• Militaria

    Polski radiowywiad w wojnie polsko-bolszewickiej 1920 roku

    Grzegorz Nowik, Zanim złamano „Enigmę”, recenzjaDo historii polskiej twórczości historycznej prof. Grzegorz Nowik przejdzie jako odkrywca kolosalnego sukcesu polskich kryptologów, którzy podczas wojny polsko-bolszewickiej złamali wszystkie szyfry, jakimi posługiwali się Sowieci. Przed jego publikacjami dookoła tego tematu panowała grobowa cisza. A Polacy potrafili odszyfrować szybciej i dokładniej sowieckie depesze niż ich właśni telegrafiści! Mózgiem tego sukcesu był ówczesny porucznik Jan Kowalewski wybitny talent w dziedzinie dekryptażu. Do tej pory był on kompletnie anonimowym oficerem, teraz wiemy, że należy mu się ranga narodowego bohatera, który przyczynił się do polskiego sukcesu w tej wojnie bardziej niż niejeden nasz generał.

    Nowe podejście do tematu i snop światła na zapomnianych aktorów historycznej sceny już by wystarczały, jako powód do chwały, ale to nie koniec. Należy wspomnieć jeszcze o jakości. To bodaj najrzetelniejsza informacyjnie książka, jaką dane mi było przeczytać. Profesor Grzegorz Nowik jest nieprawdopodobnym erudytą i bardzo kompleksowo potraktował temat swojej pracy.

    Z jakim rozmachem to zrobił niech świadczą rozdziały wstępne do przedstawianej książki, a dodajmy, że każdy z nich jest minirozprawką na dany temat. A więc Kryptografia, szyfry, kody (historia kryptografii), Radiotelegrafia (technika, organizacja, rozwój w armii austro-węgierskiej, francuskiej, niemieckiej, rosyjskiej), Radiowywiad (rozwój w armii brytyjskiej, austro-węgierskiej, francuskiej, niemieckiej, rosyjskiej), Polskie doświadczenia z dziedziny radiotelegrafii i radiowywiadu przed 1918 (Legiony Polskie, formacje polskie w armii rosyjskiej, Armia Polska we Francji), Polski wywiad i radiowywiad do lutego 1920 (struktury, obsady personalne grup, frontów, armii), Polska radiotelegrafia i radionasluch do lutego 1920 (z dokładnością do jednej radiostacji i poszczególnych oficerów i podoficerów) i dopiero na 359. stronie dowiadujemy się o pierwszych faktach dekryptażu. A potem jest jeszcze szczegółowiej, Nowik omawia z dokładnością do jednego nazwiska wszystkich zaangażowanych po stronie polskiej w prace wywiadu, radiowywiadu, radiotelegrafii i nasłuchu, oczywiście omawia wszystkie rozszyfrowane depesze i ich znaczenie dla losów wojny, poszczególnych kampanii, czy bitew. W efekcie otrzymujemy nie tylko historię polskiego radiowywiadu podczas wojny polsko-bolszewickiej w latach 1919-1920, ale historię tej wojny oglądanej przez pryzmat przechwyconych i odszyfrowanych depesz.

    Czy w tym zalewie szczegółów nie gubi się synteza? Oczywiście nie. Nowik nie stroni od komentarza do wydarzeń bojowych pokazując, jakie znaczenie miały lub powinny mieć materiały pozyskane przez polski radiowywiad. Pokazuje również cały kontekst, w jakim przyszło działać polskim służbom wywiadowczym. Za tyle zalet trzeba czymś płacić, w tym przypadku objętością – książka ma 1056 stron i jest to tylko pierwszy tom (z dwóch) całości.

    Nie bardzo wiem, jak dalej mam chwalić prof. Nowika. Powiem tylko, że do tej pory nie zetknąłem się z tak erudycyjnie bogatą pracą, która na dodatek ma wszelkie cechy syntezy. Bogactwo informacji idzie w parze z szerokością spojrzenia i z super interesującymi podsumowaniami. Jakże dalece ta praca odbiega od marniuchnych biedamonografii opartych jedynie o wąskie źródła archiwalne i jeszcze uboższych w intelektualne syntezy, kiedy autor pisze, co wie, ale nie do końca wie, co pisze.

    Wszystkim zainteresowanym historią polecam jak najusilniej. Moja ocena to 11/10.

    Recenzja: Grzegorz Nowik, Zanim złamano „Enigmę”. Polski radiowywiad podczas wojny z bolszewicką Rosją 1918-1920, t. 1, Rytm 2004, 1056 ss.

  • Książki

    Czy Polacy pochodzą od Sarmatów i Wikingów?

    Zdzisław Skrok, Słowiańska moc, recenzjaPrehistoryczna Słowiańszczyzna kojarzy się najczęściej z ludowymi bajaniami i wykopanymi przez archeologów skorupami garnków. Skrok pokazuje, że nic bardziej mylnego i jego książkę czytałem z zapartym tchem. Najpierw okazało się, że późnostarożytny ośrodek metalurgiczny na Mazowszu (Brwinów-Błonie-Pruszków) przy którym mieszkam, stworzyli Wandalowie. Rozkręcili produkcję do tego poziomu ilościowego, że jedynym wytłumaczeniem tego faktu, jest tworzenie tutaj zaplecza zbrojeniowego (miecze, groty) dla ludów atakujących rzymski limes (I w. p.n.e.-III w. n.e.).

    Później przeczytałem, że my, Polacy, mamy pewną domieszkę krwi i kultury Longobardów, którzy z naszych ziem (Mazowsze i Małopolska, VI w.) rozpoczęli swoją łupieską wędrówkę na południe, aż do Rzymu, ale pewna ich grupa pozostała na „pozycjach wyjściowych” i zintegrowała się z napływającymi właśnie na te tereny Słowianami, pełniąc wśród nich funkcje grupy przywódczej i jednocześnie przekazując swoje osiągnięcia cywilizacyjne na przykład w dziedzinie metalurgii, produkcji uzbrojenia, organizacji.

    W XIX wieku historycy obśmiali głębokie przekonanie polskiej szlachty o jej pochodzeniu od Sarmatów, niejako w przeciwieństwie do chłopów Słowian. I tu niespodzianka, bo okazało się, że nasi szlacheccy antenaci mieli rację do szczegółów włącznie, bo z Sarmatami było tak samo, jak Longobardami. W efekcie w pewnym zaokrągleniu możemy powiedzieć, że warstwa rządząca wśród Słowian miała istotną komponentę sarmacką.

    Wskazane powyżej ustalenia nie budzą wątpliwości w świetle danych pochodzących z wykopalisk uzupełnionych o śladowe przekazy pisane. Na koniec jednak Zdzisław Skrok zafundował czytelnikom bombę, która już taka prosta do przyjęcia nie jest. Mianowicie twierdzi on, że proces państwotwórczy Polan przeprowadzony został przez Wikingów, czyli że Mieszko i jego następcy byli po prostu Wikingami. Swoje rozumowanie opiera na trzech przesłankach: wykopaliska na Ostrowiu Lednickim potwierdzające występowanie tam wyłącznie uzbrojenia wikińskiego, analogii z powstaniem Rusi, gdzie bezdyskusyjnie do powstania państwa przyczynili się normańscy Waregowie dając początek dynastii Rurykowiczów oraz interpretacja dokumentu Dagome iudex.

    Najmniej przekonujący jest wywód dotyczący Dagome iudex, upatrujący w zaskakującym dla wszystkich mediewistów imieniu Dagome pochodzenia skandynawskiego, podczas gdy imię Mieszko, miało być imieniem chrzcielnym przyjętym na potrzeby słowiańskich poddanych. Słabą stroną tej interpretacji, jest pytanie: a po co w korespondencji z Watykanem miało by się używać imienia pogańskiego, a nie chrześcijańskiego? W tak poważnym dokumencie o pomyłce nie może być mowy.

    Z kolei najbardziej przekonujące są argumenty archeologiczne. Znane są one od kilkudziesięciu lat, ale w okresie socjalistycznym było embargo na pisanie o jakiejkolwiek roli Wikingów przy narodzinach Polski. Znalezione w wodach Jeziora Lednickiego miecze, topory czy hełmy są pochodzenia wikińskiego, zatem jest pewne że stacjonowała na Ostrowiu Lednickim drużyna Wikingów lub nawet był to gród przez Wikingów wybudowany i stanowiący ośrodek ich władzy. Z drugiej strony poza wszelką wątpliwością ów Ostrów był jednym z najważniejszych ośrodków państwa wczesnopiastowskiego obok Gniezna i Poznania. Groby wojów wikińskich odkryto także w Małopolsce w pobliżu ogromnych grodów wybudowanych na przełomie X i XI wieku (po podboju przez Polan) i na północnym Mazowszu (pogranicze z Prusami). Czy zatem jest możliwe, że książę był słowiański, a jego ciężkozbrojna drużyna wikińska, czyli militarnie słabszy wynajmował znacznie silniejszych rycerzy/rabusiów? Bardzo mało prawdopodobne. W takim przypadku rabusie wzięliby, co ich, razem z władzą i całym skarbcem, bo kto mógłby ich przed tym powstrzymać? To bardzo silne argumenty.

    Z drugiej strony, niemożliwe, aby po czymś takim, jak stworzenie bardzo dużego państwa przez Wikingów (lub innych Normanów), nie pozostały żadne źródła pisane z epoki, a sporo ich jednak się do dzisiaj przechowało. Tym bardziej, że miałoby to charakter podboju i to u granic Cesarstwa. Trudno to wyjaśnić. Kiedy w Irlandii powstało państwo zorganizowano przez najeźdźców Wikingów, to fakt ów jest bezapelacyjnie potwierdzany przez źródła pisane. A tu obyło bez żadnego echa? A przecież półtora wieku po tych wydarzeniach powstaje kronika Galla Anonima, która rysuje całkowicie inny obraz wydarzeń.

    Jakby nie było, to jedno jest pewne – udział Wikingów przy powstaniu państwa polskiego był bardzo duży i chwała Skrokowi za powiedzenie tego wprost w bardzo dobrej książce popularyzującej najnowsze osiągnięcia naukowe. Moja ocena to 9/10 i zaliczenie do elitarnej kategorii „siły sensu” za odwagę w głoszeniu tez nowatorskich.

    Recenzja: Zdzisław Skrok, Słowiańska moc, czyli o niezwykłym wkroczeniu naszych przodków na europejską arenę, Iskry 2006.

  • Książki

    Grzegorz Motyka o konflikcie polsko-ukraińskim

    Motyka, Od rzezi wołyńskiej do Akcji Wisła recenzjaAby uświadomić sobie, jak bardzo kontrowersyjnym tematem zajął się Grzegorz Motyka, wystarczy przypomnieć sobie, co całkiem niedawno mówił o UPA ks. Isakowicz-Zaleski (bandyci, ludobójcy), a co mają do powiedzenia na ten temat władze samorządowe Lwowa i innych miejscowości Galicji Wschodniej odsłaniający kolejne pomniki bohaterów z UPA.

    Wobec tych zapiekłych sporów Motyka zajmuje stanowisko neutralne, interesują go przede wszystkim naukowo potwierdzone fakty, niezależnie od tego, czy się one komuś podobają, czy nie. A tak się składa, że zawsze komuś się nie będą podobały, albo Ukraińcom, albo Polakom. Dialog wśród tych wszystkich zapiekłości nie jest prosty, ale jestem przekonany, że może być prowadzony tylko na fundamencie prawdy i, co warte podkreślenia, całej prawdy, bez taktycznych, politycznych przemilczeń.

    Grzegorz Motyka dysponuje nieprawdopodobna erudycją. Sprawia wrażenie, jakby bez wysiłku panował nad wszystkim szczegółowymi zagadnieniami znając w całości zarówno ukraińską, jak i polską literaturę przedmiotu. W kilku kwestiach mogłem go sprawdzić i zawsze z kontroli wychodził bez szwanku, co zbudowało moje zaufanie do pozostałych jego ustaleń, jako najaktualniejszego głosu nauki w poszczególnych sprawach. Dwie spośród nich wydają się najciekawsze.

    Geneza ludobójstwa na Wołyniu

    Motyka opierając się o źródła archiwalne ustalił, że rzeź ludności polskiej na Wołyniu miała charakter skoordynowanej akcji UPA, czyli działania na rozkaz. To bardzo ważna konstatacja, bo wynika z niej, że wiele dotychczasowych rozważań, poszukujących genezy wydarzeń w strefie wcześniejszych stosunków społecznych w tym regionie, jest dość jałowa. Dobrze to rozumiem, bo sam się takim dywagacjom w swoim czasie oddawałem. Było bowiem coś zdumiewającego w fakcie, że rozpasana akcja ludobójcza wybuchła na terenie wcześniej bardzo spokojnym, objętym przez wiele lat eksperymentem wojewody Józewskiego ułożenia stosunków z poszanowaniem praw mniejszości ukraińskiej. Wszystkie opowieści, jak to polska brutalność mogła spowodować tego typu reakcję są zupełnie z innej bajki. Nikt nikogo nie pytał w 1943 o nastroje. Były najpierw ustalenia na szczeblu dowództwa UPA, a potem rozkazy „Kłym Sawura” (dowódcy UPA na Wołyniu) i zdarzało się, że ukraińskich chłopów trzeba było do udziału w mordach przymuszać groźbą rozstrzelania – albo mordujesz, albo jesteś mordowany. A i tak zdarzały się odruchy pomocy polskim sąsiadom.

    Nacjonalizm żywi się konfliktem

    Oczywiście warto wiedzieć, jak w dwudziestoleciu układały się stosunki polsko-ukraińskie i na ile polska polityka czyniła sobie wrogów ze współobywateli pochodzenia ukraińskiego, tylko że nic to nie miało do późniejszego ludobójstwa. Akty terroru bojówek OUN (Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów) skierowane były przed wojną przeciwko politykom umiarkowanym po obu stronach barykady (własnych ugodowców też chętnie mordowali), bo zależało im na podgrzewaniu konfliktu i wytwarzaniu atmosfery nienawiści. Paradoksalnie ich sojusznikami byli polscy narodowcy, którzy domagali się maksymalnie twardego kursu wobec nich. Wojna wewnętrzna, to było coś, o czym marzyła OUN, a później też UPA, na tym zamierzali zbudować ukraińską świadomość narodową, patriotyzm, gotowość oddania życia za ojczyznę. Rzeczywiście, w oparciu o te ideały zbudowali podczas wojny bardzo sprawną podziemną organizację wojskową (UPA), która niestety splamiła się ludobójstwem, ale przyznajmy, że później bardzo dzielnie walczyła przeciwko Sowietom.

    Kadrowy trzon UPA wraz z nacjonalistyczną młodzieżą, był w stanie narzucić najpierw logikę konfrontacji, a później przeprowadzić czystkę etniczną na Wołyniu i w Galicji Wschodniej.

    Ukraińcy a UPA

    Czym dla Polaków była Armia Krajowa, tym dla Ukraińców była UPA. Ludzie ją tworzący byli na swój sposób romantykami: w 1944 roku walczyli za wolną Ukrainę ze wszystkim: z Sowietami (przed wszystkim), z Polakami i z Niemcami. Innej podziemnej armii Ukraińcy nie mieli. Fatalnie, że obciąża ich ludobójstwo na Polakach, ale jeśliby UPA z Banderą na czele uznać  za organizację przestępczą, to co im zostanie? Nie dziwię się, że jest to dla nich bardzo trudne, o ile w ogóle możliwe. Na marginesie dodajmy, że OUN-B (podległy Banderze) był przeciwko formowaniu Dywizji SS „Galizien”, stąd obciążanie ich tym zarzutem nie wytrzymuje konfrontacji z faktami.

    Akcja „Wisła” – zbędne barbarzyństwo

    Motyka analizując okoliczności przeprowadzenia Akcji „Wisła” opowiada się za tezą o jej zbędności z punktu widzenia walki z UPA. Podjęcie normalnych działań przeciwpartyzanckich było wystarczające, tak jak w przypadku likwidacji polskiego poakowskiego podziemia antykomunistycznego. Zapewne jednak chodziło o coś więcej, o asymilację ludności ukraińskiej i łemkowskiej, czyli inaczej mówiąc o likwidację mniejszości ukraińskiej poprzez wynarodowienie – nie przypadkiem wysiedleńców lokowane w małych grupach rozrzuconych po bardzo dużym obszarze, niejako roztapiając ich pośród rdzennie polskiej ludności. Możemy mieć tu do czynienia z etnobójstwem – „termin ten odnosi się do tych przypadków, gdy jakaś grupa znika kulturowo i językowo, bez zaistnienia masowej zagłady, a jedynie wskutek «barbarzyństwa cywilizacyjnego»” (s. 461).

    Występujące dość często w polskiej opinii publicznej usprawiedliwienia dla Akcji „Wisła” ma także aspekt relatywizowania zbrodni komunistycznych, na co celnie zwraca uwagę Motyka. Zastosowano masowe represje, zbiorową odpowiedzialność (szczególnie absurdalną w stosunku do Łemków), co ma wszelkie cechy zbrodni komunistycznych, tak chętnie piętnowanych, gdy nakierowane były na obywateli polskiego pochodzenia.

    Ukraińcy tłumili Powstanie Warszawskie

    W powszechnej świadomości w tłumieniu Powstania Warszawskiego brali udział Ukraińcy. Mój ojciec, uczestnik Powstania od pierwszego do ostatniego dnia, dałby sobie za to rękę obciąć. Motyka potwierdził w dość wnikliwym studium wcześniejszą wiedzę (niestety tylko naukową), że w tej obrzydliwej akcji brały udział bodaj wszystkie większe nacje sowieckiego imperium, ale Ukraińcy występowali tu jedynie śladowo i to w rolach pomocniczych.

    O klasie edytorskiej

    Na końcu recenzji czasem pojawiają się u mnie zastrzeżenia do wydawców. W tym przypadku będzie odwrotnie. Wydawnictwo Literackie zapewniło książce wzorcową oprawę edytorską. Nie oszczędzano na indeksach – jest zarówno nazwisk, jak miejscowości, są przypisy (co prawda na końcu książki, ale trudno). Bardzo dobra redakcja, korekta, okładka, ale przede wszystkim piękny układ typograficzny, z dużymi marginesami, prawidłową interlinią i żywą paginą (bez przygłupiego powtarzania w niej tytułu całości, jak w większości książek). Na dodatek całość wydrukowana została na kremowym papierze i w ogóle przypomina zapomniane już dzisiaj klasyczne wzory elegancji typograficznej. Szacunek. 10/10.

    Grzegorz Motyka, Od rzezi wołyńskiej do Akcji „Wisła”. Konflikt polsko-ukraiński 1943-1947, Wydawnictwo Literackie 2011

    

  • Książki

    Sofi Oksanen Oczyszczenie

    Sofi Oksanen, Oczyszczenie, recenzjaTo jedna z najlepszych powieści, jakie w moim życiu przeczytałem. Prawdopodobnie dlatego jest ona bliska doskonałości, że autorce udało się w niej pogodzić wiele różnych gatunków literackich. Ma ona aspekt powieści historycznej – mowa tu o okresie podbicia Estonii przez Związek Sowiecki i bardzo brutalnej okupacji wraz z wywózkami, ale ma też aspekt, jak najbardziej współczesnej powieści obyczajowej. Okazuje się bowiem, że te odległe wydarzenia rzutują na aktualną rzeczywistość. Jednocześnie jest bardzo ciekawa opowieść o miłości i to miłości mającej zdumiewający przebieg i konsekwencje. Mamy też w niej wątek rozrachunkowy z donosami i kolaboracją z sowieckim okupantem, ale pokazany w bardzo ludzkich uwarunkowaniach dających do myślenia i przestrzegających przed łatwym ferowaniem sądów. Wreszcie mamy przejmujący wątek współczesnego handlu kobietami, też daleki od standardowego ujęcia, a to za sprawą bardzo nietypowego zakończenia. Na dodatek książka właściwie przynależy do literatury kobiecej, ale jest wolna od tych wszystkich namolności i feministycznych poprawności, które często charakteryzują tę odmianę literatury.

    Wszystkie te tropy splatają się w jedną całość, logiczną i spójną. A właściwie więcej niż tylko się splatają, one z siebie wynikają i wzajemnie się warunkują. Oksanen pokazuje ludzi uwikłanych w toksyczną miłość, w historię, w podziemie kryminalne. Nikt u niej nie ucieknie od swojego życia, a za wybory, nawet te w czasie odległe, przyjdzie zapłacić, a dokładnie odpokutować, starając się za swoje winy zadośćuczynić.

    Obok wskazanych zróżnicowań tematycznych są też i inne. Książkę Oksanen można czytać, jako rozpięty w czasie moralitet, ale można też czytać jako romantyczną historię trudnej miłości przeplatającą się z agresywną prozą obyczajową. Można również zobaczyć w niej powieść psychologiczną. Wszystko to powoduje, że właściwie każdy powinien w niej znaleźć sobie bliskie tony, czego polecając tę książkę, wszystkim potencjalnym czytelnikom (i czytelniczkom) szczerze życzę.

    Moja ocena to bez wahania 10/10. Na dodatek za zdolność przeciwstawiania się stereotypom i wszelkim uproszczonym ocenom zaliczam do mojej elitarnej kategorii „siły sensu”.

    Sofi Oksanen, Oczyszczenie, Świat Książki 2010

    

  • Książki

    Sklep Potrzeb Kulturalnych Antoniego Kroha

    Antoni Kroh Sklep potrzeb kulturalnych recenzjaO bardzo dobrych książkach jest trudno pisać, bo katalog pochwał jest zamknięty. A książka Kroha należy właśnie do grupy bardzo dobrych. Czytałem ją z ogromnym zainteresowaniem. Na przemian wzbudzała śmiech, refleksję, czasem zgrozę.

    Ogólnie Sklep Potrzeb Kulturalnych porusza problemy związane z góralami: ich tożsamością, językiem, obyczajami, historią. Kroh pisał tę książkę w absolutnej wolności formalnej, czasem posługiwał się wspomnieniami, czasem anegdotą, a jeszcze kiedy indziej odwoływał się do studiów naukowych. Odnoszę wrażenie, że jedynym kryterium było napisać coś odkrywczego, ale w taki sposób, aby czytelnika nie zanudzić. Taka operacja rzadko kiedy się udaję, bo najczęściej za popularną formą idzie spłycenie treści, a czasem karmienie czytelników zwykłymi banałami. W tym przypadku nic takiego nie zachodzi. Nieustannie Kroh mnie czymś zaskakiwał, w dziedzinie etnograficznej to nic dziwnego, ale w zakresie historii nie jest to łatwe.

    Jedną historyjkę muszę opowiedzieć. Wszyscy znają opowieść, jak to w czasie wojny Marusarz, ówcześnie kurier tatrzański, wskoczył w czasie jazdy z kolejki na Kasprowy widząc czekające na niego Gestapo. Opowiadają o tym przewodnicy, powstał nawet film inspirowany tym wydarzeniem. A jak rzeczywistość wyglądała w istocie. Ano mianowicie na Kasprowym, przez który przebiegała granica był posterunek Grenzschutzu. Jego komendant miał urodziwą córkę, a ona spotykała się z owym Józkiem Marusarzem. Ojciec nie był za szczęśliwy, bo za takie coś dziewczynie groził Oświęcim z tytułu zhańbienia rasy, a ojcu front wschodni. Zatem ów Austriak z Tyrolu, zresztą pozytywnie nastawiony do górali, spotkał się z Marusarzem i poprosił o zaprzestanie amorów, jak wojna się skończy do sprawy można wrócić. Ale gadaj zdrów, od kiedy młodzież specjalnie się przejmuje konsekwencjami wedle tego, co i owszem. Żeby niepoprawnemu absztyfikantowi dać nauczkę, zaczaił się na niego z kilkoma strażnikami. Dojeżdżając do ostatniej stacji kolejki Józek zauważył co się święci, wyszedł z wagoniku przez okno, nigdzie nie skakał, tylko wysiadł z nietypowej strony. Zanim Niemcy przebiegli dookoła, on już spokojnie szusował w dół.

    A skąd legenda. Mianowicie po wojnie, Zakopane odwiedziła grupa Francuzów z tamtejszego ruchu oporu. Marusarza coś podkusiło, aby historię podkolorować i zamiast dziewczyny było AK, zamiast zdenerwowanego tatusia Gestapo, a zamiast odwrotnego peronu skok z nartami do północnego żlebu Kasprowego. Wydawało się, że nic z tego nie będzie, ot opowieść z typu „co to w czasie wojny nie robiliśmy”. Francuzi jednak tak się opowieścią przejęli, że po powrocie opublikowali artykuł na ten temat, sprawa zrobiła się głośna, a ichni rząd nadał Marusarzowi wojenny order. Echa dotarły do Polski, objawił się nowy bohater, nakręcono film i jak tu było prostować owo niewinne podkolorowanie. Do dziś przewodnicy (a zwłaszcza przewodniczki) wierzą w ten super skok i opowiadają o nim w czasie jazdy na Kasprowy.

    Taka to jest książka Kroha. I dlatego czytać ją trzeba. 10/10

    Antoni Kroh, Sklep Potrzeb Kulturalnych, Prószyński i S-ka, 1999 i inne wydania.

    PS W przepastnej bibliotece rodzinnej odnalazłem broszurę (32 strony) Skok, który uratował mi życie autorstwa Stanisława Marusarza. Pomyliłby się ktoś, kto pomyślałby, że chodzi o skok z kolejki na Kasprowy. Chodzi o coś zupełnie innego, o skok w czasie ucieczki z krakowskiego więzienia na Montelupich. Myślę, że tytuł jest celowo mylący. Poza tym Kroh nic nie wspomina o nazwisku Marusarz – to mój domysł, a imię podaje inne. Co jest uzasadnione, bowiem Stanisław Marusarz w owym czasie miał żonę… A może nie chodziło o Marusarza tylko o Józefa Uznańskiego, który do dziś opowiada o swoim skoku do żlebu pod Kasprowym. Może wyjaśni to sam Kroh?

  • Książki

    Na stracenie

    Ubek skierował światło lampy w oczy przesłuchiwanego. Oślepiony nim młody chłopak i bez tego wyglądał na zgnębionego.

    Podpisz w końcu te zeznania.

    Przecież nie byłem amerykańskim szpiegiem!

    Byłeś, byłeś. Jak się będziesz rzucał, nie będziemy mogli pomóc twojej dziewczynie.

    Zostaw ją w spokoju, słyszysz.

    Ubek widział, ze trafił w czuły punkt.

    Jak się przyznasz, będzie to okoliczność łagodząca. Biorąc pod uwagę wasz młody wiek, sąd wymierzy wam niskie wyroki. Parę lat i po krzyku. Jak nie będziesz grzeczny, przyciśniemy ją i jej matkę, wiesz przecież, że już u nas siedzą. Przyznają się za siebie i za ciebie.

    Piotr czuł, że doszedł do kresu. Każde wyjście było złe. Pogrążał albo siebie, albo innych. Nie wiedział, co powinien zrobić.

    Wszystko zaczęło się w 1947 roku, kiedy Piotr Bolesta, wówczas 19-latek, zapragnął mimo ostrzeżeń, wrócić do Polski, do rodzinnej Warszawy. Decyzja była trudna. Nikogo tu nie miał. Ojciec zmarł przed wojną, matka została zagazowana w Auschwitz, dokąd trafiła po Powstaniu Warszawskim, on sam wylądował w Dachau, a potem w amerykańskiej strefie okupacyjnej. Nie liczył, że spotka w Warszawie kogokolwiek znajomego. A jednak szczęście mu sprzyjało. Odnalazł swoją przedwojenną miłość, Krystynę. Na nowo między nimi zaiskrzyło. Jej matka też mu sprzyjała. Pomogli mu się urządzić, a spodziewając się trudnych czasów, dali mu kontakt do starego znajomego, fotografa na Wybrzeżu. Tutaj też wydawało się, że wszystko idzie dobrze, miał gdzie mieszkać, spodziewał się pracy w marynarce i studiów w szkole morskiej.

    Idylla nagle skończyła się aresztowaniem przez UB. Fotograf okazał się prowokatorem, a jednym z głównych dowodów na rzecz szpiegostwa Piotra Bolesty były zdjęcia z Krystyną, na tle Wisły. W odległym planie był na nich most i to wystarczyło, aby aresztować ją,  a na dodatek jej matkę. Wszyscy zostali poddani brutalnemu śledztwu, a młodego Piotra na dodatek szantażowano losem swojej dziewczyny, za której aresztowanie naiwnie czuł się odpowiedzialny, jakby miał wpływ na cokolwiek.

    Jest to fabuła powieści Na stracenie Janusz Krasińskiego. Dodajmy, że losy Piotra Bolesty pokrywają się we wszystkich szczegółach z biografią autora, co powoduje, że książkę możemy uznać za lekko fabularyzowaną autobiografię. Dalsze dzieje Piotra Bolesty przedstawione są w książkach Twarzą do ściany, Niemoc i Przed agonią, razem tworząc tetralogię, która pokazuje epopeję polskich losów w najnowszej historii Polski (po 1945 r.) i która uwieńczona została nagrodą polskiego Pen Clubu i nagroda im. Józefa Mackiewicza.

    Janusz Krasiński, Na stracenie, recenzja, okładkaZa autobiograficznym kluczem przemawiają również jak najbardziej autentyczne postaci, które spotkał w więzieniu mokotowskim. A pojawił się tutaj kpt. Ryszard Krzywicki-Jamont adiutant kolejnych dowódców AK, Kazimierz Gorzkowski, dowódca wywiadu więziennego AK, Kazimierz Pużak, przywódca okupacyjnego PPS i redaktor przedwojennego „Robotnika”, płk Wacław Lipiński wybitny historyk wojskowości czy ks. prof. Jan Stepień, biblista, rektor ATK. Równocześnie w celi przebywali niemieccy zbrodniarze. Skądinąd wiadomo, że był to ulubiony chwyt UB: akowców trzymać w jednej celi z hitlerowcami i wspólnie przedstawiać ich jako zbrodniarzy faszystowskich lub kolaborantów.

    Książka stanowi zapis misternie tkanej prowokacji, później bezwzględnego śledztwa, perfidii ubeków, ohydnego aresztu śledczego, a na końcu komedii procesu. To jeden z nielicznych literackich zapisów na ten temat. Niezależnie od tego, że porusza specyficzną problematykę, to jest to doskonała literatura pokazująca człowieka w sytuacji krytycznej, zmuszonego do wyborów przekraczających miarę zwykłej ludzkiej moralności. Widzimy interesująco pokazane portrety psychologiczne, także różnych postaci drugoplanowych, niejednokrotnie naprawdę fascynujące. Niezależnie od głównego wątku opowieści czytamy również, w postaci różnych reminiscencji mistrzowsko wplecionych w tekst, historie dwóch rodzin z całym bogactwem wydarzeń, przypadki młodzieńczej miłości fatalnie przypadającej na czas wojny. W efekcie otrzymujemy obraz pokolenia, któremu przyszło zmagać się z historią niestety z dramatycznymi skutkami. Rodziny są poharatane, a życiorysy przetrącone. A jednak książkę czyta się łatwo i chyba bez przygnębienia, częściowo dlatego, że jest doskonale napisana, a częściowo dlatego, że pomimo wszystkich nieprzyjemnych wydarzeń, czujemy gdzieś na dnie świadomości, że światło ktoś jednak przechowuje i historia nie zamyka się tylko w kłamstwie i podłości.

    Najbardziej mną wstrząsnęło, że jest to książka zapomniana, pomijana przez większość krytyków, bytująca gdzieś uboczu, poza literackim mainstreamem (mimo nielicznych nagród). Nawet nie chcę dochodzić dlaczego tak się dzieje, bo mam obawę, że wnioski nie byłyby przyjemne. Ograniczę się zatem tylko do polecenia tej książki – po pierwsze z powodu rzadkiej maestrii literackiej, a po drugie z racji na tematykę ogólnie mało znaną i kompletnie pominiętą przez literaturę piękną. Moja ocena, bez wahań, 10/10.

    Janusz Krasiński, Na stracenie, Versus Białystok 1992, Arcana Kraków 2006

    PS Nowa forma recenzji wynika z inspiracji wspaniałym blogiem Zapiski z Granitowego Miasta. Mam nadzieję, że nie naruszam niczyjego copyrightu.

  • Książki,  Militaria

    A jednak istniała

    Strzembosz, Czerwone bagno, recenzjaKsiążka to niebywała. Autorzy podjęli się opisu swoistej Atlantydy. Na początku pracy nie można było nawet stwierdzić, czy przedmiot badań w ogóle istniał, a jeżeli tak, to gdzie, kiedy, w jakim rozmiarze – jak lokalna pamięć (legenda) ma się do rzeczywistości. To dla historyka rzadko występujące wyzwanie.

    Tomasz Strzembosz uprawiał wędrówki piesze po Puszczy Augustowskiej i po okolicznych bagnach, spotykał ludzi, zbierał relację, szukał po archiwach, analizował okruchy z wcześniej publikowanych książek. I udało mu się odtworzyć kompletnie zapoznany, a dla wielu mało prawdopodobny fragment historii. Niestety zmarł, zanim dokończył to dziełko, ale jego prace twórczo kontynuował Rafał Wnuk.

    Obu historykom udało się odtworzyć dzieje polskiej partyzantki (a przy okazji całego ruchu oporu) w Augustowskiem, ze szczególnym uwzględnieniem ogromnego obszaru Czerwonego Bagna leżącego na południe od Puszczy Augustowskiej. Partyzantka zaczęła się tam jeszcze we wrześniu 1939 roku – i tu ciekawostka – wywodziła się ona ze 110 pułku ułanów, tego samego, z którego pochodził się „Hubal”. Z filmu pamiętamy, że dowódca ów pułk rozwiązał i wtedy mjr Dobrzański „Hubal” przeszedł do partyzantki, nie godząc się na zakończenie walki. W rzeczywistości było nieco inaczej. Płk Dąbrowski zdecydował się na pozostanie w Augustowskiem, co oznaczało prowadzenie partyzantki antysowieckiej (co nie przeszło ówcześnie przez cenzurę) a „Hubal” zdecydował się przejść przez pół Polski i zaszyć się w lasach kieleckich, aby prowadzić walkę z Niemcami.

    Co zaczął płk Dąbrowski, inni aż do wybuchu wojny sowiecko-niemieckiej kontynuowali. Główną przyczyną ucieczki na bagna była chęć uniknięcia wywózki na Syberię – wszyscy zagrożeni uciekali w niedostępne miejsca i prowadzili partyzantkę o zdecydowanie obronnym charakterze. Główne ich akcje polegały na likwidacji konfidentów i sowieckich urzędników, którzy stanowili dla nich (i dla całej polskiej ludności) bezpośrednie zagrożenie. A ponieważ mogli liczyć na wsparcie okolicznych mieszkańców mieli bardzo duży wpływ, na to, co działo się w tym regionie. Jak donosił lokalny komitet kompartii pod koniec roku 1940:

    Rozmowy o zabójstwach aktywistów, głównie osób miejscowych są tu wręcz normalne. Prawdopodobnie znany jest Wam przypadek napadu na sklep w sztabińskiej radzie wiejskiej, obrzucenie granatami młodzieży żydowskiej i żołnierzy RKKA w Domu Kultury w Rajgrodzie i duże straty w ludziach. Zabójstwa kilku oficerów RKKA [Armia Czerwona], przewodniczących rad wiejskich i kołchozów, pożary w kołchozach. Nad strażą leśną wprost się pastwią: najpierw uprzedzają, żeby porzucił służbę, a gdy to nie pomaga, przychodzą w nocy, walą w drzwi i okna, grożą rozprawa z nieuzbrojonymi leśnikami. (…) Straż leśna jest sterroryzowana do tego stopnia, że w ciągu dwóch miesięcy nikt nie mógł pójść do lasu.[1]

    Dodajmy, że raport ów skierowany na ręce I sekretarza białoruskiej kompartii przedstawia warunki, jakie się wytworzyły po trzech falach wywózek, podczas których z Augustowskiego wywieziono ponad dwa tysiące najaktywniejszych ludzi. Zaś w stolicy regionu sytuacja członków zbrojnego podziemia wyglądała tak:

    Chodzili z bronią po ulicach Augustowa, nie chcą oddać życia za darmo. Wykonywali różne akcje (…). Partyzantka działała aż do wkroczenia Niemców. „Las” chodził po mieście z bronią. Sowieci nie zaczepiali ich, bowiem wiedzieli, że są uzbrojeni.[2]

    Kompletna nowość ustaleń Strzembosza i Wnuka polega na tym, że zarówno w powszechnej świadomości, jak i w pracach historyków, panowało przekonanie o efemeryczności konspiracji wojskowej na ziemiach okupowanych przez Sowietów. Sprawność NKWD powodowała masowe aresztowania i rozbijanie dopiero co zawiązanych siatek. Efektywność Rosjan była nieporównanie większa niż Niemców. A tymczasem okazało się, że od tej zasady były regionalne wyjątki i należy do nich partyzantka na Czerwonym Bagnie.

    Najbardziej żałuję, że zajrzałem do tej książki tak późno. Ponad rok leżała ona na moim biurku czekając na swoja kolejkę, a ja czytałem rzeczy dużo mniejszej wagi. Wysoką ocenę podnosi wnikliwość źródłowa i bardzo ciekawa Przedmowa. Polecam 10/10.

    Tomasz Strzembosz, Rafał Wnuk, Czerwone Bagno. Konspiracja i partyzantka antysowiecka w Augustowskiem, wrzesień 1939 – czerwiec 1941, Wydawnictwo Naukowe Scholar 2009.

    [1] T. Strzembosz, R. Wnuk, Czerwone Bagno, s.133

    [2] Ibidem, s. 106.

    

  • Książki

    Niewybaczalne sentymenty Tomasza Burka

    Niewybaczalne sentymenty, Tomasz Burek, recenzja, okładkaTomasza Burka pamiętam jeszcze z bardzo starych czasów, kiedy był znamienitym krytykiem literackim publikującym w drugim, podziemnym obiegu. Jak przez mgłę przypominam sobie jego fenomenalne szkice publikowane w „Pulsie”, które naonczas wyznaczały kierunki refleksji, a ich autor był dość powszechnie uznawanym autorytetem. Później, po odzyskaniu niepodległości, był coraz bardziej niezależny i coraz mniej widoczny. Nie tylko wykluczył się z salonu, ale nawet parę lat temu został „wzięty pod obcasy” przez GW, która wykorzystała do tego Janusza A. (nazwisko nie zasługuje na przytoczenie). Tak na marginesie: jest rzeczą wstrząsającą, że wystarczy, aby wybitny intelektualista miał poglądy niezależne i nie chciał zaciągnąć się do batalionu funkcjonariuszy frontu ideologicznego głoszącego jedynie słuszne idee, aby został zmarginalizowany i sflekowany.

    Jeśli miałbym określić, jakie są główne cechy charakteryzujące twórczość Burka, to wskazałbym przede wszystkim osobność w poglądach, pamięć i poszukiwanie w literaturze kwestii zasadniczych.

    Osobność. Oceny Burka chodzą swoimi własnymi drogami. O wielu autorach, którym Burek poświecił osobne, bardzo pozytywne recenzje mało kto słyszał; ograniczając się tyko do prozy chodzi tu o takie nazwiska jak: Kazimierz Kummer, Stanisław Czycz, Dawid Bieńkowski, Władysław Zambrzycki. Z drugiej strony o wielu literackich celebrytach Burek nie pisze nic.

    Tomasz Burek, recenzjaPamięć. Książkę otwiera doskonały esej 1863 w 1905 poświęcony przełamywaniu się w polskiej literaturze traumy, która stała się udziałem polskiego społeczeństwa po Powstaniu Styczniowym. Głównie jednak w tej kategorii chodzi o to, że Burek nie zapomina o fatalnym doświadczeniu PRL, które milionom ludzi zrujnowało życie, połamało kręgosłupy, stłamsiło ambicje. Symbolem tej pamięci niech będzie dowartościowanie Janusza Krasińskiego, autora cyklu powieściowego przedstawiającego losy pisarza w okresie real socjalizmu, rozpoczynające się od dłuższego uwięzienia pod absurdalnymi zarzutami. Krasiński to pisarz mało znany, przez literackich luminarzy celowo pomijany zgodnie z filozofią grubej kreski i objęciu milczeniem nie tylko ran, ale i ofiar PRL. Tym bardziej warte podkreślenia, że zwróciła na niego uwagę książkowiec> w blogu Dom z papieru.

    Kwestie zasadnicze. Burek pisze językiem pięknym i precyzyjnym. Z tego powodu streszczanie jego poglądów może oznaczać ich dewaluację i wykrzywienie, lepsza będzie osobista wypowiedź.

    Sam dawniej skłonny do pochopnych generalizacji i nadinterpretacji, zmieniłem dzisiaj front całkowicie. Stać się tak musiało wobec rozpowszechnionego (o)błędu moich współczesnych, przedkładających grę koncepcjami teoretycznymi i samym językiem ponad obcowania z substancjalną zawartością dzieł literackich. Tedy pociąga mnie czytanie empiryczne, mikroskopowe, dokładne, nacelowane na mnogość tropów oraz sygnałów sensu (…).[1]

    I dodaje w recenzji Urbanowskiego Dezerterów i żołnierzy

    Wraz z nadejściem lat 90. Rządy nad kulturą objął duch empiryzmu. Objawił się, jak wiadomo, nobilitacją rzeczowości, skupieniem uwagi na konkrecie, obniżeniem zainteresowań, przyziemnością, żeby nie rzec, świniowatością ideału, obojętnością aksjologiczną, zastąpieniem tragicznego poczucia życia poczuciem cynicznym, ludycznym banalistycznym. Wszystko to stanowiło zrozumiałą, acz przesadna reakcję na styl, ton i gest dekady poprzedniej, z jej etycyzmem, heroizmem, perswazyjnością i mentorstwem, odrywającym się stopniowo od realiów, przeradzającym się w ogólnikowość. (…) W reakcji na chichotliwy postmodernizm Pilcha, Gretkowskiej i tylu innych, w odpowiedzi na krytykę bez zasad, anarchiczną i dekonstrukcjonistyczną, i tę, która stawała się segmentem wszechobecnego rynku reklamy – igraszka komercyjnego dowcipu, Urbanowski występował z żądaniem powrotu do zasadniczości.[2]

    A w laudacji książki Karłowicza Koniec snu Konstantyna pisze tak:

    Nie zdołał odstraszyć Karłowicza nieprzychylny martyrologii, kultowi bohaterów i samemu pojęciu ofiary życia klimat liberalnego społeczeństwa, indywidualistyczny, hedonistyczny, kosmopolityczny. Ten filozof poszedł na wspak antymartyrologicznej modzie i ogólnemu stylowi kultury niepamięci wspomagającej, nolens volens, wczorajszych oprawców w ich dziele fałszowania i ukrywania wiedzy o „stuleciu wielkich prześladowań”, jak Karłowicz nazywa XX wiek. Poszedł pod prąd tak zwanej politycznej poprawności tym śmielej, że przyświecała mu nauka Jana Pawła II.[3]

    Jak można zorientować się z powyższych cytatów Burkowi zawsze o coś chodzi: odkrywa ukryte sensy, przywraca pamięci zaniechane znaczenia, przypomina skazanych na zapomnienie autorów. Na dodatek pisze ładnym, ale oryginalnym, esencjonalnym językiem. Oceniam 9/10.

    Tomasz Burek, Niewybaczalne sentymenty, Iskry 2011.



    [1] W eseju o Dżumie Camusa (s. 245-246)

    [2] W recenzji Urbanowskiego Dezerterów i żołnierzy. Szkice o literaturze polskiej 1991-2006, Krytyka literatury a sprawa polska (s. 286, 287)

    [3] O książce Karłowicza Koniec snu Konstantyna. Szkice z życia codziennego idei (s. 301)

    

  • Film

    Bitwa warszawska, czyli o krytyce filmowej

    Szedłem na ten filmy z obawami i to dwojakiego rodzaju. Po pierwsze, zarówno recenzje jak i opinie moich znajomych były niepochlebne, po wtóre, troszeczkę znam losy wojny polsko-bolszewickiej 1920 i spodziewałem się, jak to w filmach, co najmniej uproszczeń i przekłamań.

    Bitwa warszawska, recenzjaZaskoczenie było pełne. Realia historyczne oddane zostały bardzo dobrze, z dokładnością do szczegółów umundurowania (drobiazgi typu pojawiające się samochody pancerne wz. 1930, pomijam, bo skąd niby filmowcy mieliby wziąć oryginały, chyba musieliby zrekonstruować je od zera). Piłsudski przedstawiony bardzo realistycznie, uwarunkowania jego decyzji o wyprawie na Kijów i kontrataku znad Wieprza nie budzą najmniejszych zastrzeżeń. Kontekst OK. Nawet Hoffman uwzględnił stosunkowo świeżej daty ustalenia dotyczące polskiego radiowywiadu, który przechwytywał sowieckie depesze i łamał kolejne szyfry w nich używane. Po kilkudziesięciu latach milczenia szacunek został oddany por. Kowalewskiemu, twórcy sukcesów w tej dziedzinie. Szacunek. Pewnie warto byłoby powiedzieć jeszcze o kilku szczegółach, ale rozumiem, że wtedy powstałby kilkugodzinny dokument, a nie zwarty film fabularny.

    Zupełnie nie rozumiem zarzutu mało finezyjnej opowieści o rodzącym się na ekranie związku. Po pierwsze nie był wcale tak źle opowiedziany, ale nawet jakby… Hoffman zrobił doskonały fresk historyczny, jak ktoś chce obejrzeć film o miłości to ma kolosalny wybór od Bergmana po Przeminęło z wiatrem. Zarzut, że tygrys nie umie śpiewać jak kanarek, jest zupełnie bez sensu.

    Bitwa warszawska, recenzja

    Myślę, że w tym przypadku ukazuje się typowa cecha polskiej krytyki filmowej. Pozując na światowość wybrzydza się bezbrzeżnie nad polską produkcją filmową, a zwłaszcza tą poruszającą tematy historyczne. A to że zaścianek, a to że bogoojczyźniane, a to że poziom artystyczny żenujący. Przypominam, jak schlastano Katyń Wajdy. Doprawdy zawstydzające, że film lepiej był przyjęty poza granicami, niż w kraju. Tymczasem we wszystkich znaczących kinematografiach (ze skrajnie skomercjalizowanym Hollywood na czele) robi się filmy historyczne o dużej dawce patriotycznej i od nich nikt nie oczekuje nowatorstwa artystycznego, tylko sprawnej akcji, dobrych kostiumów, rzetelnie odtworzonych realiów historycznych, wciągającej fabuły. Czy ktoś z polskich krytyków wcześniej wspomniane zarzuty stawiał Szeregowcowi Ryanowi, O jeden most za daleko albo Cienkiej czerwonej linii? Czy ktoś stawiał Elżbiecie zarzut angielskiej wersji bogoojczyźnianości (a było by o czym porozmawiać)? I kto tu naprawdę tkwi w polskim zakompleksionym zaścianku?

    Amerykanie, Anglicy, nawet Niemcy, robią filmy o swoich chłopcach ginących za ojczyznę i to polskim krytykom nie przeszkadza, ale z jakiegoś tajemniczego powodu ukształtowała się opinia, że Polacy takich filmów nie powinni robić, bo to obciach. Nie pamiętam, kiedy powstał ostatni film o AK czy Państwie Podziemnym.[1] Uchodzi kręcić filmy o Holocauście (zgodnie z poprawnościowym mainstreamem), ale o Powstaniu Warszawskim już nie. I wcale się nie dziwię reżyserom, że nie chcą się narażać na pewny zarzut „zaściankowego patriotyzmu podlanego dydaktycznym sosem”.

    Na szczęście powstało trochę spektakli teatralnych (bodaj Sceny faktu). Wildsten błyskawicznie uruchomił ich produkcję, słusznie przewidując, że czasu ma mało. Inaczej od Anglików dowiadywalibyśmy się o rotmistrzu Pileckim. Pośpiech i ograniczone budżety nie pozostały bez wpływu na jakość, ale i tak dobrze, że zrobiono cokolwiek, bo za prezesury Brauna już nic takiego na pewno się nie wytworzy.

    Wracając do Bitwy warszawskiej, trzeba wspomnieć o doskonałym pomyśle zdjęć robionych w 3D. Sceny batalistyczne wyglądają w tej technice bardzo realistycznie i naprawdę są przejmujące i wkręcające. Moja żona długo po wyjściu z kina była ciągle ich uczestnikiem.

    Bitwa warszawska, recenzja

    Hoffmanowi udało się także udanie przejść przez pułapki kontrowersji historycznych, a dokładniej historiograficznych związanych z autorstwem planu kontrataku znad Wieprza i „cudu” w obronie Warszawy. Swoje miejsce ma ks. Skorupka, swoje miejsce ma Piłsudski, a swoje inni generałowie. Dobrze przestawiono panikę, jaka ogarnęła polską klasę polityczną spodziewającą się ostatecznej klęski. Miałbym tylko jedną uwagę, że co prawda na krótko, ale Piłsudski też tej panice uległ. I nie dowodził wtedy armią znad stawianych pasjansów. Poza tym wszystko zostało pokazane zgodnie z realiami.

    Zupełnie poza głównym nurtem: z zazdrością patrzyłem, jakie luksusowe restauracje, z jakim poziom artystycznym miała Warszawa w 1920 roku. Łza się w oku kręci, a mówią, że niby cywilizacja się rozwija…

    Bitwa warszawska, recenzja

    Bardzo zachęcam do obejrzenia. Film robi wrażenie, nie pozostawia obojętnym. Moja ocena 9/10.



    [1] Po napisaniu notki przypomniałem sobie Generała Nila, a co poza tym. Film o Powstaniu Warszawskim planowany jest od lat, ale jak nie było, tak nie ma.

    

  • Książki

    Wieszanie Rymkiewicza

    Jarosław Marek Rymkiewicz Wieszanie, recenzja, okładkaW pewnym sensie to typowa popularyzacja historii. Autor próbuje opisać w niej, tak szczegółowo, jak się da, pewien epizod z początków Powstania Kościuszkowskiego, polegający na spontanicznym powieszeniu przez pospólstwo czterech zdrajców, jurgieltników Moskwy. Po ujawnieniu przez powstańców archiwalnych dokumentów z rosyjskiej ambasady, stało się jasne, że wielu wysoko postawionych polityków, biskupów i dowódców wojskowych Rzeczypospolitej było na regularnej carskiej pensji. Tak na marginesie – przeżyłem zdumienie, kiedy się dowiedziałem, za jak relatywnie małe pieniądze sprzedawali się ówcześnie najbogatsi arystokraci Rzeczypospolitej.

    Rymkiewicz precyzyjnie opisuje, gdzie i kiedy stawiano szubienice, jak byli ubrani i jak się zachowywali wieszani zdrajcy, co stało z ich ciałami po egzekucji. Uznanie budzi sumienność autora, który posiłkował się wieloma źródłami z epoki, zapomnianymi opracowaniami, pamiętnikami. Rzecz sama w sobie jest warta uwagi, bo był to epizod znany tyleż powszechnie, co jedynie powierzchownie. Przy okazji Rymkiewicz snuje opowieści o różnych smaczkach ówczesnej Warszawy: a to o katach, o gabinecie osobliwości, a to o systemie wywożenia śmieci, o szczegółach architektury obiektów, które do dziś już nie dotrwały.

    Nic w tym nie byłoby dziwnego ani wykraczającego poza zwykłą popularyzację historii, gdyby nie mały szczegół. Autor na pewno nie potępia wieszania zdrajców przez pospólstwo, a można chyba nawet wnosić, że je akceptuje, żeby nie powiedzieć pochwala. Nie jest to do końca jasne, bo Rymkiewicz jest wybitnym poetą i subtelnie dzieli się z czytelnikami swoimi opiniami, ale wszyscy czytający odnoszą dziwnie to samo wrażenie. Zwłaszcza, że snuje on rozważania nad przyczynami i skutkami zaniechania królobójstwa, a Stanisław August był wprost na utrzymaniu Moskwy i tylko cudem uniknął szubienicy. Jak śpiewał Jacek Kaczmarski w Wieszaniu zdrajców:

    Król za oknem stoi pono,
    nic dziwnego, że się kryje,
    różnie może być z koroną,
    gdy hetmańskie cierpną szyje.

    Skierowanie refleksji na ten epizod Kościuszkowskiej Insurekcji prowadzi nieuchronnie do innych, szerszych rozważań. Czyżby Rymkiewicz sugerował, że po odzyskaniu niepodległości w 1989 roku przydałyby się w Polsce szubienice? Na pewno zmusza do zastanowienia, jakie skutki spowodował fakt, że bezkrwawo i wręcz delikatnie przeszliśmy przemianę ustrojową. Jaki to miało wpływ na zaniechanie rozliczeń poprzedniego ustroju i ludzi, którzy go tworzyli.

    W Powstaniu Kościuszkowskim plebs uliczny znał jurgieltników Moskwy, bo przejęto i ujawniono zasób archiwalny (mówiąc dzisiejszym językiem) ambasady rosyjskiej w Warszawie. Po 1989 roku nic takie się nie przytrafiło. Dokumenty rosyjskie pozostają tajne, polskie zostały częściowo zniszczone, a to, co pozostało, napotyka poważne bariery utrudniające ujawnienie. Wtedy pospólstwo po paru dniach wiedziało, kto jest kim, a dzisiaj po dwudziestu latach nasza wiedza jest niepełna i bez przerwy słyszymy protesty przeciwko ujawnieniu tej podstawowej prawdy. Rozliczenie z przeszłością jest niemożliwe nawet w warstwie poznawczej, symbolicznej przecież. Nie ma co zatem mówić o jakichkolwiek innych.

    Co mają do tego szubienice z ulic warszawskich postawione ponad dwieście lat temu? Rodzą pytanie, a co by było, gdyby dwadzieścia lat temu też się pojawiły na ulicach Warszawy i czy ostatecznie dobrze się stało, że ich uniknięto. Wydaje się, że mimo wszystko dobrze. Z drugiej jednak strony fatalnie się stało, że nikt nie poniósł odpowiedzialności za ponad czterdzieści lat zniewolenia narodu, dziesiątki tysięcy więźniów politycznych, zepchnięcie kraju do ubogiego i zapóźnionego kąta Europy. A może te dwie wymiary rozrachunków są nierozdzielne i występują albo razem na „tak” albo razem na „nie”. To już pozostawiam moim czytelnikom do własnej refleksji. A Rymkiewiczowi dziękuję, że nas do niej podprowadził, 9/10

    Jarosław Marek Rymkiewicz, Wieszanie, Wydawnictwo Sic! 2007