• Film

    Film Ludzie Boga, czyli o powołaniu

    W istocie jest to film o powołaniu, ale nie w tym najprostszym rozumieniu tego słowa, które różnicuje na przykład powołanie do życia świeckiego, od wezwania do stanu zakonnego. Chodzi o coś głębszego, ale i bardziej powszechnego, o powołanie do świadectwa o swoich przekonaniach i wyznawanych wartościach.

    Film opowiada o losach klasztoru trapistów w Algierii. Czasy były coraz bardziej niespokojne, pojawił się terroryzm szerzony przez fundamentalistów islamskich. Miał on tę brzydką cechę, ze zwrócony był przeciwko wszystkim cudzoziemcom. Szerzej o kontekście tych wydarzeń, opowiedział ich polski świadek, Jacek Święcki.

    Ludzie Boga, recenzja

    Zakonnicy po morderstwach w okolicy zdali sobie sprawę, że w każdej chwili kolejny atak może być skierowany przeciwko nim. Jedyny wybór, jaki mieli to pozostać lub uciec do Francji. Po jednej stronie było ich bezpieczeństwo z coraz bardziej realną możliwością zapłacenia głową za trwanie w dotychczasowym klasztorze, po drugiej – i tu dochodzimy do sedna sprawy – wierność swojemu powołaniu, które składa się z chęci niesienia pomocy nędzarzom pozbawionym jakiejkolwiek opieki medycznej, z wierności wyborowi życia w ubogiej Afryce, z solidarności z miejscową marginalizowaną ludnością. Proszę zwrócić uwagę, że nie pada tu argument misji i ewangelizacji. Dominuje chęć pomocy najuboższym. Zresztą reprezentanci okolicznej ludności mówią, że ich wioska żyje dzięki monastyrowi. Czy w takiej sytuacji godzi się uciekać i pośrednio przyznać, że to wszystko, co do tej pory robili było mniej ważne niż ich własne życie. Przecież w codziennych zmaganiach z przeciwnościami i tak je poświęcali.

    Trapiści nie szukali męczeństwa. Zadawali sobie pytanie czy bezsensowna śmierć z poderżniętym gardłem komukolwiek się przyda, czy nie będzie raczej znakiem lekkomyślności niż heroizmu. Proces rozeznania trwał kilka długich miesięcy spędzonych w strachu, bo każdej nocy mogli usłyszeć walenie do bramy… Podjęli jednak jednomyślnie decyzje, aby pozostać, mimo lęku, którego wielu spośród nich nie potrafiło przezwyciężyć. W moich oczach byli bardzo ludzcy w tych wahaniach, pełni obaw i niepewności, ale tym bardziej heroiczni i czyści w swoich ostatecznych decyzjach. Zostali, a fundamentalizm muzułmański wciągnął ich w swoje śmiercionośne tryby.

    W pierwszym odruchu wydawało mi się, że film jest smutny i ma złe zakończenie, ale szybko zdałem sobie sprawę, że tak nie jest. Chrześcijanie zdają sobie sprawę (a przynajmniej powinni), że powołani są do świadectwa. A ciekawe, czy wszyscy pozostali są z tego powołania zwolnieni? Czy wartości przez nich wyznawane są mniej istotne, mniej warte poświecenia życia, a jeżeli tak, to co to są za wartości, czy warto dla nich żyć, skoro nie warto umrzeć? Trapiści pozostali motywowani solidarnością z najuboższymi, czy inni też szermującymi tym hasłem podjęliby taki wybór?

    Poza wszystkim to bardzo interesujący, także poznawczo film; interesujący zarówno dla chrześcijan jak i niewierzących. Ogląda się go z przyjemnością: kilka zapadających w pamięć kreacji aktorskich, piękne widoki, realistyczne szczegóły, przejmująca atmosfera, 9/10

    Ludzie Boga, reż. Xavier Beauvois, Francja 2010

  • Książki

    Na plaży Chesil Iana McEwana

    Piękny świat miłości powstającej między dziewczyną i chłopakiem, świat obaw i niepewności co do własnych uczuć i potrzeb. Inicjacja, na którą czekają z nadzieją i lękiem na przemian. Cudowny kosmos, który starym koniom (takim jak ja) dostępny jest już tylko we wspomnieniach i w lekturach, takich jak Na plaży Chesil. I niestety „to se ne wrati”. Nie da się tego przeżyć jeszcze raz, lepiej, inaczej, pełniej, mądrzej.

    Na plaży Chesil Ian Mc Ewan recenzjaPara nowożeńców przybywa w czerwcu 1962 roku do hoteliku na południowym wybrzeżu Anglii, aby spędzić tam noc poślubną. Florence, córka biznesmena i filozofki, jest utalentowaną skrzypaczką marzącą o założeniu własnego kwartetu smyczkowego. Edward to zdolny absolwent historii, interesujący się wpływem wielkich ludzi na kształt dziejów. Oboje z niepokojem myślą o chwili, gdy skonsumują swoje małżeństwo – ona boi się fizycznego zbliżenia, on obawia się, że nie sprosta.

    Oboje inteligentni, kulturalni i wrażliwi, jakby dla siebie stworzeni, mają szansą na wspólną przyszłość, jednak perspektywa nieuchronnie zbliżającej się nocy poślubnej budzi, zwłaszcza w młodej żonie, przerażenie graniczące z histerią. Młodej artystce, dla której środowiskiem naturalnym i największą pasją była muzyka, wszelka cielesność wydaje się prostacka i żenująca. Jak długo się dało, Florence nie zaprzątała sobie tym głowy, a zakochany Edward liczył w skrytości ducha, że jakoś się to samo rozwiąże po ślubie. Tak więc w kontaktach z narzeczonym dziewczyna czerpała radość głównie z fascynujących rozmów i podziwu dla jego intelektu, on zaś dzielnie starał się tłumić rosnące pożądanie, by nie wydać się jej pospolitym i trywialnym. Aż nastąpił ten dzień…

    Tu niestety musi nastąpić spoiler. Noc poślubna kończy się klęską. I najważniejsze nie jest to, co stało się w alkowie, ale to, co wydarzyło się później, na tytułowej plaży Chesil. Okazało się, że młodzi nie są w stanie się porozumieć. Obydwoje oczekują czułości, empatii ze strony partnera, ale sami uzewnętrzniają tylko pretensje z powodu niespełnienia (jakże różnie rozumianego). Jakby pod władzą jakiegoś fatum, zamiast skupić się na tym, co zrobić, aby ich, ciągle bardzo pozytywne oczekiwania zrealizować, sprawiają sobie wzajemnie ból ostrymi ocenami i przerzucaniem się odpowiedzialnością za niespełnienie. Chcą dobrze, kochają się, widzą wspólną przyszłość, ale mówią sobie nawzajem rzeczy straszne.

    Obydwoje czują się ugodzeni w swoich najintymniejszych oczekiwaniach, ale nie znajdują adekwatnego języka, aby wyrazić, że oprócz tego bólu mają też dla siebie dużo czułości. Zabrakło im zdolności, aby pokazać złożoność swoich emocji, przecież ciągle, mimo wpadki, bardzo pozytywnych. Już w czasie tej finalnej awantury, Edward zdaje sobie sprawę, że mówi nie to, co chce powiedzieć, że brakuje mu języka, który byłby zrozumiały dla Florence.

    Na końcu Florence ucieka z plaży. W tym momencie ona oczekuje, że Edward za nią pobiegnie, on oczekuje, że to ona zawróci. Nic takiego się jednak nie dzieje. Zabrakło tak niewiele. Stracili swoją szansę. Ich życie potoczyło się dalej bezbarwnie, pisane im szczęście rozpłynęło się, rozminęli się ze swoim przeznaczeniem, którym byli dla siebie.

    McEwan ułatwił sobie zadanie umieszczając akcje powieści w latach sześćdziesiątych, czyli przed rewolucją seksualną. Uniknął w ten sposób pytania, czy dzisiaj w erze łatwo dostępnej edukacji seksualnej, taka sytuacja byłaby możliwa? Myślę, że jak najbardziej tak. Po pierwsze nie wszyscy zaliczają inicjację seksualną w wieku 16 lat, po drugie, już jeżeli, to wcale nie chroni ich to przed problemami o czym świadczą tłumy korzystających z pomocy seksuologów. Po trzecie wreszcie, głównym problemem tej pary, nie było to, co wydarzyło się podczas ich pierwszego razu, ale to, że nie umieli o tym porozmawiać, obdarzyć się nawzajem empatią, dać wyraz swoim niezaspokojonym oczekiwaniom, ale też i ogarniającej ich miłości. A takie problemy mamy ciągle, z tym tylko, że chyba rzadziej wiemy, co to jest miłość.

    Jedna z najlepszych książek, jakie kiedykolwiek czytałem, 11/10.

    Ian McEwan, Na plaży Chesil, Albatros 2008

  • Książki

    Coraz dalej od miłości Schlinka

    Schlink Coraz dalej od miłości okładkaNajciekawsze książki, na jakie ostatnio trafiam, to zbiory opowiadań, choć w istocie wolę pełnometrażowe powieści. Tak było z Orłosiem, teraz tak jest ze Schlinkiem. Jego opowiadania są tematycznie zróżnicowane, dzieją się w różnych miejscach świata, łączą je jednak dwie cechy: mówią o związkach między ludźmi i są oryginalne, to znaczy podejmują takie tematy, o jakich w innych książkach nie czytałem, ale przede wszystkim są zaprzeczeniem gładkich poprawności. Schlink – znany z powieści Lektor – szuka swojej własnej interpretacji, swojego głosu, pokazuje, że życie jest daleko bardziej skomplikowane i niejednoznaczne, niż na pierwszy rzut oka może się wydawać.

    Pisać o każdym z opowiadań z osobna było by trudno, ale nie mogę się powstrzymać, przed posnuciem o moim ulubionym Obrzezaniu. Rzecz dotyczy związku między młodym Niemcem, Andim, studiującym w New Yorku a amerykańską Żydówką, Sarą. Młodzi się kochają, rzecz mogłaby być sielankowa, ale niestety nie jest. Ona w zachowaniu swojego partnera dopatruje się cech typowo niemieckich, on czuje się w ten sposób szufladkowany i oceniany, a w narastających utarczkach słownych wcześniej czy później pojawia się argument holokaustu, bo przecież Niemcy  to właśnie zrobili i czar pryska. Co dzień dzieli, noc na szczęście łączy, ale osady pozostają. Okazuje się, że uprzedzeń historycznych nie można tak łatwo przełamać i trudno budować związek pomiędzy ludźmi żyjącymi w różnych kulturach, różnych systemach odniesień. Andi chcąc przełamać bariery, a nawet więcej, inkorporować się do świata judaizmu decyduje się na obrzezanie. Jak się rzecz kończy nie powiem, natomiast powiem, że Schlink pisząc to opowiadanie zaimponował mi odwagą i to na wielu polach. Po pierwsze pisać Niemcowi na tak drażliwy temat nie jest łatwo, a już ekstremalnie trudno jest pisać w tym kontekście o żydowskich uprzedzeniach antyniemieckich (zresztą zrozumiałych) zachowując umiar i takt, ale przede wszystkim realizm i zdrowy rozsądek. Po wtóre autor poddaje w wątpliwość dogmat o pięknie związków miedzy ludźmi różnych kultur, no i tu mógłby narazić się na krytykę poprawnościowców, ale jest tak przekonujący w tym, co pisze, tak ludzki, że nie wyobrażam sobie, aby mógł się stać obiektem takiej krytyki. Odwagi i samodzielności w postrzeganiu świata to jednak na pewno wymagało, podobnie zresztą, jak w Lektorze.

    W tagach tego bloga jest określenie „siły sensu” nadawane tym twórcom, którzy cechują się niesztampowością i zdolnością do płynięcia pod prąd powszechnie obowiązujących opinii. Schlink w tej kategorii powinien zostać liderem.

    Inne opowiadania są do tego przedstawionego tematycznie zupełnie nie podobne, ale poruszające tematy gorące społecznie, jak współpraca ze Stasi, czy dość niefrasobliwa działalność obserwatorów w krajach Trzeciego świata lub interesujące egzystencjalnie, jak historia architekta żyjącego równolegle w trzech różnych związkach, czy jak historia męża, który po śmierci swojej żony dowiedział się o jej kochanku i to na dodatku człowieku dość podejrzanego autoramentu, co sprawdził osobiście nawiązując z nim kontakt.

    Proza Schlinka jest formalnie minimalistyczna. Tylko tyle słów, ile jest niezbędnych do opisania danej sytuacji. Króluje u niego powściągliwy realizm i czytelnik jest pozostawiany sam na sam z przedstawionymi wydarzeniami, a refleksje, pointy, wnioski są jego wyłączna domeną, w którą autor programowo nie wkracza. Tym niemniej sytuacje, które przedstawia, są wystarczająco poznawczo podniecające, aby odbiorcę pozostawić w głębokiej zadumie. Muszą przyznać, że w moim przypadku, kilka z tych opowiadań uruchomiło całą lawinę przemyśleń.

    Książkę bardzo polecam, dodam tylko sugestię, aby czytać opowiadania pojedynczo i robić przerwę na refleksję, nie dać się wciągną w lekturę łykając całą książkę w jedną noc. Z czystym sercem 10/10.

    Bernhard Schlink, Coraz dalej od miłości, Muza 2010

  • Teatr

    Lipiec Gruszki i Wyrypajewa

    Iwan Wyrypajew wyreżyserował w Teatrze na Woli swój własny tekst Lipiec. W głównej roli obsadził swoja żonę, Karolinę Gruszkę, zatem spektakl ma charakter autorski w stopniu rzadko dającym się osiągnąć. I nie trzymajmy czytelników w niepewności – eksperyment zakończył się totalnym sukcesem.

    Karolina Gruszka w Lipcu Wyrypajewa, recenzja

    Rdzeniem sztuki jest monolog 63-letniego mężczyzny, który otwartym tekstem przyznaje się do wielu morderstw i – co najbardziej wstrząsające – do pożerania swych ofiar. Taki rosyjski Hannibal Lecter, tylko że w stylu „ruski mużyk” a nie zachodni intelektualista. Ale to nie sama retrospekcja owego kanibala robi potężne wrażenie, ale przede wszystkim forma, w jaki jest przedstawiona. Monolog prezentuje Karolina Gruszka, młoda dziewczyna, co już samo w sobie jest dość zaskakujące. Ale jak ona to robi! W żadnym przypadku nie wciela w rolę mężczyzny, ona tylko wykonuje tekst, jak pisze autor w didaskaliach – wykonawcą tekstu jest kobieta, która wychodzi na scenę tylko po to, aby wypowiedzieć tekst. Robi to bardzo oszczędnymi środkami – pusta scena, mikrofon, skromna sukienka z marynarką, bez makijażu, w krótkich włosach. Niby nic, a jednak bardzo dużo. Gruszka wykonuje tekst strzelając słowami z prędkością karabinu maszynowego. Na początku podświadomie czekałem, kiedy się zatnie, pomyli, zapomni, ale… nic z tych rzeczy. Maestria aktorki polega na tym, że tymi prostymi środkami kreuje rzeczywistość tak fascynującą, że wszyscy na sali siedzą wpatrzeni w nią jak w żywą ikonę, która urzeczywistnia na scenie coś mistycznego, nadprzyrodzonego. Nadaje tekstowi specyficzny rytm i ton, który jeszcze długo pozostaje w uszach. Po tym przedstawieniu Karolina Gruszka na stałe zajmie miejsce w kategorii „młoda, wybitna, oglądać wszystko, gdzie się pokazuje”.

    Inscenizacja Lipca jest perfekcyjna. Zamysł autora spotkał się z koncepcją reżysera w punkcie wysokim (co nie dziwne), a Karolina Gruszka dała się zamodelować dokładnie tak, jak życzył sobie reżyser i w efekcie powstało dzieło skończone. W pewnym sensie sukces inscenizacyjny jest za wielki, bo widzowie zaczarowani przez Gruszkę, gubią przesłanie niebłahego przecież tekstu. Wszyscy wychodzą zafascynowani aktorką (ja też), wiedzą o czym sztuka mówiła, ale co powiedziała już nie wiedzą, bo pamiętają głównie fenomenalną kreację Gruszki. Mnie to też spotkało, zatem na drugi dzień zajrzałem do internetu i przeczytałem wszystkie recenzje. W żadnym nie ma analitycznego ani krytycznego odniesienia się do tekstu! Nawet w tych szerszych komentarzach znani krytycy nie wychodzą poza podpowiedzianą przez samego Wyrypajewa interpretację, że szukał w swojej sztuce uobecnienia myśl o. Pawła Florenskiego, że „dom Boga jest za czarnym lasem, a nie za piękną łąką”. Nikt jednak nie zadał sobie trudu, aby chociaż podsumować, czy w istocie sztuka koresponduje z tym zamysłem. O głębszych interpretacjach nawet mowy nie ma (nawet w recenzji szacownej i nie tabloidalnej „Więzi”).

    Klucz do zrozumienia Lipca tkwi w ostatniej partii tekstu, kiedy ów rosyjski kanibal tkwi po kolejnym morderstwie w zakładzie dla psychicznie chorych przywiązany pasami do łóżka z maską hokejową na tworzy. Przychodzi do niego salowa i dzieje się coś zdumiewającego, zakochuje się w tym szaleńcu, uwalnia go z pasów, dochodzi do zbliżenia. On tak pragnienie z nią jedności, że znajduje dla tego pragnienia wyraz najwyższy – wchłania ja w siebie, czyli mówiąc wprost zjada ją, w jego mniemaniu dochodzi w tym akcie do jakiejś ostatecznej komunii.

    Wyrypajew sugeruje, że jego bohater poprzez te wszystkie tragiczne wydarzenia, a zwłaszcza to ostatnie, odnajduje siebie, a w sobie jeszcze coś. Czy innymi słowami, jak głosi motto do sztuki, „Dom Boga jest za czarnym lasem, a nie za piękną łąką” – to cytat z Ikonostasu o. Pawła Florenskiego. W tekście sztuki jest wiele wskazówek potwierdzających takie przesłanie. W końcówce przyjeżdżają po ciało trzej synowie i planują zabrać je do Archangielska. „Nasz ojczulek całe życie marzył, by dotrzeć do Archangielska, no to spełni się jego marzenie. Dokąd zamierzał tam trafił”. Cały kontekst wskazuje, że jest to swoiste „wniebowzięcie”, a nazwa miasta nie jest przypadkowa (od archaniołów przecież).

    Moim zdaniem jest to nadużycie i to podwójne. Po pierwsze nie ma nic wspólnego z nawet najbardziej nieortodoksyjnie rozumianą teologia chrześcijańską, a po wtóre jest manipulacją myślą o. Florenskiego. Jak sobie przypominam (a czytałem to wiele lat temu) jego koncepcje należy rozumieć tak, jak bliższy nam kulturowo cytat „kto nie zaznał goryczy na ziemi, ten nie zazna słodyczy w niebie” (Dziady, cz. III, z pamięci). Ponadto ludziom udręczonym swoją grzesznością, („czarny las”) jest bliżej do Boga niż pozostałym, między innymi dlatego, że widzą swoją małość i całkowite nie zasługiwanie na zbawienie, którego doświadczają, jak darmowej łaski. Wobec Bożego majestatu stają może i z pustymi rękami, ale w pokorze, bez poczucia należnej nagrody i paradoksalnie w ten sposób na ową nagrodę zasługują. Ale przecież to nie jest przypadek bohatera sztuki Wyrypajewa. On przecież nie ma świadomości, że robił coś niewłaściwego, wręcz odwrotnie, kobiecie swojego życia zaoferował miłość i doświadczył z nią „prawdziwego zjednoczenia”. Doświadczył też takiego stanu: „Najadłem się chleba, napiłem wina (…) napełniłem całego siebie bóstwem, i sam stałem się bóstwem. Bóstwo w środku, bóstwo na zewnątrz.” Wydaje mi się, że droga życiowa owego rosyjskiego kanibala nie stoi w żadnej proporcji do tego, o czym pisze Florenski, a powoływanie się na jego koncepcje teologiczne jest w kontekście Lipca nadużyciem. Przekaz tego dramatu jest wystarczająco fascynujący i bez tworzenia wokół niego atmosfery fałszywej mistyki.

    Niezależnie od kontrowersji z Florenskim, zastanawia mnie finał sztuki, w którym bohater trafia do symbolicznie przedstawionego, ale jednak nieba. Czym sobie na to zasłużył? Jak tę drogę zbawiania uzasadnić? Nie znajduję na to prostej odpowiedzi, Wyrypajew jej zresztą też nie podpowiada. Odbieram to jako pozostawienie przez autora szczególnego intelektualnego suspensu, który każdy z widzów musi sam przemyśleć i zmierzyć się z pytaniami o rzeczy ostateczne

    Lipiec to jedna z najlepszych sztuk, jakie widziałem w 2010 – doskonale wyreżyserowana, brawurowo zagrana, a jeszcze na dodatek stawiająca niebanalne pytania egzystencjalne, spokojnie 10/10.

  • Książki

    Sándor Márai, Dzienniki i Magia

    Sandor Marai, Dzienniki, recenzja, okładkaO Dziennikach Máraia, po morzu wylanego na ich temat atramentu, trudno napisać w recenzji coś odkrywczego. Skromnie zadaję sobie tylko pytanie, co mnie osobiście w nich zafascynowało, uwiodło? Na pewno nie warstwa literacka, jakby jej nie rozumieć. Nie jest ona nowatorska, a solidnych perfekcjonistów jest dość dużo. Chyba także nie warstwa poznawcza, intelektualna, bo nie było w nich dużo rzeczy, których bym się dopiero dowiedział, ani jakiś zaskakujących rozstrzygnięć. Co zatem spowodowało, że czytałem Dzienniki z przyjemnością pomieszaną z determinacją, bo lektura nie była lekka?

    Po zastanowieniu odpowiadam – na pewno była to chęć obcowania z przyzwoitym człowiekiem. Márai wyzierający ze stron Dzienników jawi się, jako człowiek o stałych, niewzruszonych poglądach, nie dający się uwodzić polityce, ale też nie podążający za modą ani za jakąkolwiek poprawnością. Tworzy własny świat wartości i jest mu wierny. Powściągliwie pisze o swoich osobistych kłopotach, a raczej uczciwie powiedzmy, nie pisze o nich wcale, domyślamy się tylko ich istnienia, jako atrybutu niezamożnego, przymusowego tułactwa.

    Márai tworzy swoje dzieła na przekór okolicznościom, często utrudniającym pracę pisarza. Nigdy się nie skarży, ale i tak czujemy, jakiej niezłomności wymaga wierność swojemu powołaniu literata. Ta niewzruszona stałość wzbudza nie tylko sympatię, nie tylko szacunek, ale i chęć, żeby za pośrednictwem Dzienników pouczestniczyć w intelektualnym życiu pisarza. Przyznaję, była to przygoda na prawdę fascynująca.

    Sandor Marai, Magia, recenzja, okładkaPoszedłem krok dalej i sięgnąłem do innych dzieł Máraia. Wybrałem Magię szukając czegoś, co wprowadzałoby trochę nastroju metafizyki. Wcześniej czytałem Wyznania patrycjusza i przypuszczałem, że wzbogacanie prostej narracji zdecydowanie wyjdzie tej literaturze na zdrowie. Przypuszczenia się sprawdziły i Magia okazała się ciekawsza od poprzedniej lektury. Na książkę składa się trzydzieści kilka opowiadań o prostej fabule, ale kończących się czymś dziwnym, jakąś nietypową pointą, obserwacją pokazującą, że w ludzkiej egzystencji kryją się obszary trudne do zrozumienia i wytłumaczenia, że pod powierzchnią zwykłych pozornie zdarzeń jest jeszcze coś i to coś jest niezauważalne, ale istnieje na pewno. Sporo z tych opowiadań stawia pytania niebanalne i pozostawia człowieka w zadumie. Kilka z nich jest na prawdę klasy światowej. Wybrane utwory były wcześniej czytane przez samego pisarza w cotygodniowej audycji Węgierskiego Radia.

    Odświeżyłem sobie pamięć i powtórnie przeczytałem również Występ gościnny w Bolzano poświęcony epizodowi z życia Giacomo Cassanovy. Wszystko to razem skłania mnie do pewnego podsumowania twórczości Máraia. Z trzech przeczytanych książek najsłabiej wypadają Wyznania patrycjusza i ich lektury nie polecam. To powieść autobiograficzna, ciekawa jako dokument epoki, ale niemiłosiernie rozwleczona. Występ gościnny w Bolzano i Magia prezentują zacznie wyższy poziom. To literatura bardzo solidna, przemyślana i konsekwentna. Z Dzienników wyłania się postać pisarza oddanego swojej twórczości, której wręcz podporządkowuje swoje życie. Książki Máraia potwierdzają takie nastawienie autora (nie krygował się w Dziennikach), czuć w nich sumienność pisarza, który dopracowuje szczegóły, wnikliwie planuje konstrukcję dzieła, panuje nad postaciami. Nic tu nie ma przypadkowego. Podoba mi się i taka literatura, i ten sposób uprawiania zawodu. Ale jednocześnie tej literaturze czegoś brak, nie ma ona tego tajemniczego powabu wciągającego czytelnika, przykuwającego uwagę. Wydaje mi się, a piszę to z ciężkim sercem, że Márai to taki literacki Salieri – bardzo dobrze wie, jak pisać, wkłada w to mnóstwo zaangażowania, ale na końcu jego dziełom brakuje błysku, tego czegoś, co powoduje, że jedne książki uważamy za genialne, a inne za jedynie bardzo solidne. A na koniec przychodzi taki fircyk Mozart i od niechcenia wszystko napisze lepiej.

    Podsumowując: Dzienniki 10/10, Magia 8/10, Występ gościnny w Bolzano 8/10, Wyznania patrycjusza 5/10.

    Sándor Márai, Dzienniki (wyd. V) Czytelnik 2009, Sándor Márai, Magia, Czytelnik 2008

  • Książki

    Raspail. Pierścień rybaka i Sire

    Raspail jest fenomenem na scenie literackiej. Płynie pod prąd wszelkich poprawności politycznych i religijnych. Zawołany monarchista, konserwatysta, zwolennik tradycjo- nalistycznego skrzydła w Kościele, myślę, że bp Lefebvre był mu bliski.

    W polskich warunkach to nie jest najlepsza rekomendacja dla twórcy, ale to właśnie on napisał jedną z najlepszych książek, jakie powstały w zasięgu oddziaływania kultury katolickiej, a mianowicie Pierścień rybaka, czyli fascynującą historię alternatywnej linii papieży trwającej od czasów niewoli awiniońskiej aż po czasy współczesne. Przepiękna książka o wierności, pokornej trwałości, zakończona całkiem zaskakującym finałem. Okazuje się, że prawdziwa historia Kościoła jest dużo bardziej frapująca niż wysilone demaskacje, pisane przez ludzi wykorzystujących jedynie komercyjnie ową historię, ale niestety pozbawionych lepszej w niej orientacji (vide Dan Brown). Pierścień rybaka to lektura konieczna dla wszystkich, którzy mają choć trochę smaku do literatury tego kręgu kulturowego, spokojnie przyznaje 10/10. Znam kilka osób, które po przeczytaniu tej książki kupują i czytają wszystko, co Raspail napisał, a wydawcy ochoczo ułatwiają im realizację tej pasji dostarczając kolejne książki w całych kompletach.

    Po dłuższej przerwie i ja zapragnąłem do Raspaila powrócić i zacząłem od książki Sire, która jest opowieścią o współczesnej koronacji nowego króla Francji, co chociaż symbolicznie oznaczało by przywrócenie w tym kraju monarchii. U progu XXI wieku, kiedy nikt już nie traktuje poważnie idei monarchistycznej, pomysł osadzenia na tronie potomka Bourbonów wydaje się równie egzotyczny, co śmieszny. Okazuje się, że jednak nie do końca. Wiele poważnych osobistości sprzyja temu pomysłowi, a tajna policja zlaicyzowanej republiki usiłuje podjąć zdecydowaną kontrakcję. Tej nocy, kiedy osiemnastoletni Filip de Bourbon dociera do katedry w Reims, w której przez wieki koronowano francuskich monarchów nie śpi pogrążony w modlitwie Ojciec Święty, ani kardynał przybyły ze szkockiej wyspy Iona, ani pewien zakonnik z Domu św. Atanazego, siedziby tajnych służb Watykanu, ani francuski minister spraw wewnętrznych, ani fanatyczny komisarz policji, ani jeden z najbogatszych biznesmenów we Francji.

    Trzeba jedna przyznać, że Sire to nie ta sama klasa, co Pierścień rybaka. Spór monarchistyczny jest bardzo odległy od polskich dyskusji nad ideami ustrojowymi, tym niemniej książka jest interesująca, łatwa w odbiorze, jednostronność autora nie przybiera postaci drażniącej, a kilka fragmentów jest naprawdę frapujących – jak ten o historii świętej ampułki z olejem, którym namaszczani byli królowie Francji od Chlodwiga (!) począwszy lub ten o przeniesieniu w rewolucyjnym szale zwłok wszystkich członków domu panującego pochowanych w katedrze w Saint Denis do wspólnej mogiły, czy dokładniej powiedziawszy do anonimowego dołu. Podsumowując: rzecz warta przeczytania, oryginalna, wciągająca, choć sam temat nieco egzotyczny. Zaliczam do sił sensu za determinację w poruszaniu tematów politycznie niepoprawnych, ocena 7/10

    Trzecia przeczytana książka Raspaila to Król zza morza. O niej nic dobrego powiedzieć się nie da – to utrzymane w tonie eseistycznym luźne refleksje nad ideą monarchistyczną, ale niestety namolne i kompletnie chaotyczne. Stanowczo odradzam, doszedłem do połowy i poniechałem wysiłku dalszego zmagania się z tekstem.

    Jean Raspail, Pierścień rybaka, Klub Książki Katolickiej 2005, 2008; Jean Raspail, Sire, Klub Książki Katolickiej 2006; Jean Raspail, Król zza morza, Klub Książki Katolickiej 2008

  • Książki

    „Cesarz” Kapuścińskiego

    Upojna lektura. Po biografii Domosławskiego wiemy wystarczająco dużo o brakach faktograficznych prac Kapuścińskiego. A jednak książka napisana w zupełnie innej epoce broni się bardzo dobrze, tyle tylko, że nie jako reportaż, ale literatura oparta na faktach, choć ciągle literatura. Krótko mówiąc faction, jak zręcznie wymyślili Anglicy na określenie twórczości lokującej się pomiędzy fiction a non fiction.

    Książka ma postać rozmów z byłymi dworzanami (dworakami) cesarza Etiopii Hajle Sellasje. Powstaje z nich całokształt obyczajów sprawowania władzy w tym afrykańskim kraju. A rozmówcy byli doprawdy interesujący, na przykład „poduszkowy”, czyli służący odpowiedzialny za podawanie cesarzowi poduszki, na której władca opierał nogi podczas zasiadania na tronie („nasz pan niewielkiego był wzrostu”). Widzimy panoramę walk pałacowych koterii, wzlotów i upadków urzędników, korupcji, reform, buntów, ale przede wszystkim zdumiewającego mechanizmu sprawowania władzy; wydaje się, że władzy samej dla siebie, gdzie jedynym celem, było jej utrzymanie i sprawowanie po wieki wieków. Skąd my to znamy?

    Przy okazji mnóstwo wspomnień z pierwszej lektury jeszcze w czasach zapyziałego socjalizmu, kiedy wszyscy odbierali Cesarza, jako alegorię do stylu dworskiego późnego Gierka. Poza tym wróciło przed oczy fenomenalne przedstawienie w Teatrze Powszechnym, przerywane hucznymi brawami, kiedy tylko publiczność odczytywała aktualną aluzję polityczną. Dzisiaj wiemy na pewno, że żadne odniesienia polityczne do polskiej sytuacji nie były zamysłem Kapuścińskiego. Jego dzieło żyło jednak własnym życiem, a obyczaje realnego socjalizmu, jako żywo przypominały dworskie rytuały i ceremoniał piastowania rządów w Etiopii.

    Minęły epoki, skończył się jedynie słuszny ustrój, zmarł Kapuściński, jego twórczość poddano krytycznej analizie, a „Cesarz” jest ciągle żywotny i fascynuje kolejne pokolenia. To właśnie jest najlepsze posumowanie jego wielkości. Klasykę trudno oceniać, ale niech stanie się zadość tradycji – 9/10.

    Ryszard Kapuściński, Cesarz, Czytelnik 2009, Wydanie XXII

  • Książki

    „Cesarz” Kapuścińskiego

    Upojna lektura. Po biografii Domosławskiego wiemy wystarczająco dużo o brakach faktograficznych prac Kapuścińskiego. A jednak książka napisana w zupełnie innej epoce broni się bardzo dobrze, tyle tylko, że nie jako reportaż, ale literatura oparta na faktach, choć ciągle literatura. Krótko mówiąc faction, jak zręcznie wymyślili Anglicy na określenie twórczości lokującej się pomiędzy fiction a non fiction.

    Książka ma postać rozmów z byłymi dworzanami (dworakami) cesarza Etiopii Hajle Sellasje. Powstaje z nich całokształt obyczajów sprawowania władzy w tym afrykańskim kraju. A rozmówcy byli doprawdy interesujący, na przykład „poduszkowy”, czyli służący odpowiedzialny za podawanie cesarzowi poduszki, na której władca opierał nogi podczas zasiadania na tronie („nasz pan niewielkiego był wzrostu”). Widzimy panoramę walk pałacowych koterii, wzlotów i upadków urzędników, korupcji, reform, buntów, ale przede wszystkim zdumiewającego mechanizmu sprawowania władzy; wydaje się, że władzy samej dla siebie, gdzie jedynym celem, było jej utrzymanie i sprawowanie po wieki wieków. Skąd my to znamy?

    Przy okazji mnóstwo wspomnień z pierwszej lektury jeszcze w czasach zapyziałego socjalizmu, kiedy wszyscy odbierali Cesarza, jako alegorię do stylu dworskiego późnego Gierka. Poza tym wróciło przed oczy fenomenalne przedstawienie w Teatrze Powszechnym, przerywane hucznymi brawami, kiedy tylko publiczność odczytywała aktualną aluzję polityczną. Dzisiaj wiemy na pewno, że żadne odniesienia polityczne do polskiej sytuacji nie były zamysłem Kapuścińskiego. Jego dzieło żyło jednak własnym życiem, a obyczaje realnego socjalizmu, jako żywo przypominały dworskie rytuały i ceremoniał piastowania rządów w Etiopii.

    Minęły epoki, skończył się jedynie słuszny ustrój, zmarł Kapuściński, jego twórczość poddano krytycznej analizie, a „Cesarz” jest ciągle żywotny i fascynuje kolejne pokolenia. To właśnie jest najlepsze posumowanie jego wielkości. Klasykę trudno oceniać, ale niech stanie się zadość tradycji – 9/10.

    Ryszard Kapuściński, Cesarz, Czytelnik 2009, Wydanie XXII

  • Książki

    Krwawy południk

    Czyste zło. Czy coś takiego istnieje? Cormac McCarthy zapewnia nas, że istnieje, a na dowód przedstawia jego opis. To chyba najlepsze podsumowanie jego książki.

    Grupa typów spod ciemnej gwiazdy pustoszy gdzieś w połowie XIX wieku pogranicze amerykańsko-meksykańskie. Początkowo działa na zlecenie lokalnej administracji meksykańskiej. Jako łowcy skalpów, walczący z równie przerażającymi barbarzyńskimi Indianami; szybko jednak zostają wyjęci spod prawa i sami stają się przedmiotem polowania. Ilość zła, jakie wyrządzają, jest przeogromna. Nie mają żadnych oporów moralnych, zabijają wszystko, co się rusza, grabią i palą, a na koniec zabijają się nawzajem. Zapiera dech w piersiach, kiedy widzimy, jak łatwo przychodzi im wymordować całą wieś – ludzkie życie nic tu znaczy, kobiety, dzieci, oseski giną tak samo jak walczący mężczyźni. Widzimy świat kompletnie pozbawiony etyki, w którym nie istnieją żadne wartości. Normalnego człowieka ta rzeczywistość musi przerażać.

    McCarthy odniósł kolosalny sukces, bo udało mu się stworzyć świat jednocześnie bardzo realistyczny, jak w opowieści historycznej, a z drugiej czysto kreacyjny, bo przedstawił zachowania ludzkie w czystym modelu, bez kompromisu z realiami i uwarunkowaniami. Myślę, że stało się tak dlatego, że cały kontekst wydarzeń, tło społeczne, krajobraz a nawet botanikę, autor opisał z pieczołowitą dokładnością. Wyobrażam sobie, ile czasu musiał poświęcić na studia historyczne (i nie tylko), aby w efekcie napisać książkę tak obfitującą we wszelkie szczegóły. Główne postacie są bardzo dobrze zakorzenione w tym tle, każda z nich ma swoją wiarygodną historię, zachowane zostało prawdopodobieństwo psychologiczne postaci. Jednocześnie całość jest jakby odrealniona, bo czujemy, że taki świat nie mógłby zaistnieć. A może się mylimy, może wszystko jest możliwe i myli nas tylko nasze poznanie zakorzenione przecież w doświadczeniu, które wyklucza takie przypadki. Na tym polega czar McCarthy’ego, że nie do końca wiemy, co o tym myśleć, ale jedno jest pewne, pozostajemy przejęci trwogą, a to jest przecież jednym z sensów literatury.

    W stanie niepewności pozostajemy jeszcze z jednego powodu. Otóż autor ogranicza się do opisu wydarzeń, faktów, ale tylko faktów. Nie mamy wglądu w to, co owi ludzie sobie myśleli, jakie mieli intencje, oczekiwania; to literatura czysto behawioralna, bez żadnej psychologii. Widzimy toczące wydarzenia, często przerażające, ale nie czujemy żadnego uzasadnienia, mamy ograniczoną empatię. W pewnym sensie przynależymy do ofiar… tego typu literatury. Oglądamy, ze wszelkimi szczegółami rzeczywistość, której nie mamy szansy zrozumieć ani uzasadnić, co powoduje, że przytłacza nas ona w dwójnasób.

    Banda Glantona rzeczywiście istniała. Właśnie zakończyła się wojna amerykańsko-meksykańska zakończona przyłączeniem Teksasu do USA, ale też spustoszeniem owego spornego terytorium. Obszary pogranicza były kompletnie dzikie, poza cywilizacją, strukturami administracyjnymi i sądowymi. Ciągnęli tam zarówno osadnicy w poszukiwaniu lepszego życia, jak wszelkiej maści wyrzutki społeczne wyślizgujące się od jakiejkolwiek jurysdykcji prawnej, a wszyscy oni byli wystawieni na łup dzikich i okrutnych Apaczy. Ale czy to coś tłumaczy, czy wyjaśnia powstanie tej kumulacji zła, czy potwierdza, że to wszystko było „naprawdę”, że było możliwe? W książce przywódcą tej hałastry, ponad Glantonem, był sędzia Holden. Olbrzym o demonicznym usposobieniu, sadysta, ale jednocześnie badacz flory, znawca minerałów, filozof upatrujący szczególną wartość w wojnie i powszechnym zniszczeniu. Motor napędowy toczącego się walca unicestwiającego wszystko na swojej drodze. Nie może być wątpliwości, to diabeł wcielony, upostaciowione zło. Tacy też normalnie chodzą między nami? A może to tylko jedna wielka przenośnia? I w to właśnie chcę wierzyć. 

    Cormac McCarthy, Krwawy południk, WL Kraków 2010

  • Film

    Pożegnania

    Bardzo głęboki film, dający do myślenia. Wiolonczelista Daigo Kobayashi grający w tokijskiej orkiestrze, dowiaduje się o rozwiązaniu swojego zespołu. Nagłe bezrobocie powoduje podjęcie decyzji o powrocie, wraz z żoną, do rodzinnej miejscowości. Po przeprowadzce Daigo rozgląda się za nowym zatrudnieniem. Odpowiada na anons o pracę, jak mu się wydaje, w agencji turystycznej, okazuje się jednak, iż chodzi o posadę w zakładzie pogrzebowym. Znalezione w ogłoszeniu słowo „okuribito” oznacza bowiem zarówno osobę odprowadzającą kogoś na pociąg, jak i na tamten świat. Z braku innych możliwości, Kobayashi przyjmuję ofertę. Od tego momentu staje się osobą składającą zwłoki do trumny. Obcując na co dzień ze śmiercią były wiolonczelista na nowo odkrywa piękno życia.

    Rytuał pogrzebowy w Japonii zakłada, że to w obecności rodziny przygotowuje się zmarłych na ostatnia drogę. Jest to rzecz specyficznie japońska, taki szczególny sposób obchodzenia się z ciałem zmarłego, z szacunkiem, uprzejmie, z taką łagodnością i szczególną uwagą na każdy drobny szczegół tej ceremonii – mówił reżyser w wywiadzie udzielonym portalowi stopklatka.pl.

    Kobayashi odnajduje głębszy sens w tej pielęgnacji ciał zmarłych. Po jego zabiegach są oni ładniejsi, a przez to może i wydają się lepsi, niż byli za życia. Ich rodziny uczestniczące w ceremonii widzą w nich dobro i piękno. Łatwiej w takich okolicznościach przebaczać minione grzechy i żegnać się ze zmarłymi w atmosferze pojednania. Łzy, wzruszenie i wdzięczność rodzin utwierdzają Kobayashiego w przekonaniu, że słusznie czyni wykonując ten właśnie zawód i wykonując go w sposób jak najbardziej elegancki, delikatny, troskliwy. A przecież jest to zawód objęty, tak jak w Polsce, powszechna dezaprobatą, żeby nie powiedzieć pogardą. Kto ceni grabarza czy pracownika prosektorium na co dzień obcującego z trupami? Otoczenie daje Kobayashiemu odczuć swoją niechęć, ba, jego żona grozi odejściem, jeżeli nie zmieni zawodu. A jednak, mimo rozterek, decyduje się on pozostać w zakładzie pogrzebowym, chyba odkrywając w sobie szczególne powołanie. Przede wszystkim widzi, razem z nami, widzami, jak krzywdzące i stereotypowe są opinie jego bliskich.

    Na marginesie dodam, ze jego determinacja kojarzy mi się z historią Matki Teresy, która rozpoczęła swoją drogę, od zapewnienia godnej śmierci umierającym na ulicy nędzarzom. Daigo zapewniał im godność po śmierci. Ułatwiał rodzinom pożegnanie zmarłego i pozostawienie go w życzliwej pamięci, jako osoby pięknej i godnej szacunku (jak to dalekie od „handlu skórami”).

    Odnalezienie sensu życia, powrót do swojego prawdziwego Ja, to drugie dno tego filmu. Okazuje się, że wierność swoim przekonaniom, swojemu powołaniu daje bardzo dobre skutki, bo dopiero teraz Daigo może wybaczyć i pogodzić się ze swoim ojcem. Dlaczego? Bo jak ktoś nie pojednany sam ze sobą może naprawdę pojednać się z kimś innym? Także żona widząc jego determinację, przygląda się z bliska jego pracy i ona też ostatecznie dostrzega, że tkwi w niej głębszy sens. W relacjach z innymi ludźmi rodzą się przyjaźnie i zrozumienie. A w tle tych wszystkich dobrych wydarzeń znajduje się w gruncie rzeczy zdolność do szukania wartości tam, gdzie inni ich nie widzą oraz niezłomność w obronie tych wartości przed niszczącym wpływem kierującego się uprzedzeniami otoczenia.

    Bardzo głęboki film, który powinien skłaniać – paradoksalnie – bardziej do namysłu nad życiem niż śmiercią. Do tego wspaniała muzyka. Spokojnie 10/10 i nie dziwię się, że film dostał Oskara dla najlepszego filmu zagranicznego.

    Pożegnania, reż. Yojiro Takita, Japonia 2008, w Polsce od stycznia 2010.