekraczają poziom cenowy ofert zagranicznych nie więcej niż o 10%.
Pierwsza partię (4 sztuki) budowano w trzech różnych miejscach, dwa w modlińskiej stoczni rzecznej („Czajka” i „Rybitwa”), po jednym w warsztatach portowych Marynarki Wojennej w Gdyni („Jaskółka”) i w Stoczni Gdyńskiej („Mewa”). Pierwotnie przewidziana do produkcji całego zamówienia stocznia modlińska nie miała wystarczających mocy przerobowych. Od nazw okrętów zwano je pieszczotliwie „ptaszkami”
Pomysł został zrealizowany doskonale. Projekt autorstwa inż. inż. Aleksandra Potyrały i Dominika Małeckiego był bardzo udany, a proces budowy przebiegał bez większych zakłóceń. Okręty okazały się bardzo eleganckimi, dzielnymi na morzu jednostkami, weszły do służby w końcu 1935 roku. Uzbrojone w armatę 75 mm Schneidera wz. 28, dwa ckm przeciwlotnicze 7,92 mm Maxima.
Nic dziwnego, że podjęto decyzję o wybudowaniu kolejnych dwóch jednostek („Czapla” i „Żuraw”). Tutaj jednak zaczęły się schody, bo zwodowane jednostki okazały się awaryjne. Kłopoty wystąpiły zwłaszcza z silnikami budowanymi przez PZInż. na licencji szwedzkiej. W efekcie w czasie kampanii wrześniowej były prawie nieprzydatne. Nasuwa się refleksja, że być może wysiłek włożony w uruchomienie polskiego przemysłu stoczniowego był chybiony. Od zwodowania okrętów do ich wcielenia do Marynarki Wojennej upłynął rok, strawiony na walkę z awariami silników i maszynki sterowej. Choć trzeba przyznać, że proces budowy był szybszy niż pierwszej serii. Na dodatek silniki PZInż. dostarczył z opóźnieniem. Tak jakby nie opanował produkcji, a nawet zapomniał, czego się nauczył przy produkcji pierwszych dwóch silników dla wcześniejszej partii minowców (dwa silniki dostarczyli Szwedzi w ramach umowy na zakup licencji).
W zeszycie po macoszemu potraktowano kwestię uzbrojenia. Wiadomo na przykład, że drugiej partii minowców przewidziano armatę 75 mm, autor nie zamieścił informacji, że chodziło o model Canona Mle 1928, który nie został na czas dostarczony i w efekcie zamontowano stare działo 75 mm wz. 97 (dlaczego określane jako „uniwersalne”?) na podstawie morskiej, prawdopodobnie ze starych zapasów artylerii wojsk lądowych. Ale czy w tym przypadku Wikipedii można wierzyć? Niestety autor skazał nas na domysły nie zamieszczając stosownych informacji. Co do uzbrojenia przeciwlotniczego napisał „przewidziano” zdwojone nkm 13,2 mm Hotchkissa, a jakie zamontowano i czy w ogóle? Sprawa niebanalna z racji na udział minowców w bitwie powietrzno-morskiej 1 września 1939 roku. Ponadto uwaga do redakcji: warto ujednolicić pisownię nazw okrętów – z cudzysłowem, czy bez, w różnych zeszytach jest rożnie.
Doskonale został opisany udział minowców w walkach na polskim wybrzeżu. To wielki plus.
Drobne braki nie przesłaniają bardzo pozytywnej oceny całości. Dla mnie 9/10 za owo nieszczęsne uzbrojenie i śladowe informacje o drugiej serii minowców.
Marcin Wawrzynkowski, Minowce typu Jaskółka, Wielki Leksykon Uzbrojenia Wrzesień 1939 t. 20, Edipresse Warszawa 2013.
Samochody pancerne II Rzeczypospolitej
Powstało dużo publikacji na ten temat. Jedne lepsze, drugie gorsze. Warto chyba parę słów o nich napisać.
Część niniejszej nota powstała tylko z obowiązku recenzenckiego. O słabych książkach pisać nie warto, tym mniej warto tracić czas na ich czytanie. Problem jednak w tym, że militaria Polski przedwojennej cieszą się ogromnym zainteresowaniem, na którym żerują wydawcy i pospieszni autorzy. W efekcie za wysokie ceny otrzymujemy wątpliwej jakości produkty.
Pierwsza książka (na zdjęciu obok), jest kompletna pomyłką. Przypadkowe informacje nie dają żadnego obrazu sposobu i zakresu użycia samochodów pancernych w Wojsku Polskim. Na dodatek kwestie najciekawsze, dla mnie te z dwudziestolecia międzywojennego, zostały zupełnie pominięte. Ledwie kilka zdań poświecono samochodom pancernym polskiej produkcji czyli samochodom wz. 29 zbudowanym na podwoziu Ursusa. Niewiele więcej informacji znalazło się o samochodzie pancernym wz. 34, który był podstawowym wyposażeniem szwadronów samochodów pancernych wchodzących w skład dywizjonów pancernych przydzielonych w 1939 roku do każdej brygady kawalerii. Z tych zamieszczonych najciekawsze, to cytaty z pracy Janusza Magnuskiego. Zatem można posumować, że lepiej odwoływać się do książek pisanych przez specjalistów, niż mieć do czynienia z danymi z drugiej ręki. Do ciężkich braków należy zaliczyć brak jakichkolwiek informacji o walkach toczonych przez przedstawione samochody w czasie kampanii wrześniowej, co oznacza, że najciekawszych informacji i tak książka nie zawiera. O poziomie refleksji zawartych w książce niech świadczy fakt, że autorzy uznali cenę polskich samochodów pancernych za bardzo wysoką, jeżeli była ona porównywalna z cena luksusowego samochodu osobowego (CWS) lub równowartością dwóch ciężarówek Ursusa. Nawet na potrzeby popularyzacji książka się nie nadaje. 0/10
Książka Janusz Ledwocha to inna klasa. Oparta o samodzielne badania, dobrze prezentuje problematykę. Sporo uwagi autor poświęcił historii powstania konstrukcji danego pojazdu, są tez informacje o jednostkach samochodów pancernych, ich strukturze i planach mobilizacji. Na końcu krótkie metryki wszystkich szwadronów samochodów pancernych działających w ramach dywizjonów pancernych przydzielonych do każdej brygady kawalerii.
W książce bardzo dużo zdjęć i rysunków, mniej tekstu. Wykład w wielu miejscach chaotyczny, pisany w pośpiechu. Dobra publikacji dla szukających podstawowych informacji o tym rodzaju broni przedwojennego wojska polskiego, nie należy jednak za dużo od niej oczekiwać. Powierzchowna, unikająca poważniejszych problemów, ale mimo wszystko dająca obraz zagadnienia. Dla małowymagających.
Do najciekawszych jednak zaliczam publikacje mniejsze, w założeniu ciekawostkowe dla pasjonatów spraw technicznych uzbrojenia polskich oddziałów. W efekcie jednak otrzymujemy bardzo kompetentne teksty, pisane przez najlepszych specjalistów. Zwłaszcza ambitnym przedsięwzięciem jest Wielki Leksykom Uzbrojenia Wrzesień 1939. Formuła niewielkich objętościowo zeszytów jest zdecydowanie myląca. To bardzo, bardzo ciekawe teksty, dużo mówiące o genezie i fazie projektowej danych konstrukcyjnych, organizacji jednostek używających opisywanego uzbrojenia, użycia w 1939 i wreszcie późniejszych losów. O wszystkim kompetentnie, przedstawiając najnowszy stan wiedzy.
Z mniejszym rozmachem jest tworzona seria TBiU (Technika, Broń i Uzbrojenie). Mniej zeszytów, większy rozrzut tematyczny. Jednak jakość każdego z osobna zeszytu jest wzorowa. Przy okazji tematu samochodów pancernych warto przedstawić zeszyt omawianej serii przygotowany przez mistrza w dziedzinie polskich wojsk pancernych Rzeczypospolitej Rajmunda Szubańskiego. Bardzo ciekawe, wiarygodne, informacje pewne. Podobnie warte polecenia. W porównaniu z WLU warto tylko zwrócić uwagę, że tutaj zeszyt jest poświęcony tylko jednemu z samochodów pancernych, na dodatek dość rzadkiemu, bowiem tylko jeden szwadron samochodów pancernych był w niego wyposażony. Oznacza to większą dokładność i dużą precyzję w opisie udziału w kampanii wrześniowej.
Andrzej Antoni Kamiński, Tomasz Szczerbicki, Samochody pancerne i transportery opancerzone Wojska Polskiego 1918-1950, Almapress Warszawa 2010.
Janusz Ledwoch, Samochody Pancerne Wojska Polskiego 1918-1939, Wydawnictwo Militaria, Warszawa 2013.
Jacek Haber, Samochody pancerne wz. 28, wz. 29, wz. 34, WLU t. 16, Edipresse 2013.
Rajmund Szubański, Samochód pancerny wz. 29 Ursus, TBiU t. 6, ZP Grupa 2013.
Wojska saperskie we wrześniu 1939
Wielką zaletą książki jest omówienie wszystkich aspektów związanych z rozwojem wojsk saperskich w II Rzeczypospolitej wraz z ostateczna weryfikacją wszystkich przygotowań w postaci udziału tych wojsk w wojnie obronnej 1939 roku. A więc autor szczegółowo omawia pokojową organizację tych wojsk wraz z uwzględnieniem zmian organizacyjnych, które zachodziły w okresie dwudziestolecia, schodzi do poziomu oddziałów saperskich przydzielanych do WJ przedstawiając ich strukturę i zadania. Przedstawia także wyposażenie jednostek saperskich i co ciekawe robi to w porównaniu do analogicznych jednostek Niemiec i Sowietów. Dalej autor przedstawia mobilizację jednostek saperskich w 1939 roku oraz udział tych jednostek w walkach września 1939 roku.
Pod koniec okresu II Rzeczypospolitej struktura pokojowa wojsk saperskich przedstawiała się następująco: osiem batalionów saperów, które podczas mobilizacji wystawiały po batalionie saperów dla każdej dywizji piechoty i brygad motorowych. Ponadto każda armia miała otrzymać armijny batalion saperów. Oprócz tego funkcjonował batalion elektrotechniczny, silnikowy, mostowy i dwa bataliony mostów kolejowych. Tuż przed wybuchem wojny dwa bataliony (2. w Puławach i 4. w Przemyślu) przekształcono w pułki saperów,[1] w związku z tym, że do ich zadań mobilizacyjnych weszło dodatkowe wystawienie dwóch zmotoryzowanych batalionów saperów dla 10 BK i dla WBPM. Dla brygad kawalerii wojska saperskie nie mobilizowały żadnych jednostek; ich zabezpieczeniem technicznym zajmowały się organiczne szwadrony pionierów.
Nadmieńmy w tym miejscu, że wojska saperskie były bardzo dobrze przygotowane do motoryzacji. W batalionach dywizyjnych i armijnych zmotoryzowano po jednej kompanii zaporowej, przyczepy, na których przewożono sprzęt techniczny często były ogumione, zatem można było w trybie natychmiastowym przejść z ciągu konnego na motorowy. Wiele elementów wyposażenia, np. piły czy kafary zostały wymienione z ręcznych na wspomagane silnikami. Wszystko to umożliwiało jednostkom saperskim płynne przeorganizowanie w jednostki zmotoryzowane w miarę napływu sprzętu motorowego. Byli już przeszkoleni kierowcy, zaplecze techniczne, gotowe przyczepy sprzętowe. Można było nawet partiami motoryzować te oddziały bez żadnych zaburzeń w ich gotowości bojowej. To osiągnięcie jest warte podkreślenia i uznania, żaden rodzaj wojsk czy broni nie był tak dobrze przygotowany do wyzwań nowoczesnego pola walki, jak saperzy.
Mobilizacja jednostek saperskich przebiegła bardzo dobrze. Zmobilizowano nawet bataliony dla dywizji rezerwowych. Warto zwrócić uwagę, że aż dla 12 dywizji piechoty bataliony saperów były mobilizowane przez dywizyjne Ośrodki Sapersko-Pionierskie, którym Cutter nie poświęcił uwagi. Skoro już jesteśmy przy błędach, to niestety autor wskazał dwa armijne bataliony saperów mobilizowane dla Armii Poznań, a żadnego dla Armii Pomorze (s. 161). W rzeczywistości 8 Batalion Saperów w Toruniu mobilizował stosowny batalion dla Armii Pomorze. Podobnie sytuacja podwojenia mobilizowanych oddziałów miała miejsce w przypadku Armii Prusy, przy braku odnośnych dla Armii Kraków, (s. 161) także tutaj łatwo skorygować błąd, to 5 Batalion Saperów z Krakowa mobilizował jednostkę saperską dla Armii Kraków. Natomiast słowa uznania należą się autorowi za wnikliwe podjęcie tematu batalionów saperskich dla dywizji rezerwowych i próbę rozszyfrowania jednostek mobilizujących w przypadku braku dokumentacji źródłowej.
Cutter nie tylko zweryfikował czy mobilizacyjne rozwinięcie jednostek saperskich pokrywało się z planem mobilizacyjnym, ale także sprawdził skład mobilizowanych jednostek i ich wyposażenie. To duży plus. Szkoda jednak, że takiej procedurze nie podlegało już wojenne użycie tych oddziałów, czy było one zgodne z przeznaczeniem i oczekiwaniami planistów. Z informacji zawartych w rozdziale o wojennych losach poszczególnych jednostek wynika, że nie zawsze tak było, np. w odniesieniu do oddziałów batalionu silnikowego, czy elektrotechnicznego, a także jednostek kolejowych. Dobrze by było jednak nie musieć się tego domyślać, tylko dowiedzieć się od nadzwyczaj przecież kompetentnego autora. Samo porównanie planów mobilizacyjnych z ich realizacją pachnie formalizmem, kluczową rzeczą jest, czy zmobilizowane jednostki działały zgodnie z przeznaczeniem, a jeżeli nie, to jakie elementy „nie zagrały”: plany, terminy, wyposażenie czy dowodzenie.
Jak już zasygnalizowałem osobna część książki zawiera opis wojennych zmagań saperów. Bardzo interesujące są zwłaszcza informacje o losach tak nietypowych oddziałów jak batalion elektrotechniczny, kompanie mostowe, czy kompanie mostów kolejowych. Zabrakło natomiast, ku największemu zdumieniu czytelników, danych o bojowych losach podstawowych przecież batalionów saperów dywizyjnych i armijnych, a to one przecież decydowały o ostatecznej ocenie udziału saperów w wojnie obronnej 1939 roku. Zrozumiałe, że znacznie zwiększyłoby to objętość książki, ale niewątpliwie wyszłoby jej na dobre, nawet jeśliby omówiono tylko losy wybranych batalionów saperów.
Wskazany powyżej brak uniemożliwił wyciągnięcie racjonalnych wniosków w jednym z ciekawszych zagadnień, czyli koncepcji zmotoryzowanych kompanii zaporowych. W latach trzydziestych polscy teoretycy zdawali sobie dobrze sprawę z zagrożenia, jakie niesie za sobą rozwój wielkich jednostek pancernych u naszych sąsiadów. Jednym ze sposobów na ich powstrzymanie, było stworzenie w strukturach dywizyjnych batalionów saperów, osobnych kompanii zaporowych, które poprzez zniszczenia, budowanie przeszkód i stawianie pól minowych miały powstrzymywać impet natarcia jednostek pancernych. Ponieważ musiały to być oddziały o podwyższonej mobilności, gotowe do użycia na szczególnie zagrożonych kierunkach, jako pierwsze w strukturach wojsk saperskich zostały zmotoryzowane. Wiemy z wiedzy ogólnej, ze nie spełniły pokładanych w nich oczekiwań. Dobrze byłoby wiedzieć, jak realnie działały w warunkach bojowych i w związku z tym, dlaczego ich użycie nie doprowadziło do oczekiwanych rezultatów.
Kolejnym poważnym brakiem jest kompletne pominięcie w książce problemu pionierów. Nie poświęcono im bodaj jednego zdania, pozostawiając czytelnika w osłupieniu i niepewności, czy pionierzy to również saperzy tylko inaczej szkoleni i mobilizowani, czy też to zupełnie inny rodzaj broni.
Zdarza się również, że autor bezkrytycznie wykorzystuje różne dane. Na przykład w tabeli 4 na stronie 61 podane są ceny sprzętu motorowego używanego przez saperów. Problem w tym, ze owe ceny są wzięte całkowicie z sufitu. Dam najlepiej znany przykład: ciężarówki wyceniono na 24 tys. zł za sztukę, ówcześnie w armii dominowały ciężarówki Polski Fiat 621, które w 1938 roku kosztowały 8 150,00 zł. Nawet jeżeli by uwzględnić cenę z okresu tuż po rozpoczęciu produkcji (1935), a więc zanim rozpoczęto motoryzację saperów to wynosiła ona 16 520,00 zł. Zapewne źródłem pomyłki jest zestawienie, powstałe gdzieś w strukturach wojskowych wiele lat po wydarzeniach, dostępne tylko w archiwum, a więc trudne do sprawdzenia. Poziom absurdu jest jednak widoczny na pierwszy rzut oka i nie powinno się bezkrytycznie z takich danych korzystać. Na tej samej stronie jest także tabela „Stan faktyczny środków motorowych wojsk saperskich przed wybuchem wojny”, przy takim stopniu agregacji danych jak w tej tabeli trudno się do nich odnieść, ale na pewno nie uwzględnia ona zmotoryzowanego batalionu saperów wystawionego dla WBPM, a ilości przypominają raczej stan etatowy niż faktyczny. Pomijam już, że operowanie kategorią „samochód – ciągnik” tak skutecznie zaciemnia rzeczywistość przez wrzucanie do jednego worka sprzętu całkowicie różnego (od C7P do ciężarówki), że do prezentowanych danych trudno się odnieść.
Dla równowagi, aby nie stworzyć wrażenia o brakach dominujących w tej książce powiedzmy, że autor bardzo wnikliwie przedstawił przedsięwzięcia fortyfikacyjne, jakie zostały podjęte przez poszczególne armie w 1939 roku. Co ważne podał zarówno ilości planowanych umocnień, rozpoczętych i tych, których budowę zdążono do 1 września zakończyć.
Ogólnie książka jest pozycja bardzo wartościową. Porządkuje, a niejednokrotnie tworzy kompletną i usystematyzowaną wiedzę o wojskach saperskich w 1939 roku. Szkoda, że do wielu zagadnień autor podszedł z niewątpliwie poprawnym metodologicznie, ale jednak formalizmem. Nawet skrótowe zestawienie ze sobą faktów opisywanych w różnych częściach książki byłoby przydatne dla czytelnika i nie wymuszałoby na nim wielokrotnego fruwania po różnych rozdziałach i zestawiania informacji, które niejednokrotnie zestawić się ze sobą nie chcą. Dam przykład: plany dobrze byłoby zestawić z ich realizacją w postaci mobilizowania poszczególnych jednostek, a te z realnym ich użyciem. Czy to ostatnie było zgodne z oczekiwaniem planistów – tego z książki się nie dowiemy. Co więcej, autor w przypadku motoryzacji bardzo dużo pisze o planach. To naprawdę ciekawe, szkoda, że nigdzie (!) nie przedstawia stopnia realizacji tych planów. A kilka kwestii byłoby całkiem ciekawych.
Oprócz wzmiankowanych już kompanii zaporowych na przykład frapująca jest kwestia wojsk kolejowych. Także tutaj teoretycy zdawali sobie sprawę, że linie kolejowe będą narażone na ataki lotnicze dezorganizujące transporty wojskowe. Dlatego przewidziano do mobilizacji bardzo dużą ilość kompani kolejowych (wystawiono ich łącznie z Ministerstwem Komunikacji 56, s. 183). Nie zapobiegło to jednak trudnym do usunięcia zniszczeniom spowodowanym przez bombardowania. Dlaczego? Na pewno skala zniszczeń była bardzo duża, ale także przyczyniła się do tego późna mobilizacja wojsk kolejowych, w części dopiero w mobilizacji powszechnej. Mamy dane dla 15 kompanii mobilizowanych przez 2 bsapkol. z Jabłonny. Kompanie mobilizowane w trybie alarmowym zapewniały dość skutecznie drożność linii kolejowych, na których znajdowały się w chwili wybuchu wojny. Dobrym przykładem jest tu 11 kompania mostów kolejowych, którą wybuch wojny zastał w Łapach. Do 5 IX utrzymywała płynny ruch na swoim odcinku, tego dnia jednak bardzo silny nalot zniszczył zarówno tory jak urządzenia stacyjne w Łapach. Mimo to, w nocy udało się odbudować jeden tor, którym przepychano na południe transporty wojskowe i ewakuacyjne. To potwierdza, że kompanie kolejowe były dobrze przygotowane do zadań i w gruncie rzeczy je dobrze wykonywały, oczywiście o ile były na miejscu. Ale na 15 kompanii 2 bsapkol. aż 7 nie dotarło na czas do celu przeznaczenia i zostały wciągnięte w zawieruchę odwrotu, chaosu, sprzecznych rozkazów. Niejednokrotnie kończyły z bronią w ręku, jako oddziały piechoty liniowej. Wygląda zatem, że więcej jednostek powinno być mobilizowanych w trybie alarmowym, bo przecież ich praca stanowiła zabezpieczenie prowadzonej właśnie mobilizacji powszechnej. A może były jeszcze inne czynniki decydujące o mniejszej niż zakładano efektywności wojsk kolejowych? Niestety autor takiej analizy nie przeprowadził.
Podsumowując: końcowa ocena to 9/10, głównie za ogromną ilość danych szczegółowych.
Zdzisław Cutter, Polskie wojska saperskie w 1939 r. Organizacja, wyposażenie, mobilizacja, działania wojenne, Wydawnictwo WSP Częstochowa 2003.
[1] Szkoda w dalszych partiach książki autor w odniesieniu do jednostki z Puław nadal używa terminu 2 batalion saperów, skoro to był 2 pułk saperów od sierpnia 1939 r.
Polska armata przeciwlotnicza ze Starachowic
W kategorii monografii uzbrojenia książka jest prawie idealna. Oprócz wnikliwej kwerendy źródłowej, także bogaty materiał ikonograficzny, w znacznym stopniu wytworzony w oparciu o zachowany lub odnaleziony sprzęt. Nie chodzi tylko o zbiory muzealne, ale także o eksponaty znajdujące się w rękach prywatnych kolekcjonerów. Biorąc pod uwagę poprzednie publikacje tej pary autorów, można stwierdzić, że ich ustalenia są ostatnim głosem nauki w zakresie danego zagadnienia. Dane z ich książek są nie tylko wiarygodne, ale również kompletne. Mam poczucie, że monografia armaty przeciwlotniczej 75 mm daje wiedzę na ten moment ostateczną – jeżeli autorzy piszą, iż czegoś nie wiadomo, to nie wiadomo, jak podają dane liczbowe, na pewno są one najbardziej wiarygodne z możliwych.
Panowie Słupczyńscy przedstawili dość długą historię powstawania tej armaty. Zaczęło się jeszcze w latach dwudziestych, ale powstały wówczas prototyp nie odpowiadał oczekiwaniom artylerzystów. Powrócono do sprawy w latach trzydziestych, prace projektowe i testy toczyły się niespiesznie. Konstrukcję traktowano jako rozwiązanie zapasowe wobec spodziewanego zakupu za granicą partii armat wraz z licencją na ich wytwarzanie. Najpierw stawiano na konstrukcję amerykańskiej firmy L.L. Driggs, później z kredytu Rambouillet starano się sfinansować transakcję ze Schneiderem, Francuzi odmówili jakichkolwiek dostaw tego rodzaju sprzętu. Po zmitrężeniu sporej ilości czasu stanęło na konieczności powrotu do rodzimej konstrukcji, która zresztą w testach porównawczych miała parametry podobne do francuskiej konkurencji. Pierwszą serię 16 sztuk armat na mobilnej platformie zamówiono w 1936, a dostawę zrealizowano w roku następnym.
Jak zawsze w książkach duetu Słupczyńskich jest bardzo dokładny opis techniczny sprzętu. Najbardziej ciekawe było omówienie sposobu działania aparatu centralnego, czyli ówczesnych centrum sterowania ogniem. Oprócz tego są podane ilości wyprodukowanych armat. Wiemy na pewno, że wyprodukowano 16 sztuk (+2 prototypy) armat 75 mm wz. 36, czyli wersji mobilnej oraz bliżej nieokreśloną ilość wz. 37, czyli wersji półstałej. O tych ostatnich można wnioskować tylko z ilości znajdujących się w zmobilizowanych we wrześniu baterii półstałych OPL Kraju, a w nich było ok 30 armat 75 mm wz. 37.[1]
Miłym zaskoczeniem są opisy ciągników wykorzystywanych do holowania omawianych dział. Zwykle używano C4P, miały one jednak za małą moc i za małą nośność. Zamierzano wykorzystać do zamówionej dłuższej serii armat mobilnych nowo zaprojektowany ciągnik PZInż. 342, całkowicie oryginalnej, bardzo nowoczesnej konstrukcji. Owa konstrukcja też została precyzyjnie opisana, bodaj nawet dokładniej niż w książkach Tarczyńskiego, Jońcy i spółki.
Osobny rozdział poświęcono armacie plot. 90 mm, na której wytwarzanie nabyto licencję od Schneidera.
Na zakończenie otrzymaliśmy historię użycia przedstawionych dział w kampanii wrześniowej, rozpisany na losy poszczególnych baterii, których stanowiły wyposażenie. Armaty wz. 36 stanowiły wyposażenie 101 dywizjonu (3 baterie po 4 działa) i 9 samodzielnej bateria plot. (4 działa); 101 dywizjon był zmobilizowany przez 1 paplot. z Warszawy, a 9 bateria przez 9 daplot. z Brześcia.
Przeznaczeniem 101 dywizjonu była ochrona siedziby Naczelnego Dowództwa, zatem najpierw znalazł się w Warszawie, a później w ślad za sztabem generalnym został przemieszczony na wschód i południe. Mimo wyposażenia w ciągniki C4P, które nie spełniały wymogów technicznych przeszły cały szlak bojowy zakończony na Węgrzech. Po drodze stracono tylko 2 ciągniki C4P (z posiadanych 32), zatem nie był to sprzęt tak nieprzystosowany do zadań, jak przed wojną się artylerzystom wydawało. Większość baterii (z wyjątkiem jednej) była wyposażona w aparat centralny, czyli skomplikowany i proporcjonalnie drogi przyrząd do sterowania ogniem. Armaty 101 dywizjonu strąciły 16 samolotów nieprzyjacielskich, zużywając 3800 pocisków. Daje to średnią zestrzeleń 1 1/3 samolotu na jedno działo i ok. 235 pocisków na zestrzelony samolot. To całkiem dobry wynik, biorąc pod uwagę, że sporo czasu dywizjonowi zajęło przemieszczanie się.
Dłuższy szlak bojowy miała 9 samodzielna baplot., zaczęła go na Śląsku, potem Dęblin, Brześć, Lwów i granica węgierska. Bateria zestrzeliła 11 samolotów, zużywając 1600 pocisków, co daje prawie 3 samoloty na działo i 145 pocisków na samolot. W dużej skuteczności armat 75 mm miały swój udział dobrze używane aparaty centralne.
Niestety przy podawaniu ilości zestrzeleń trzeba dodać, że autorzy nie weryfikowali deklarowanej ilości zestrzeleń z danymi niemieckimi, zaprezentowanymi w książkach Emmerlinga.
Jako ciekawostkę można podać, że powstał jeszcze samorzutny pluton armat 75 mm wz. 38, czyli zmodernizowany wz. 36. Dwie armaty wzięto z bieżącej produkcji w Starachowicach, a obsadę skompletowano z przeszkolonych załóg fabrycznych. Brały one udział w obronie mostów na Wiśle, a później zostały włączone do dywizjonu rozpoznawczego WBPM.
Losy baterii półstałych były mniej ciekawe. Wybuch wojny zastał je w Warszawie (6 baterii) skąd zostały ewakuowane transportem kolejowym na południowy-wschód. Nie posiadały ciągników, a ciężarówki w śladowej ilości niewystarczającej nawet do przewozu całej przydzielonej amunicji, zatem ich ewakuacji była decyzją, delikatnie mówiąc, pozbawioną sensu. Tylko jedna z nich, 103 baplot pozostała w Warszawie stanowiąc jedyna jednostkę (4 działa!) ciężkiej artylerii przeciwlotniczej broniącej stolicy.
Książkę zamyka kolorowa wkładka, poświęcona jedynemu zachowanemu egzemplarzowi działa 75 mm znajdującemu się w muzeum w Petersburgu. Jak zawsze wiele zbliżeń, wyeksponowanych detali, pokazanych i omówionych sposobów sygnowania sprzętu i amunicji.
Na zakończenie, po całej serii pochwal i zachwytów, wypada dodać słowo krytyki za niewykorzystanie prac Emmrlinga do weryfikacji ilości zestrzeleń deklarowanych przez polskich artylerzystów. Poza tym jedna uwaga małym druczkiem: skład sugeruje zlecać ludziom, którzy się na tym znają i panują nad typografią i choćby podstawową poprawnością techniczną.
Wiesław Słupczyński, Piotr Słupczyński, Armata przeciwlotnicza 75 mm wz. 36 i wz. 37, nakładem autorów, Siedlce 2013.
[1] Słupczyńscy podają, że było tych armat 34 sztuki, ale zidentyfikowanych przez nich w jednostkach było 30 sztuk. No i czytelniku musisz się sam pogłowić nad tą sprzecznością. Chyba, że te 4 brakujące sztuki, to armaty ośrodka zapasowego 1 paplot w Warszawie. Pozbawione przyrządów pomiarowych, ciągników, ciężarówek i amunicji, nie wzięły udziału w walce i po chaotycznej ewakuacji z użyciem zarekwirowanych samochodów, zostały przez Niemców przejęte pod Hrubieszowem.
Samolot bombowy PZL 37 Łoś
Publikacja popularna, jak jedna z wielu. Dużo zdjęć, rysunków, niewiele tekstu. Nie byłaby by warta recenzowania, gdyby nie jej przedmiot.
PZL 37 „Łoś” był samolotem podwójnie genialnym. Po pierwsze, był to obiektywnie jeden z lepszych bombowców w swojej klasie. Nie ustępował ówczesnym wersjom niemieckiego Heinkla 111 ani Dorniera 17. Wiele rozwiązań technicznych w nim zastosowanych wyprzedzało swoja epokę, np. jednogoleniowe podwozie z dwoma niezależnie mocowanymi kołami, co bardzo ułatwiało start i lądowanie na lotniskach polowych o nierównej nawierzchni. Kolejnym doskonałym rozwiązaniem był laminarny profil skrzydła, który dawał optymalne własności aerodynamiczne. Warto sobie również uświadomić, że wyprodukowanie tego samolotu stawiało Polskę w bardzo elitarnym klubie krajów produkujących wielosilnikowe bombowce (razem z Polską to osiem krajów, wliczając w to USA i Japonię).
Drugim powodem genialności „Łosia” był kontekst, w jakim powstał i był produkowany. W 1918 roku Polska nie dysponowała żadnym przemysłem zbrojeniowym, o lotniczym nawet nie wspominając. Nie posiadaliśmy żadnych kadr inżynierskich, nikt nie miał doświadczenia w projektowaniu samolotów. Zaczęliśmy od prostszych konstrukcji sportowo-turystycznych, stopniowo dochodząc do coraz bardziej skomplikowanych i zaawansowanych technicznie. Na końcu tej drogi był właśnie „Łoś”. Warto sobie również uświadomić, że „Łoś” został zaprojektowany w Państwowych Zakładach Lotniczych (stąd PZL) na Okęciu w Warszawie i tam też był początkowo produkowany. Bezpośrednio przed wybuchem wojny produkcja seryjna rozpoczęła się w zakładach w Mielcu, które zostały świeżo wzniesione, właśnie miedzy innymi po to, aby budować w nim seryjnie samoloty nowych polskich konstrukcji.
Dla samolotów najbardziej newralgiczna częścią były silniki. Były one wytwarzane w PZL w Warszawie, ale w stadium rozruchu były nowo wybudowane zakłady silników lotniczych w Rzeszowie, gdzie docelowo miała być przeniesiona produkcja jednostek napędowych do „Łosia”. We wszystkich obszarach następował niebywały skok technologiczny, nawet jeżeli silniki były produkowane na licencji. Wszystkie te działania mniej więcej się koordynowały, a ich ukoronowaniem był właśnie „Łoś”, pierwsza polska nowoczesna konstrukcja z całej kolejki czekającej na seryjną produkcję. Był jeszcze myśliwski „Jastrząb”, rozpoznawcza „Mewa”, „Sum” czyli unowocześniony „Karaś”, a kolejne w stadiach prototypów. Warto jeszcze nadmienić, że gotowy do seryjnej był również PWS 33 „Wyżeł”, czyli dwusilnikowy samolot szkolny przygotowujący pilotów i strzelców pokładowych dla załóg „Łosia”, a także w przyszłości dla „Wilka”, czyli ciężkiego myśliwca z dwoma jednostkami napędowymi. Warto zwrócić uwagę, że ewentualna produkcja samolotu szkolnego, umożliwiała skierowanie do oddziałów bojowych znacznie większej ilości samolotów, które do tej pory dedykowane były działalności szkoleniowej.
Sprawdzianem jakości „Łosia” były zamówienia eksportowe. W różnych fazach pertraktacji były kontrakty na ponad 100 sztuk tego samolotu dla Bułgarii, Rumunii, Jugosławii, Turcji i Grecji. Dla porównania powiedzmy, że polskie lotnictwo w eskadrach liniowych dysponowało 36 samolotami w eskadrach liniowych i 10 z bieżącej produkcji. Ogólnie wyprodukowano ok. 120 sztuk tego samolotu, oblatano 92, ale tylko czterdzieści kilka było w pełni wyposażonych i uzbrojonych. Porównanie tych liczb daje wyobrażenie, w jakiej proporcji do ogólnej produkcji znajdowała ilość samolotów w jednostkach liniowych.
Musi imponować, że II Rzeczpospolita posiadała długoterminowy plan rozwoju polskiego lotnictwa wojskowego i potrafiła go realizować w bardzo niesprzyjających warunkach. Udało się skoordynować prace projektowe, budowę zakładów produkcyjnych, przygotowanie samolotu szkoleniowego, promocje eksportu. Czy dzisiaj bylibyśmy w stanie zrealizować choćby ułamek takiego ambitnego planu?
Andrzej Glass, Samolot bombowy PZL. 37 Łoś, ZP Grupa, Stratus, 2012
2 batalion pancerny z Żurawicy
Niniejsza nota jest początkiem cyklu wielu refleksji z lektur poświęconych wojskom pancernym i motoryzacji armii polskiej w 1939 roku. Związane to jest z moimi wieloletnimi zainteresowaniami, którym teraz postanowiłem dać wyraz w formie nieco bardziej uporządkowanej. Zatem należy się spodziewać większej ilości informacji na ten temat. Siłą rzeczy poruszane będą też kwestie związane z rozwojem przemysłu obronnego, a nawet z kwestiami finansowymi, bo rozwój nowoczesnego uzbrojenia nieuchronnie wiąże się z pieniędzmi.
Tytułowy 2 batalion pancerny stacjonujący w Żurawicy był klasyczną jednostką czasu pokoju. W przypadku wojny wystawiał on kilka jednostek bojowych, a sam zamieniał się w ośrodek zapasowy dla wojsk pancernych. Zatem we wrześniu 1939 roku mobilizował on: 2 batalion czołgów (samodzielny), kompanię czołgów Vickers (walczącą w ramach 10 Brygady Kawalerii gen. Maczka), dwie kompanie tankietek, również dla tej brygady, trzy kompanie wolnobieżnych czołgów Renault FT 17 (całkowicie przestarzałych z okresu I wojny światowej) i kilka samochodowych kolumn transportowych. Był to, ze względu na potencjał mobilizowanych jednostek, największy batalion pancerny w przedwojennej Polsce.
Warto zatem przyjrzeć się, jak wystawione przez niego jednostki poradziły sobie w walce. Zacznijmy od trzech kompanii Renault FT 17. Były to czołgi jeszcze z okresu I wojny światowej, bardzo wolne i na dodatek wysokie, co czyniło je łatwym celem dla nieprzyjaciela. Znajdowały się w odwodzie Naczelnego Wodza, który zamierzał skierować je do obrony Warszawy. Tam nie dotarły ze względu na zniszczoną sieć kolejową. Dwie z nich przypadkowo wzięły udział w obronie twierdzy Brześć i było to najwłaściwsze, choć przypadkowe ich użycie. Jako tako nadawały się jako ruchomy punkt ogniowy w obronie stacjonarnej.
Kompania Vickersów, czołgów nie pierwszej już młodości, ale pod względem walorów bojowych porównywalnych z 7TP, przez pierwszych kilka dni walk w Beskidzie Wyspowym bardzo efektywnie, choć ze sporymi stratami, wspierała walki 10 BK. Później w czasie odwrotu została odcięta od brygady gen. Maczka i już w składzie tylko dwóch plutonów walczących niezależnie dzielnie wspierała jednostki piechoty Grupy Operacyjnej gen. Boruty Spiechowicza. Mimo działań w bardzo niesprzyjających warunkach, dzielnie walcząc nawet pojedynczymi czołgami, zniszczeniu uległa dopiero ok. 15 września.
Drugi batalion czołgów składający się z 49 maszyn 7TP to największa i najważniejsza jednostka mobilizowana przez 2 batalion pancerny. Od początku jego szlak bojowy przebiegał niezgodnie z planem. Miał on wejść w skład Armii Prusy, ale został wywagonowany w obszarze działań Armii Łódź i jej dowództwo prawem kaduka przejęło batalion, uznając, że jest on im niezbędnie potrzebny. Wziął on udział 5 września bodaj w największym starciu pancernym podczas kampanii wrześniowej usiłując przeciwdziałać sforsowaniu przez niemiecką 1 DPanc. rzeki Prudki. Zadał Niemcom spore straty, ale i sam stracił kilka maszyn. Efektywność jego działań istotnie utrudniał fakt, że pomyłkowo w czasie mobilizacji zabrano z Żurawicy części do Vickersów, a nie do 7TP, zatem uszkodzone czołgi albo porzucano, albo części wymontowywano z innych uszkodzonych wozów bojowych. Po bitwie nad Prudką batalion podzielił się na dwa ugrupowania, które niezależnie od siebie, wycofywały się na wschód właściwie bez kontaktu z nieprzyjacielem, biorąc udział jedynie w drobnych potyczkach, w tym z niemiecką V kolumną. Jedno z ugrupowań skończyło swój żywot pod Warszawą. Ograniczone w możliwościach bojowych przez brak paliwa, zostało łatwo rozbite przez Niemców. Drugie dotarło do twierdzy Brześć, gdzie korzystając z warsztatów tamtejszego batalionu pancernego, przeprowadziło naprawy swoich czołgów, niezbędne remonty i konserwacje, po czy znalazło się w ugrupowaniu rezerw Naczelnego Wodza i wraz z nim przesuwało się w kierunku południowych granic Rzeczypospolitej. Ostatecznie czołgi tego ugrupowania po kilku potyczkach, na południe od Kowla zostały spalone przez własne załogi z powodu braku paliwa.
Kolejne dwie kompanie tankietek mobilizowane w Żurawicy weszły w skład 10 BK, jedna jako samodzielna kompania czołgów rozpoznawczych, druga jako integralna część brygadowego dywizjonu rozpoznawczego. Z tym, że dla dywizjonu rozpoznawczego dostarczono 13 TKF z rezerwy mobilizacyjnej. Przeszły one cały szlak bojowy brygady. Co ciekawe, walka w ramach dobrze dowodzonej jednostki, gdzie dookoła występowały oddziały zmotoryzowane, spowodowała, że tankietki okazały się przydatnym środkiem walki. Zwłaszcza ciekawa jest informacja, że pod Albigową, gdzie wykonano kontratak na niemieckie pododdziały pancerne tankietki dobrze dały sobie radę, zwłaszcza te wyposażone w nkm 20 mm wz. 38, który okazał się skutecznym narzędziem zwalczania niemieckich czołgów lekkich. Do dywizjonu rozpoznawczego dostarczono bardzo rzadką wersję tankietek, czyli TKF. Były to TK3, w których zamontowano silnik Fiata. Wspominam o tym, bowiem właśnie tankietka TKF znajduje się w muzeum w Belgradzie, a jest to zapewne wóz bojowy z dywizjonu rozpoznawczego, którego sprzęt znalazł się Węgrzech i stamtąd zapewne trafił do Jugosławii. Jeszcze kilka lat temu była to jedyna zachowana oryginalna tankietka, a wyprodukowano ich przecież ok. 500 sztuk. Poza tym Eugeniusz Nowak w monografii Dywizjonu Rozpoznawczego 10 BK twierdzi, że dostarczono tylko 11 TKF (brak 2!), w kompanii brakowało też części samochodów, a dowódcą tymczasowym oddziału był podchorąży, czyli niedoszły oficer w trakcie szkolenia. Źle to świadczyło o zdolnościach mobilizacyjnych 2 batalionu pancernego.
Oprócz jednostek pancernych batalion wystawił kilka kolumn samochodowych. Zdumiewa informacja, że jedna z kolumn sanitarnych zaginęła. Została spotkana przez dowódcę służby medycznej armii Karpaty, skierowana w określone miejsce, do którego nie dotarła. Zdumiewające – dezercja, użycie niezgodne z przeznaczeniem i rozkazem?
Co po przeglądzie losów bojowych jednostek pancernych rzuca się w oczy? Po pierwsze błędna koncepcja użycia tych jednostek. Wzorem naszych wielkich sąsiadów-wrogów, powinniśmy używać tych jednostek w sposób skoncentrowany w większych ugrupowaniach. Znaliśmy ich doktrynę wojenną, wiedzieliśmy o niemieckiej koncepcji blitzkriegu, wiedzieliśmy o tworzeniu wielkich jednostek, dywizji i korpusów pancernych lub zmotoryzowanych. Sami jednak używaliśmy naszych oddziałów w sposób rozproszony, pojedynczymi batalionami lub nawet kompaniami. Spowodowało to, że nasze szczupłe siły pancerne nie odegrały nawet tej roli, jaką mogły odegrać. Przecież 2 batalion czołgów był jedną z dwóch największych polskich jednostek pancernych. Po jednej bitwie, bardzo zresztą interesującej i efektywnej dla strony polskiej, batalion przestał się liczyć wojskowo, manewrując w rozproszeniu na tyłach frontu. Zupełnie inaczej by wyglądała rzeczywistość, gdyby był on częścią większej jednostki zmotoryzowanej, na co wskazują doświadczenia 10 BK gen. Maczka.
Samodzielne działanie batalionu czołgów miało też fatalne konsekwencje dla technicznych aspektów użycia czołgów. Powinno dawać do myślenia, że 63% strat sprzętu, to były straty marszowe, a nie bojowe. Czyli: brak części, brak możliwości naprawy i przeglądów, brak paliwa, za mały park naprawczy itd. W sytuacji, kiedy obok siebie walczyłoby wiele oddziałów zmotoryzowanych ten problem by występował w dużo mniejszej skali. Proszę zwrócić uwagę, że 10 BK nie straciła żadnego pojazdu z powodu braku paliwa, nic nie wiem, aby straciła jakiś sprzęt bojowy z powodu braku zaplecza naprawczego. Trzeba lojalnie dodać, że wpływ na fatalną sytuację w tej materii miała skandaliczna pomyłka z zabraniem z garnizony niewłaściwych części zamiennych.
Tutaj dochodzimy do kolejnej kwestii – jakości dowódcy odpowiedzialnego za to niedociągnięcie. Major Karpów, dowódca 2 bcz miał wcześniej kiepskie opinie przełożonych i nigdy nie powinien być dowódcą liniowym jednego z najważniejszych oddziałów pancernych. Tu powinni trafiać najlepsi z najlepszych, tymczasem mjr Karpów najpierw dopuścił do podziału batalionu, a w końcowej fazie walki go porzucił, udając się do Warszawy na poszukiwanie paliwa, zamiast wysłać w tym celu innego oficera. Zresztą dowódca bliźniaczego 1 bcz też się nie popisał w czasie kampanii wrześniowej. Polityka personalna w wojskach pancernych nie była widocznie optymalna. Być może w normalniejszych warunkach ci dowódcy by się lepiej spisali, ale w warunkach ekstremalnie niekorzystnych zabrakło im hartu ducha i zwyczajnie sobie nie poradzili.
Nie rozumiem również, dlaczego 2 bcz był mobilizowany tak późno, że wybuch wojny zastał go w transportach. Jednostki pancerne są mocno stechnicyzowane, wymagają szkolonych specjalistów, zatem nie widzę powodu, dlaczego nie osiągały gotowości bojowej w trakcie mobilizacji alarmowej, a dokładnie dlaczego w ich przypadku mobilizacja alarmowa została tak późno zadecydowana.
Na koniec jeszcze uwaga na temat tego, co pozostało z 2 batalionu pancernego po wystawieniu mobilizowanych jednostek, czyli o ośrodku zapasowym. Celem takiego ośrodka jest zasilanie jednostek frontowych uzupełnieniami. Tak się złożyło, ze w bezpośredniej bliskości ośrodka zapasowego w Żurawicy walczyła 10 BK, która żadnego wsparcia z jego strony nie otrzymała. Zapewne to błąd Dowództwa Okręgu Korpusu w Przemyślu, ale dobrze o dowództwie ośrodka zapasowego to też nie świadczy.
Podsumowując: monografia 2 batalionu pancernego jest nadzwyczaj ciekawa i pouczająca. Antoni Nawrocki rzetelnie przedstawia losy 2 batalionu pancernego, założenia mobilizacyjne, sprzęt, jaki batalion miał do dyspozycji, a wreszcie wojenne losy wystawionych przez ten batalion jednostek. Jedyne namierzone przeze mnie błędy lub nieścisłości dotyczą kompanii tankietek TKF zmobilizowanych dla Dywizjonu Rozpoznawczego 10 BK. Częściowo autora usprawiedliwiam, bo kiedy pisał on on monografię 2 bpanc. nie istniała jeszcze historia Dywizjonu Rozpoznawczego, dzięki której mogłem zweryfikować ustalenia Nawrockiego.
Antoni Nawrocki, 2 batalion pancerny (Żurawica 1935-1939), Oficyna Wydawnicza Ajaks, Pruszków 2006.
Tajemnica Westerplatte
Paweł Chochlew zaplanował swój debiut perfekcyjnie. Wybrał jeden z najbardziej nośnych symboli patriotycznych i postanowił go podważyć, słusznie przypuszczając, że zapewni to filmowi (i reżyserowi) natychmiastowy rozgłos, o jakim tylko mogą pomarzyć jego młodzi koledzy. Poza tym idealnie wstrzeliwuje się w poprawnościowy, antybogoojczyźniany nurt dominujący na polskiej scenie ideowej. Same plusy. Miał tylko jednego pecha, nie przewidział, że jeszcze przed powstaniem filmu wybuchnie gruba awantura i nikt, a oportunistyczny PISF zwłaszcza, nie będzie chciał umierać, za ten kontrowersyjny projekt.
Mimo tych trudności Chochlew i tak ma mocne wejście. Jego nazwisko jest dobrze rozpoznawalne, wiele osób chce pójść na film, aby wyrobić sobie o nim własne zdanie.
Największe emocje budziła kwestia „odbrązowienia” legendy obrońców Westerplatte i podważenie pozytywnej aury wokół mjr. Sucharskiego. Akurat te problemy mnie w filmie nie irytowały. Chochlew zadziałał tu zgodnie z prawdą historyczną, a na tym blogu wielokrotnie dawałem poznać, że prawda jest rzeczą najważniejszą. Rzeczywiście Sucharski był zwolennikiem szybkiej kapitulacji, przeżył załamanie nerwowe i realne dowództwo przez większość czasu sprawował kpt. Dąbrowski. Między tymi dwoma oficerami istniała różnica zdań, co do długości prowadzenia walki. Doszło również do śmierci dwóch żołnierzy drugiego dnia obrony, kiedy to Sucharski wydał polecenie wywieszenia białej flagi, szczegóły tego zajścia nie są dokładnie znane i reżyser mógł puścić tutaj wodze fantazji. Jest również prawdopodobne, że kilku żołnierzy zostało rozstrzelanych za próbę dezercji lub poddania się Niemcom. Nie dopatrzyłem się też w filmie sceny lizania zdjęć pornograficznych. Nie budzi moich wątpliwości fakt kąpieli żołnierzy w morzu, niektórych nago i ostrzelania ich przez nadpływający niemiecki kuter. Niby dlaczego młodzi faceci nie mieliby się kąpać w morzu? Co do faktografii i realiów kampanii 1939 roku, pewne wątpliwości bym miał w sprawie nadużywania alkoholu przez żołnierzy (w filmie wręcz chlania), żadne źródła nie potwierdzają, aby na Westerplatte lub gdziekolwiek indziej takie fakty miały miejsce; poza tym skąd niby ten alkohol miałby się brać, z najbliższego sklepu? Bo przecież nie z koszar, to nie było LWP. Podobnie mało prawdopodobne są sceny bójek, szarpanin itd.
Poważne wątpliwości budzi w mojej opinii scena z sikaniem na plakat, ale jeszcze bardziej to, co ów sikający kapral mówi później o Polaczkach. Cała ta scena jest wyjątkowo niesmaczna, nie ma sensu i jest psychologicznie nieprawdopodobna – dlaczego ów kapral, po wykonaniu wyroku śmierci na swoich kolegach, akurat sika na państwowy plakat, zgoła nie rozumiem. Jeżeli by się buntował, to przeciw temu, kto mu taki rozkaż wydał, a nie przeciwko polityce państwa. Sensu w tym za grosz. Chyba że to zaplanowana prowokacja mająca podgrzać atmosferę wokół filmu. W istocie scena nie jest żadnym wyzwaniem dla widzów, nie prowokuje żadnych pytań, jest tylko emanacją bezsilności i braku konceptu reżysera na oddanie dramatyzmu tamtej sytuacji. Duży minus.[1]
Kolejny minus to żałosne błędy w dziedzinie umundurowania. Tutaj lista zarzutów jest długa i to zarówno po stronie polskich mundurów jak niemieckich. Nie będę nudził tutaj szczegółami, powiem tylko, że twórca kostiumów w tym filmie zasłużył sobie na malinę za najgorsze kostiumy w polskim filmie. [2] Do tego dochodzi mnóstwo drobnych nieprawdopodobieństw w szczegółach militarnych. Albo autor scenariusza i reżyser w jednej osobie nic na ten temat nie przeczytali, albo, co równie złe, przeczytali, ale nie zrozumieli.[3]
Z bólem historycznego serca jestem w stanie przejść na drobiazgami do porządku dziennego, chociaż przy deklarowanym budżecie na poziomie 14 mln zł takie wpadki nie powinny się zdarzać. W faktach o zasadniczym znaczeniu nie widzę istotniejszych przekłamań. Uwagę w tej kwestii mam tylko jedną. Osią filmu jest spór Sucharski – Dąbrowski, czyli spór kapitulować czy walczyć do końca. Racje mjra Sucharskiego są przedstawione pełniej i na ich tle kpt. Dąbrowski wychodzi na fanatyka łatwo szafującego życiem podległych żołnierzy. Tylko mjr Sucharski pochyla się zabitymi żołnierzami, jak troskliwy ojciec. To wyraźna manipulacja emocjami widzów. W rzeczywistości historia przyznała rację Dąbrowskiemu i mimo wysiłków Chochlewa Westerplatte pozostanie symbolem męstwa polskich żołnierzy. Reżyser nie zachował w tej sprawie obiektywizmu, a szkoda, bo film by na tym zyskał.
Być może zaważyły tu błędy w obsadzie. Michał Żebrowski w roli oficera czuje się jak ryba w wodzie. Zresztą w wywiadzie mówił, że mundur polskiego oficera to jego marzenie i na taką rolę czekał. W filmie to widać. W rzeczywistości mjr Sucharski był dość pospolitym oficerem chłopskiego pochodzenia. Chęć kapitulacji i załamanie nerwowe na pewno nie dodawały mu splendoru. Zupełnie odwrotnie kpt. Dąbrowski – to syn generała, pochodzący ze szlacheckiej rodziny. Za młody aby walczyć w 1920 r. czekał, kiedy może się sprawdzić w warunkach wojennych. To on był oficerem z charyzmą i to jego powinien zagrać Żebrowski.[4] Chochlew, wbrew faktom widział to inaczej. Wyraźnie chciał, aby racje Sucharskiego były górą i dlatego obsadził w tej roli aktorów z osobowością (wcześniej te rolę powierzył Bogusławowi Lindzie). Nie rozumiem tylko, jaki miał w tym cel. Że Westerplatte miało skapitulować 2 września (jak chciał Sucharski), Gdynia i Oksywie po następnych kilku dniach, Hel po tygodniu, Warszawy nie bronić, całą Kampanię Wrześniową zakończyć tak ok. 10 września. Przy takiej wizji, to rzeczywiście lepiej zachować się jak Emil Hácha i bez walki oddać się pod niemiecki protektorat. Wtedy nie byłoby w ogóle żadnych ofiar.
Po prawdzie to nie rozumiem, po co Chochlew nakręcił ten film. Zamierzył się na legendę Westerplatte, kiedy wszystkie rzekomo odkrywcze fakty były już jasne i publicznie znane. W atmosferze sensacji wyważał otwarte drzwi. Jeżeli chciał poruszyć kontrowersję czy bić się z honorem do końca, czy oszczędzać żołnierską krew, to mógł wybrać znacznie lepsze epizody z historii np. epopeę gen. Kleeberga czy Powstanie Warszawskie.[5] Jedyne uzasadnienie, jakie racjonalnie widzę, to chęć wywołania medialnego skandalu. Ten zamiar udało mu się zrealizować, ale chwały to mu nie przyniesie, i słusznie. Dla mnie 3/10.
Tajemnica Westerplatte, reż. Paweł Chochlew, Polska, premiera luty 2013
[1] Do jakości tej sceny dostosował się Mirosław Baka grający owego kaprala. Wywiad z nim był żenujący. Być może oddaje atmosferę panującą przy realizacji tego filmu. Nie ma się co dziwić, że wyszło żałośnie, skoro aktor tylko tyle rozumie z historii, którą przedstawia.
[2] O kilku bolesnych faulach w umundurowaniu muszę wspomnieć: polscy marynarze noszą w filmie te same bluzy, co niemieccy, a poziom niechlujstwa kostiumowego był taki, że w jednej ze scen, na bluzie polskiego marynarza widać ślad po odprutej hitlerowskiej gapie; atakujący w którymś momencie hitlerowscy żołnierze pochodzili co prawda z elitarnej, szturmowej jednostki Kriegsmarine, ale inaczej niż filmie nosili mundury piechoty feldgrau tylko z naszywkami Kriegsmarine; jednostka SS miała na patkach nie runy SS tylko trupie główki, bo wchodziła w skład formującego się właśnie pułku SS Totenkopfstandarte; żołnierze polscy noszą często mundury drelichowe z 1 Armii WP z sukiennymi naramiennikami itd.
[3] Na przykład: w pierwszym szturmie niemieckim bierze udział zdecydowanie za mało żołnierzy. W rzeczywistości zabitych było więcej, niż widzimy wszystkich atakujących. Polskie działo zostało zniszczone dopiero po oddaniu kilkudziesięciu strzałów i wyeliminowaniu niemieckich karabinów maszynowych po drugiej stronie kanału – w filmie jest zniszczone po jednym wystrzale; gdzieś się zagubiły polskie moździerze; atak niemiecki wzdłuż plaży w kilku żołnierzy idących w pełnym wyprostowaniu jest zupełnie nieprawdopodobny. Film z 1967 roku był w tej materii dużo lepszy, mimo iż realizowany w czasie siermiężnego socjalizmu.
[4] Warto przypomnieć dalsze losy Dąbrowskiego. Po wyjściu z niewoli, zaciągnął się do ludowej Marynarki Wojennej, mimo iż „wróg ustroju” to zdecydował się wstąpić do PPR. Nic mu to nie pomogło, bo na fali czystek został z Marynarki wyrzucony. Przeniósł się do Krakowa, pracował jako portier, kasjer, chałupniczo szył pantofle (on, wybitny oficer). Ostatecznie został bez żadnej pracy. Interwencja gen. Kieniewicza, zresztą pochodzącego z Armii Czerwonej, spowodowała, że dostał posadę sprzedawcy gazet w kiosku na Plantach. I to był sukces. Biografia kpt. Franciszka Dąbrowskiego to materiał na dużo ciekawszy film, gdzie Westerplatte byłoby ważnym, ale tylko jednym z etapów jego życia. Dodajmy przy okazji, że wspomnieniach zachował się super lojalnie wobec swojego dowódcy mjra Sucharskiego – fakt załamania nerwowego przemilczał, a tylko pojedynczym zdaniem zasygnalizował, że był on zwolennikiem wcześniejszej kapitulacji (Franciszek Dąbrowski, Wspomnienia z obrony Westerplatte, Gdańsk 1957). Sucharski w rozmowie z Wańkowiczem, wszystkie niewygodne fakty przemilcza i nigdzie nie wspomina o kluczowej roli Dąbrowskiego (Melchior Wańkowicz, Westerplatte, Warszawa 1959).
[5] A może by tak w odniesieniu do tego tematu nakręcić polsko-niemiecką koprodukcję o obronie Festung Breslau? To dopiero byłby przyczynek do refleksji o walce do końca, bez liczenia się z ofiarami.
A jednak istniała
Książka to niebywała. Autorzy podjęli się opisu swoistej Atlantydy. Na początku pracy nie można było nawet stwierdzić, czy przedmiot badań w ogóle istniał, a jeżeli tak, to gdzie, kiedy, w jakim rozmiarze – jak lokalna pamięć (legenda) ma się do rzeczywistości. To dla historyka rzadko występujące wyzwanie.
Tomasz Strzembosz uprawiał wędrówki piesze po Puszczy Augustowskiej i po okolicznych bagnach, spotykał ludzi, zbierał relację, szukał po archiwach, analizował okruchy z wcześniej publikowanych książek. I udało mu się odtworzyć kompletnie zapoznany, a dla wielu mało prawdopodobny fragment historii. Niestety zmarł, zanim dokończył to dziełko, ale jego prace twórczo kontynuował Rafał Wnuk.
Obu historykom udało się odtworzyć dzieje polskiej partyzantki (a przy okazji całego ruchu oporu) w Augustowskiem, ze szczególnym uwzględnieniem ogromnego obszaru Czerwonego Bagna leżącego na południe od Puszczy Augustowskiej. Partyzantka zaczęła się tam jeszcze we wrześniu 1939 roku – i tu ciekawostka – wywodziła się ona ze 110 pułku ułanów, tego samego, z którego pochodził się „Hubal”. Z filmu pamiętamy, że dowódca ów pułk rozwiązał i wtedy mjr Dobrzański „Hubal” przeszedł do partyzantki, nie godząc się na zakończenie walki. W rzeczywistości było nieco inaczej. Płk Dąbrowski zdecydował się na pozostanie w Augustowskiem, co oznaczało prowadzenie partyzantki antysowieckiej (co nie przeszło ówcześnie przez cenzurę) a „Hubal” zdecydował się przejść przez pół Polski i zaszyć się w lasach kieleckich, aby prowadzić walkę z Niemcami.
Co zaczął płk Dąbrowski, inni aż do wybuchu wojny sowiecko-niemieckiej kontynuowali. Główną przyczyną ucieczki na bagna była chęć uniknięcia wywózki na Syberię – wszyscy zagrożeni uciekali w niedostępne miejsca i prowadzili partyzantkę o zdecydowanie obronnym charakterze. Główne ich akcje polegały na likwidacji konfidentów i sowieckich urzędników, którzy stanowili dla nich (i dla całej polskiej ludności) bezpośrednie zagrożenie. A ponieważ mogli liczyć na wsparcie okolicznych mieszkańców mieli bardzo duży wpływ, na to, co działo się w tym regionie. Jak donosił lokalny komitet kompartii pod koniec roku 1940:
Rozmowy o zabójstwach aktywistów, głównie osób miejscowych są tu wręcz normalne. Prawdopodobnie znany jest Wam przypadek napadu na sklep w sztabińskiej radzie wiejskiej, obrzucenie granatami młodzieży żydowskiej i żołnierzy RKKA w Domu Kultury w Rajgrodzie i duże straty w ludziach. Zabójstwa kilku oficerów RKKA [Armia Czerwona], przewodniczących rad wiejskich i kołchozów, pożary w kołchozach. Nad strażą leśną wprost się pastwią: najpierw uprzedzają, żeby porzucił służbę, a gdy to nie pomaga, przychodzą w nocy, walą w drzwi i okna, grożą rozprawa z nieuzbrojonymi leśnikami. (…) Straż leśna jest sterroryzowana do tego stopnia, że w ciągu dwóch miesięcy nikt nie mógł pójść do lasu.[1]
Dodajmy, że raport ów skierowany na ręce I sekretarza białoruskiej kompartii przedstawia warunki, jakie się wytworzyły po trzech falach wywózek, podczas których z Augustowskiego wywieziono ponad dwa tysiące najaktywniejszych ludzi. Zaś w stolicy regionu sytuacja członków zbrojnego podziemia wyglądała tak:
Chodzili z bronią po ulicach Augustowa, nie chcą oddać życia za darmo. Wykonywali różne akcje (…). Partyzantka działała aż do wkroczenia Niemców. „Las” chodził po mieście z bronią. Sowieci nie zaczepiali ich, bowiem wiedzieli, że są uzbrojeni.[2]
Kompletna nowość ustaleń Strzembosza i Wnuka polega na tym, że zarówno w powszechnej świadomości, jak i w pracach historyków, panowało przekonanie o efemeryczności konspiracji wojskowej na ziemiach okupowanych przez Sowietów. Sprawność NKWD powodowała masowe aresztowania i rozbijanie dopiero co zawiązanych siatek. Efektywność Rosjan była nieporównanie większa niż Niemców. A tymczasem okazało się, że od tej zasady były regionalne wyjątki i należy do nich partyzantka na Czerwonym Bagnie.
Najbardziej żałuję, że zajrzałem do tej książki tak późno. Ponad rok leżała ona na moim biurku czekając na swoja kolejkę, a ja czytałem rzeczy dużo mniejszej wagi. Wysoką ocenę podnosi wnikliwość źródłowa i bardzo ciekawa Przedmowa. Polecam 10/10.
Tomasz Strzembosz, Rafał Wnuk, Czerwone Bagno. Konspiracja i partyzantka antysowiecka w Augustowskiem, wrzesień 1939 – czerwiec 1941, Wydawnictwo Naukowe Scholar 2009.