• Książki

    Gaudi

    okładkaGaudi zawsze kojarzył mi się z kimś super oryginalnym i dlatego moja wyobraźnia umieszczała go wśród artystycznej bohemy. Okazało się, że nic bardziej błędnego. Był spokojnym, skromnym człowiekiem, a najlepiej świadczą o tym okoliczności jego śmierci.

    Tego dnia, jak zwykle, Gaudi późnym popołudniem udał się na przechadzkę do kościoła św. Filipa Nereusza, aby się tam, też zgodnie ze swym zwyczajem, pomodlić. W drodze potrącił go tramwaj. Stracił przytomność i upadł zalany krwią. Nikt nie rozpoznał w skromnie odzianej postaci sławnego architekta, którego nazwisko było ówcześnie już bardzo dobrze znane i szanowane, ale tylko bardzo nieliczni znali go osobiście. Taksówkarze odmówili odwiezienia do szpitala biednie odzianej osoby upatrując w nim niewypłacalnego nędzarza, zostali za to później surowo ukarani, ale to zupełnie inna historia. W końcu zdjęci litością przechodnie zajęli się ciężko rannym. Osobliwy to koniec życia, jak na jednego z najsławniejszych, o ile nie najsławniejszego, hiszpańskiego architekta. Na pogrzebie towarzyszył mu już tłumy mieszkańców Barcelony.

    Wnętrze Casa BatlóFasada Casa BatlóGaudi zaprojektował sporo budynków mieszkalnych i to jest mniej znana dziedzina jego twórczości, a równie interesująca, jak Sagrada Familia. W pewnym sensie nawet ciekawsza, bo są to dzieła skończone, a Gaudi tworzył projekty integralne, gdzie kluczową wagę miała nie tylko fasada, ale również wnętrza, stolarka, detale. Wszystko to było to było przemyślane i podporządkowane wyraźnej myśli przewodniej. Nie sposób w jednej notce przedstawić całego dorobku Gaudiego, któremu poświęcony jest solidnej wielkości album. Proponuję zobaczyć – w moim mniemaniu najciekawszą – realizację Gaudiego, czyli Casa Batló, a po polsku dom państwa Batló.

    sterczyny przykrywające szyby wentylacyjneFenomenalna fasada (powyżej) pokazuje całe bogactwo wyobraźni Gaudiego. Fasadzie towarzyszą równie oryginalne wnętrza, nie wiem czy w sumie nie ciekawsze niż sama architektura widoczna na zewnątrz. Mnie nieustannie zdumiewa kompleksowość zamysłów Gaudiego. Nie poprzestał na bardzo oryginalnej fasadzie, dołożył do tego (dodajmy niemałym kosztem) bardzo ciekawe sterczyny na dachu i jeszcze uzupełnił o bardzo konsekwentnie, ale też i pięknie zaprojektowaną całą(!) przestrzeń wewnątrz budynku, tak jakby był projektantem wnętrz czy twórcą mebli. Zadbał o wszystkie szczegóły, a przecież nie pracowała dla niego cała pracownia projektowa. Wybitna realizacji pod względem koncepcji i tytaniczna, gdy chodzi o nakład pracy.

    Fasada zachodnia, figura św. Tomasza apostołaNajbardziej rozpoznawalnym dziełem Gaudiego pozostaje kościół Sagrada Familia. Nie jest to katedra, jak często się nim pisze, katedra w Barcelonie to urokliwy stary gotyk. Podobnie nie wszyscy wiedzą, że Sagrada Familia jest ciągle w budowie i do niedawna była to tylko fasada wschodnia i dolny kościół. Zdjęcia wschodniej fasady znają ludzie na całym świecie i to ona zapewne jest odpowiedzialna za wszechświatowe zainteresowanie Gaudim. Długo trwała (i trwa nadal) dyskusja, czy jest sens kontynuować budowę bez mistrza, który nadał jej dotychczasowy styl, czy będzie możliwe udźwignięcie odpowiedzialności za kontynuację tego stylu. Fasada zachodnia miała być bardziej surowa, bo przedstawia tajemnice bolesne (wschodnia prezentowała radosne, stąd ciepła tonacja). Najdelikatniej mówiąc, obejrzenie fasady zachodniej wskazuje, że pytania były zasadne. Moim zdaniem odchodzi ona od dekoracyjnego, finezyjnego stylu Gaudiego. To, że miała być w wyrazie chłodna, a nawet surowa, nie oznacza, że może być brzydka. Bieg wydarzeń wydaje się potwierdzać, że spuścizna Gaudiego jest niemożliwa do uniesienia i kontynuacja zamienia się w wysilone koncepcyjnie, ale w istocie zaprzeczenie istoty jego twórczości. Zamiast finezji – ubóstwo, zamiast wyobraźni – naśladownictwo, zamiast dekoracyjności – surowość. Wydaje mi się, że lepiej było pozostawić niedokończone dzieło Mistrza, niż kontynuować je bez polotu.

    Książka Zerbsta jest doskonała, merytorycznie wyczerpująca, dobrze skonstruowana, bo autorowi udało połączyć się ciągłość narracji dotyczącej biografii i rozwoju twórczość z monograficznym ujęciem poszczególnych realizacji. Dużym plusem są doskonałe fotografie. Jedynym minusem jest brak zdjęć zachodniej fasady, która powstała już po wydaniu książki (powyżej umieściłem własne foto powstałe podczas wizyty w Barcelonie). Z czystym sercem ocena ogólna 9/10.

    Rainer Zerbst, Antoni Gaudi 1852-1926, Taschen 2004.

  • Książki

    Kapuściński naprawdę non-fiction

    Kapuściński non-fiction okładkaPrzy pisaniu o historii prawda jest wartością centralną. Wydawało się to oczywiste, ale po polemikach wokół książki Wałęsa a Służba Bezpieczeństwa, a teraz wokół biografii Kapuścińskiego nic już oczywiste nie jest. Zatem będę odważny i postawie tę jakże kontrowersyjną i ryzykowną dla autora tezę: prawda jest najważniejsza. Osobną kwestią jest pytanie „co to jest prawda?” lub bardziej zrozumiałe „o którą prawdę chodzi?” (definicja) lub jak ją mierzyć, weryfikować (kryteria) – do tych zagadnień przyjdzie jeszcze powrócić.

    Kapuściński był dla Domosławskiego nauczycielem zawodu, autorytetem, Mistrzem. Towarzyszyła mu atmosfera polskiego kandydata do literackiej Nagrody Nobla. Przypuszczam, że sam Domosławski, kiedy rozpoczął zbieranie materiałów do biografii i natknął się na szczegóły rzucające ciemne światło na Mistrza musiał się poczuć zawiedziony w swoich uczuciach szacunku i uznania, tak przecież powszechnych w środowisku „Gazety Wyborczej”. Mógł wtedy zarzucić rozpoczętą pracę, mógł przemilczeć lub zbagatelizować niewygodne informacje, tym bardziej, że było prawdopodobne, że jego rewelacje nie spotkają się z dobrym przyjęciem we wspólnym, jego i Kapuścińskiego, środowisku. Na szczęście dla polskiego życia intelektualnego, Domosławski żadnej z tych możliwości nie wybrał i kontynuował badania zdumiewające rozległością, ilością przepytanych osób i precyzyjnie zweryfikowanych szczegółów z książek swojego bohatera. W moich oczach Arturowi Domosławskiemu należy się za to kolosalne uznanie.

    Kontrowersje wokół książki można podzielić na dwie grupy (zastrzeżenia obyczajowe dotyczące ujawniania związków pozamałżeńskich zaliczam do zupełnie niepoważnych i pomijam). Jedna dotyczy wyczerpującego punktowania tych wszystkim miejsc, gdzie Kapuściński się pomylił, nie sprawdził plotek, podkoloryzował swoje doświadczenia przydając im dramatyzmu, sugerował znajomość z ważnymi postaciami itd. Druga kwestia to współpraca Kapuścińskiego z wywiadem PRL i – jak się wydaje – to ona właśnie była pierwszą przyczyną łagodnej nagonki przez środowisko „Gazety Wyborczej”, jeszcze przed ukazaniem się książki (np. przecieki, że „Znak” odmówił jej publikacji). Warto mieć tu w pamięci analogie ze wspomnianą książką o Wałęsie zjechaną zanim ukazała się drukiem i ktokolwiek ją przeczytał. Tutaj zaważył fakt, że Domosławski też przynależał do tego środowiska, podzielał jego pogląd na lustrację, ale przede wszystkim, miał w nim przyjaciół, którzy zaryzykowali jego obronę. Spirala emocji jednak się rozpoczęła i zataczała coraz szersze kręgi…

    W obu obszarach dyskusji Domosławski zachował się rzetelnie. W największym skrócie mówiąc niedociągnięcia faktograficzne zostały spuentowane jako wyraz tendencji w kierunku „nowego dziennikarstwa”, gdzie dużo ważniejsze jest zrozumienie i przekonujące przedstawienie istoty wydarzeń niż drobiazgowość faktograficzna. Taki kierunek jest coraz częściej uprawiony na Zachodzie, znaleziono nawet dla niego symboliczną nazwę gatunkową „faction”, coś pomiędzy „fiction” i „non-fictction”, czyli opis rzeczywistości, ale literacki, zostawiający dużą swobodę autorowi.

    Z kolei w zakresie współpracy ze służbami PRL autor biografii przedstawił ją wyczerpująco i okazuje się, że była ona dość powierzchowna i raporty Kapuścińskiego niewiele odbiegały od korespondencji oficjalnych przesyłanych do Biuletunu Specjalnego PAP (przygotowywanego tylko do wiadomości kierownictwa partii i rządu). Ponadto wykorzystywanie korespondentów w krajach trzeciego świata przez służby specjalne swojego państwa było praktyką dość powszechną, jak wskazują dobrze udokumentowane przykłady z najnowszej historii CIA. Ponadto Kapuściński identyfikował się z ówczesnymi władzami komunistycznymi, zatem taka współpraca miała z jego strony charakter naturalny. Wywikłał się z niej zapewne z powodu braku czasu, którego deficyt zawsze odczuwał, szczególnie boleśnie, kiedy miał on wpływ na odstąpienie od planów napisania kolejnej książki.

    W czym więc problem, skąd krytyka książki? No przecież nie z powodu prawdziwości przedstawionych faktów. Oponenci zdają się mówić tak: prawdziwa prawda jest taka, że Kapuściński był wielkim pisarzem i wyciąganie takich szczegółów zaburza tylko obraz tego, co najważniejsze, utrudnia recepcję jego bardzo ciekawego dorobku literackiego. I wracamy w ten sposób do początku tej notki, bowiem kontrowersja dotyczy przecież tego, co to jest prawda. Intuicyjnie opowiadamy się za klasyczna definicją prawdy – przymiot prawdziwości ma to twierdzenie, które jest zgodne z rzeczywistością weryfikowalną. Ale oponenci Domosławskiego hołdują innej definicji, a mianowicie koherencyjnej: prawdą jest to, co zgadza się z innymi wcześniej przyjętymi twierdzeniami, co pasuje, uzupełnia naszą już posiadaną wiedzę/przekonania.(1) Skoro wiemy, że Kapuściński był wybitnym pisarzem i doświadczamy tego czytając jego książki, to tylko te twierdzenia zasługują na miano prawdziwych, które są niesprzeczne z tym przekonaniem, a nawet jeszcze dalej, które owo przekonanie uzupełniają. Na odrzucenie zaś zasługują te, które mu przeczą lub je podważają.

    Nie zamierzam tu wdawać się w rozstrzyganie tego sporu i pogłębioną dyskusję. Bliższa mi jest klasyczna definicja prawdy i wynika z niej, że: fakty to fakty, literatura to literatura, moralność to moralność, oceny to oceny. I każdy może sam rozstrzygać, jak komponują się one w całość.

    Powiedziawszy wszystko, co powyżej i oddawszy hołd Domosławskiemu za jakość jego prac badawczych i odwagę środowiskową muszę jednak powiedzieć, że jego książka budzi jednak pewne wątpliwości. Ale nie co do faktów – te są w moim mniemaniu bezdyskusyjne, ani nie co do ocen – te są aż za bardzo wyważone i zniuansowane, ale co do nastroju, pewnej tendencji, smaku. W wielu miejscach miałem bowiem wrażenie, że Domosławski zachowuje się jak śledczy, który czyha, aby człowieka na czymś złapać. Dam tylko jeden przykład (ale można by ich znaleźć więcej) – autor pokazuje, jak zawsze wnikliwie, że Kapuściński miał tendencje do „załatwiania”, szukania poparcia, budowania związków koleżeńskich z oficjelami. Więcej, system się zmienił, mamy już normalne demokratyczne procedury, a on dalej próbuje coś „załatwić”. No niewątpliwie nie rzuca to na niego dobrego światła. Problem jednak w tym, że kilka stron dalej, Domosławski przyznaje, że bez wsparcia ze strony decydentów Kapuściński nie mógłby tak często wojażować, a po powrocie mieć komfort niezbędny do pisania książek. No to jak jest naprawdę? Mi się wydaje, że po prostu tak grał, jak musiał w danych warunkach. Jak się wyjeżdża na lodowisko grać w hokeja, to nie zakłada się spodenek piłkarskich, tylko watowane majtasy, i Kapuściński to właśnie robił. A przekonanie, że po roku 1989 nie trzeba było mieć poparcia, aby coś załatwić można włożyć między naiwne bajki. Zatem po co tworzyć atmosferę jakby ktoś był cwaniakiem, podczas gdy był jedynie skuteczny? Przypuszczam, że zadziałał tu syndrom zawiedzionej miłości do Mistrza, który nie okazał się tak kryształowy i bezbłędny, jak się wydawało. A zawiedziona miłość potrafi płatać różne figle…

    Na koniec pretensja do Wydawcy. W książce wybrano fatalny system identyfikowania cytatów, trudny w użytkowaniu, nieprzejrzysty, a przede wszystkim uniemożliwiający w wielu przypadkach ustalenie miejsca pochodzenia cytatu. Ja rozumiem, że w książce dla masowego odbiorcy rezygnuje się w przypisów, ale jednoznaczna lokalizacja przytoczeń jest poziomem nieprzekraczalnego minimum. I nawet to minium zostało tak odchudzone, że nic z niego nie wynika. Nie przynosi to chwały ani Wydawcy, ani autorowi, któro się zgodził na taki zabieg.

    Mimo tych zastrzeżeń, mam głębokie przekonanie, że Artur Domosławski wyznaczył pewien standard w biografistyce i niejednokrotnie inne prace będziemy porównywać do Kapuściński non fiction, jak do wzorca najlepszych praktyk. Bez wahania 10/10, a ponadto zaliczam do „sił sensu” za nie uleganie środowiskowym szablonom.

    (1) B. Chwedeńczuk, Z dziejów pojęcia prawdy

  • Książki

    Małe miasteczko w Niemczech, John Le Carré

    John Le Carre Małe miasteczko w NiemczechJak zawsze u Le Carrégo, działalność szpiegowska jest tylko pretekstem do przedstawienia bardziej ogólnych problemów. Tym razem stykamy się z wiernością swoim przekonaniom, a nawet szerzej, wiernością zasadom i wartościom. Co więcej te zasady wyznawane przez głównego bohatera stoją w opozycji do wartości ogólnie wyznawanych w dyplomacji, a w tym konkretnym przypadku w dyplomacji brytyjskiej. I dość szybko identyfikujemy się z tym lekceważonym człowiekiem, który, jak się okazuje, jest jednym z ciekawszych ludzi w ambasadzie, mimo iż jego stanowisko, wcale na to nie wskazuje. Hierarchia wartości prawdziwych rozmija się dość zasadniczo z wartościami oficjalnie deklarowanymi.

    Fabuła rozpoczyna się od tego, że z angielskiej ambasady w Bonn znika jeden z pracowników, a wraz z nim znikają supertajne dokumenty. Ów pracownik nie jest nawet dyplomatą, raczej przynależy do personelu pomocniczego, a zatrudniony jest na umowę-zlecenie, nie ma nawet stałego etatu. W dyplomatycznej strukturze to parias. Ale w rzeczywistości jest zupełnie inaczej – to on prowadzi prawdziwą grę, to on jest kimś, w przeciwieństwie zresztą do różnych nadętych oficjeli. Strona po stronie odsłania się życie tej małej społeczności, które wygląda zupełnie inaczej niż powierzchownie patrząc można by sądzić.

    Śledztwo w sprawie owego bulwersującego zniknięcia, prowadzi człowiek do zadań specjalnych. I to jest klasyczny bohater lecarrowski. Facet jest twardy, trochę bezwzględny, wie, że musi taki być, jeżeli chce być skuteczny. Odzienie ma celowo lekko zaniedbane, nie zachęcające, jakby chciał od pierwszego wejrzenia wysłać sygnał „bez spoufaleń”. Typowy bulterier. Zagadkę rozwiązuje, ale sam jest tym rozwiązaniem zaskoczony, czytelnicy, jak można się spodziewać, tym bardziej. Po raz kolejny się okazuje, że nic nie jest takim, jakim się wydaje. Konstatacja wydaje się uniwersalna, ciekawe tylko czy dookoła siebie też dostrzegamy takie zjawisko, ja w każdym razie stykam się z nim nieincydentalnie, zwłaszcza w wymiarze medialnym – wiem jak dana sprawa się ma, ale w gazecie czytam coś zupełnie z innej planety.

    Jedna z lepszych książek Le Carrégo (9/10), zresztą kolejna „lepsza”. Czy ten facet nie ma słabych chwil?

  • Książki

    Muślin

    okładkaPhilippe Grimbert, Tajemnica, Nasza Księgarnia Warszawa 2010

    Ujęła mnie ta książka swoją subtelnością. Napisana jest z perspektywy dorastającego chłopca, który odkrywa krok po kroku rodzinne tajemnice z odległej historii. Jest drobny, chuderlawy, nie może uprawiać sportu, czuje, że ojciec chciałby mieć innego syna. Jak każdy ułomny, braki fizyczne nadrabia refleksyjnością, skłonnością do lektur i fantazji. Jedynak dojrzewający w samotności wyobraża sobie, że ma starszego brata – wysportowanego, silnego, wyposażonego w te cechy, których jemu samemu brakuje. Jego imaginacja zamienia w rzeczywistość i nie ma w tym żadnej magii, ale jak to się dokonuje nie zdradzę…

    Od pierwszych stron czujemy, że chłopca otacza aura tajemniczości. Imię ciotki Esthery naprowadza nas na trop żydowskiego pochodzenia. Ale dlaczego było ono ukrywane, dlaczego ojciec nazwisko Grimbert osiągnął poprzez zmianę dwóch liter „n” i „g” z nazwiska Grinberg. Cóż takiego stało się w przeszłości, że wszystkie ślady są pilnie zacierane?

    Młodemu Philippowi udaje się w końcu poznać tajemnicę i wychodzi z tego doświadczenia wzmocniony, wydoroślały. Potrafi uwolnić się od kompleksu chudego chuchra z zapadłą klatką piersiową. Relacje z ojcem uzdrawia, wprowadzając do nich empatię i wyrozumiałość. Okazało się, że historia, która dzieli, może również łączyć.

    Autor użyczył bohaterowi swojego imienia i nazwiska, pisze w pierwszej osobie, sprawia wrażenie, że to jego autobiografia. Muszę przyznać, że tak dobrze mu się to udaje, że nawet nie chcę dochodzić, czy to prawda, czy tylko gra z czytelnikami. Wygląda wszystko tak prawdopodobnie, jakby wydarzyło się w rzeczywistości. I niech tak pozostanie.

    Grimbert ujął mnie nie tylko dobrą, głęboką fabułą, ale przede wszystkim delikatnością formy. Jego narracja jest jak ręcznie tkany muślin – delikatna, zwiewna, stylowa i niepowtarzalna. Język jest jasny, znaczeniowo przejrzysty, ale bez młotkowania dosłownością, szczególnej uwadze polecam sceny erotyczne, w których więcej sugestii niż wydarzeń, więcej miejsca na domysł i wyobraźnię niż konkretnego opisu.

    Tajemnica, jest krótką książką, o strukturze noweli. Czyta się łatwo, ale polecam lekturę bez pośpiechu, z przerwą na smakowanie i zadumę. Wydawnictwo stanęło na wysokości zadania i nadało książce subtelną formę graficzną, czcionki są sepiowo-szare, a nie zdecydowanie czarne. Czyta się je przez to wolniej, ale łatwiej się oderwać na chwilkę zamyślenia.

    Ocena ogólna 9/10.

  • Militaria

    Rosja, klęska, 1941

    Mark Sołonin, 23 czerwca Dzień „M”, Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2008. 

    Dzień MDoskonała książka. Autor stawia tezę, że Związek Sowiecki przygotowywał się do napaści na Niemcy hitlerowskie latem 1941. Jest to kontynuacja poglądów Wiktora Suworowa wyrażonych w Lodołamaczu i Dniu M. Słonin jednak opiera się głównie nie na poszlakach, jak Suworow, ale na publikowanych dokumentach. Podstawa źródłowa książki jest rzeczywiście imponująca.

    Mamy u Sołonina do czynienia z bardzo zdumiewającym fenomenem. Z jednej strony mamy naukę oficjalną, podręcznikową, powszechnie przyjętą i powtarzaną w kolejnych syntezach, która twierdzi, że Hitler podstępnie napadł na Związek Sowiecki, a Stalin był do wojny kompletnie nie przygotowany, a w ostatnich dniach przed wybuchem wojny lekceważył doniesienia własnego wywiadu ostrzegającego przed niebezpieczeństwem (casus Richarda Sorge). I początkowe klęski były właśnie wynikiem tego całkowitego nie przygotowania i zaskoczenia Armii Czerwonej. Problem jednak w tym, że u podłoża tego stanowiska stoi stalinowska propaganda, która od 1941 roku lansowała taką właśnie tezę. Później była ona potwierdzana w pamiętnikach sowieckich generałów i marszałków oraz podbudowywana pracami oficjalnych, czyli reżymowych historyków.

    Z kolej badacze zachodni, nie mający żadnego dostępu do sowieckich archiwów zamkniętych na cztery spusty, podążali za rosyjskimi historykami, bo też co innego mogli uczynić. Zwłaszcza, że na pierwszy rzut oka, przebieg wydarzeń potwierdzał te tezy.

    Tymczasem nie zawodowi historycy (czyli bez etatu na uniwersytecie) przedstawiają zupełnie inną interpretację wydarzeń. Stalin mianowicie odgrywał do ostatniej chwili rolę życzliwego przyjaciela Hitlera mając na uwadze dwa cele: skierować jego agresję na Zachód licząc na wykrwawienie armii niemieckiej i po drugie uśpić czujność swojej przyszłej ofiary. W tym czasie Armia Czerwona przeszła dwa procesy: forsownych zbrojeń nakierowanych wyraźnie na cele agresywne i po drugie restrukturyzacji, w wyniku której utworzono dwadzieścia kilka korpusów zmechanizowanych o sile znacznie przewyższającej analogiczne formacje niemieckie. Zwłaszcza to drugie działanie wskazuje na agresywny charakter zmian, było to bowiem przygotowanie do powtórzenia niemieckiego Blitzkriegu opartego o zmasowane użycie czołgów zgrupowanych w wielkich jednostkach pancernych. Zresztą przygotowane wojskowe plany sowieckie wprost potwierdzają chęć „rozcinających”, decydujących uderzeń pancernych. Plany były dokładnie przygotowane i są już dzisiaj znane. Jedyne czego zabrakło Stalinowi to kilku dni.

    Dane statystyczne zawarte w książce Sołonina są porażające. Na froncie zachodnim Sowieci mieli 11 500 czołgów (nie licząc 6 600 czołgów rezerwie i na Dalekim Wschodzie) wobec 2 900 czołgów posiadanych przez Niemców. I na dodatek czołgi sowieckie (w co trudno uwierzyć, ale to prawda) były uzbrojone w cięższe działa i miały grubszy pancerz. Podobnie wyglądały proporcje w odniesieniu do artylerii i ciągników artyleryjskich. W to również trudno uwierzyć, ale ciężkie działa rosyjskie miały w 100% pociąg zmechanizowany (ciężkie ciągniki), a Niemcy startowali w wojnę z dominującym pociągiem konnym. Jak dalekie jest to od naszych wyobrażeń!

    Drugim nurtem rozważań Sołonina są przyczyny tak dramatycznej klęski Armii Czerwonej w 1941 roku. Nie była ona w żadnym stopniu spowodowana dysproporcją w uzbrojeniu (tu Sowieci mieli kolosalną przewagę), ani w ilości żołnierzy, ani nawet nie w czynniku zaskoczenia – dowództwo sowieckie dobrze wiedziało, co może stać się w najbliższych dniach. Sołonin przekonywująco udowadnia, że głównym powodem klęski, była niechęć żołnierzy do walki (masowe poddawanie się całych jednostek) oraz tchórzostwo i niekompetencja wyższych dowódców z partyjnego nadania. Nikt nie wierzył, że z Niemcami można walczyć jak równy z równym i nie chciał umierać za Stalina. Prości żołnierze porzucali broń i albo poddawali się, albo dezerterowali, dowódcy najczęściej uciekali. A nawet ci dowódcy, którzy chcieli walczyć, to nie mieli po temu kompetencji. Chaos w rozkazach na poziomie korpusów i armii był doprawdy porażający.

    Suworow w swoich książkach dodaje do tej argumentacji jeszcze czynnik wyprzedzającego uderzenia niemieckiego i przygotowania Armii Czerwonej przede wszystkim do działań ofensywnych. Na przykład na niektórych odcinkach frontu zdjęto zasieki, aby umożliwić własnym wojskom atak, ale skorzystali z tego ułatwienia zamiast własnych żołnierzy – czołgiści niemieccy.

    Na koniec pozostaje ciekawa refleksja, kiedy mianowicie te ustalenia przebiją się do oficjalnej historiografii? Norman Davies, bez wątpienia wybitny historyk i to nie należący do naiwnych, w swojej ostatniej książce Europa walczy 1939-1945. Nie takie łatwe zwycięstwo pisząc o froncie wschodnim bynajmniej nie powtarza tez rosyjskiej propagandy, ale i jakby nie czytał Sołonina, w wielu miejscach podając nieprawdziwe dane statystyczne dotyczące sowieckiego uzbrojenia, agresywnych planów Stalina czy wreszcie przyczyn klęski w roku 1941. Jeżeli dobrze rozumiejący uwarunkowania Europy Wschodniej Davies nie czyta takich książek i nie wyciąga z nich stosownych wniosków, to kto ma to zrobić?

    Zaliczam do „sił sensu” w opozycji do stadnych obyczajów poprawności politycznej i chęci umiejscowienia się w mainstreamie. 

  • Książki

    Orłoś opowiadania

    okładkaKazimierz Orłoś, Bez ciebie nie mogę żyć, Wydawnictwo Literackie 2010 

    Nie miałem ostatnio szczęścia do lektur fascynujących, a zarazem dających do myślenia. Najlepsze książki (jeśli nie liczyć Le Carrego) trafiały się z działu non fiction. I oto trend się przełamał za sprawą wyboru opowiadań Kazimierza Orłosia. Z każdej strony sama przyjemność.

    Wszystkie opowiadania składające się na ten zbiór dotyczą ludzi żyjących wiele kilometrów w bok „od szosy głównej”. To tak zwani prości, biedni ludzie, a ich historię opowiedziane są też po prostu, bez fajerwerków, ale przez to są chyba jeszcze bardziej wzruszające. Orłoś ma szacunek do tych ludzi, nawet jeżeli robią rzeczy głupie. Obdarza ich sympatią i zrozumieniem.

     Nastrój obecny w całej książce wprowadza już pierwsze opowiadanie. Jego bohater jest umysłowo spóźniony, a może tylko niedostosowany do oczekiwań świata zewnętrznego. Żyje na uboczu, mieszka w piwnicy przy szkole, żyje z dorywczych prac, chodzi w niedbałym przyodziewku. Nad rzeką, na łące, pod niebieskim niebem poznaje Zenię, bliźniaczą duszą, też z głową nie bardzo, z widocznym kalectwem, tak jak Józek życzliwą ludziom. Wybucha miłość radośnie skonsumowana. Mimo łatwych do wyobrażenia trudności dochodzi do małżeństwa. Niestety to nie koniec odpowiadania. Zenia spada z drabiny tak nieszczęśliwie, że umiera. Życie Józka wraca do starych kolein, tylko że gorszych, bez nadziei i oczekiwań.

    W tym opowiadaniu można się zakochać i wszystkie pozostałe czytać już w stanie lekkiego zauroczenia. Co mi się właśnie zdarzyło. U Orłosia czuć empatię do swoich bohaterów-nieszczęśników, czuć solidarność z tymi, którym się nie udaje, choć niczym przecież nie zawinili. Ot taki ślepy los. W jego opowiadaniach nie ma zwykle puenty, przedstawiają fragment życia z zawieszonym zakończeniem. Zmuszają do zadumy, ale wniosków na tacy nie dają.

    Chyba dlatego lubię Orłosia, że jest on z jednej strony życzliwy dla opisywanych ludzi, ale jednocześnie nie nachalny wobec czytelników. Wprowadza nas w życie swoich bohaterów, ale później zostawia nas tam samych. I rozumiej z tego co chcesz (lub – jak myślę – na ile cię stać).

    Język tych opowiadań jest powściągliwy, skupiony, chciało by się rzec prosty. Ale jaka piękna i wzruszająca to prostota. Dla mnie 10/10

    Bez ciebie nie mogę żyć, to podsumowanie całej drogi literackiej Kazimierza Orłosia. Są tu opowiadania ze wszystkich etapów jego twórczości, także te najnowsze; publikowane w oficjalnym obiegu w latach gomułkowskich i w podziemiu dwadzieścia lat później. Uruchomiły one dawnych wspomnień czar, bo jedno z nich przypomniało mi pierwsze spotkanie z tym autorem na łamach podziemnego „Zapisu”. Przypomniały mi też Cudowną melinę, która przede wszystkim jest cudowną książką. Gdzie te książki tak dobrze przylegające do rzeczywistości, gdzie te czasy czytelniczych zachłyśnięć?

  • Teatr

    Lew na ulicy w łódzkim Teatrze im. Jaracza

    Ciemność. Biała, drobna postać dziewczynki w zwiewnych fatałaszkach. Właśnie zabił ją Lew. Z zaświatów Isobel wyrusza w podróż po naszym ziemskim padole. Nie przygląda się biernie ludzkim sytuacjom, ale stara się w nich uczestniczyć, czasem pomóc odnaleźć siebie, czasem przestrzec przed czającym się Lwem, czasem dać szanse na bezinteresowne ofiarowanie ciepła. Lew to zło upostaciowione, a może tylko symboliczne, a może to tylko takie coś, co siedzi w każdym z nas. Wtedy też trzeba przed tym czymś się chronić i Isobel przybiega, przytula, współodczuwa, czasem płacze, czasem tylko patrzy.

    Lew na ulicyW efekcie otrzymujemy przegląd wielu ludzkich trudnych sytuacji, pokiereszowanych związków, splątanych losów i chorych relacji. Mała Isobel spotyka ludzi nieszczęśliwych, zagubionych, dotkniętych przez życie. Mimo to, jak trafnie zauważył Mariusz Grzegorzek:

    To zdumiewające, ale to przepełnione cierpieniem i mrokiem przedstawienie emanuje ukrytym wewnętrznym światłem, które każdemu daje jego własną nadzieję.

    Może dlatego tak się dzieje, że Isobel wprowadza wszędzie atmosferę dobra i miłości, a może i dlatego, że w ostatniej scenie przebacza swojemu dręczycielowi, co zresztą my, widzowie, też mamy ochotę uczynić, po poznaniu dzieciństwa owego mordercy. Judith Thompson nie daje łatwych odpowiedzi, pozostawia najczęściej widza sam na sam z przedstawionym dramatem i mówi mu: myśl co chcesz. Na pewno jednak nie pozostawia go obojętnym. Dużego plusa przyznaję pani Thompson, za odwagę. Nie boi się wygłaszanych ze sceny kwestii mogących być uznane za moralizatorskie. Rzeczywiście w jej sztukach tak one nie brzmią, zapewne ze względu na dążność do przedstawiania różnych racji, różnych dróg życiowych swoich bohaterów, również w taki sposób, że widz utrzymywany jest w atmosferze słusznego oburzenia na jakiegoś zdemoralizowanego łobuza, ale minuta po minucie, zdanie po zdaniu zaczyna wycofywać się z tak prostej oceny danego człowieka. Jedno jest pewne Lew na ulicy daje do myślenia i działa ożywiająco na umysł (na duszę chyba zresztą też).

    Mariusz Grzegorzek (do tej pory nie znany mi z teatru) znalazł dobry sposób na wystawienie tak wielowątkowej i treściowo nie prostej sztuki. Nie popadł ani w banał, ani w uproszczenie, ani w eksperymenty zacierające istotne sensy. Szkoda jedynie, że nie wszystkie wątki były wystarczająco czytelne, ale chcę wierzyć, że inni byli domyślniejsi. Z aktorów Grzegorzek wydobył maksimum możliwości, musieli oni w przeciągu sekund przedzierzgnąć się w zupełnie inne postacie i udawało się im to wzorowo. Klasą samą dla siebie była jednak Marietta Żukowska, odtwórczyni głównej roli Isobel. Młodziutka, ale doświadczona, zwiewna i krucha, ale stanowcza. Nazwisko warte zapamiętania.

    Kostiumy były zdumiewająco ciekawe. Ich autorka, Violetta Jeżewska zdecydowała się na ryzykowny eksperyment, mianowicie na obcisłych kombinezonach namalowała ubrania, od dresów po garnitury z krawatem. Sam pomysł pachnie z daleka tandetą, ale wykonanie było na tyle dobre, że doskonale obroniło całą koncepcję. Wpisało się też doskonale w generalny zamysł inscenizacyjny, bo umożliwiło częste i szybkie zmiany kostiumów, przy jednoczesnej równowadze między różnorodnością niezbędną do poszczególnych scen a jednorodnością stylistyczną całości. Za kostiumy też brawa.

    Zobaczyć koniecznie, nawet tylko dla tej sztuki warto wybrać się do Łodzi. Ogólna ocena 9/10.

  • Książki

    Pianistka

    Elfriede Jelinek, Pianistka, W.A.B. 2010 (wyd. 2), Pianistka, reż. Michael Haneke, 2001

    okładkaPianistka jest literacką biografią Elfriede Jelinek, do bólu szczerą, odsłaniającą tak intymne i wstydliwe szczegóły, jak w żadnej innej tego typu autobiografii. To kolosalna zaleta tej książki. Fantasmagorie i przejaskrawiony obraz świata, które tak rażą w innych książkach Jelinek (zob. notkę dotyczącą Amatorek), w Pianistce stanowią o jej wartości. Zaglądamy do bardzo osobistego świata autorki, czujemy empatię, nawet wtedy, kiedy coś nas drażni.

    Nad całym jej życiem, zaważyła maksymalnie toksyczna rodzina wyjściowa, zwłaszcza nadopiekuńcza matka, wpływająca na wszystkie aspekty życia swojej córki. Kontrolująca, kiedy przychodzi, gdzie wychodzi, z kim się spotyka, co kupuje i w co się ubiera. W każdym z tych obszarów wymuszająca posłuszeństwo, likwidująca jej samodzielność i wypaczająca wszystkie obszary życia psychicznego swojej córki. Matka, co dla opowieści kluczowe, ogranicza do zera kontakty swojej córki z mężczyznami, uważając, że powinna ona poświęcić się tylko muzyce. Ma to ten fatalny skutek, że córka ma kompletnie zaburzony świat relacji kobieta-mężczyzna i, co tu dużo mówić, popada w wiele zboczeń, ale przede wszystkim nie potrafi wyrazić w normalnych kontaktach swoich emocji, uczuć, pragnień… Szczerość Jelinek w tej materii jest wręcz porażająca i stawia czytelnika przed koniecznością wędrowania wraz z autorką po – najdelikatniej mówiąc – bardzo różnych doświadczeniach. Czy to się będzie komuś podobać, czy nie, zależy w znacznym stopniu od nastawienia odbiorcy, który jednak powinien mieć świadomość, co go w tej książce spotka. Mnie to nie raziło, jak każda zresztą uczciwie przedstawiona prawda.

    Osią Pianistki jest nieudany, niespełniony związek z młodym studentem, uczniem Eriki Kohut (literackiej odpowiedniczki Jelinek). Ów młodzieniec nie rozumie, nie dorasta, a nawet nie chce dorosnąć do dziwnych oczekiwań swojej pani profesor. Deklaruje miłość, ale co to za miłość, w której nie ma krztyny zrozumienia dla swojej partnerki. Erika pozostaje sama, skazana znów tylko na matkę, ale przede wszystkim odrzucona, poniżona, sponiewierana.

    Pianistka jest swojego rodzaju rozliczeniem Elfridy Jelinek ze swoim życiem. Tylko przez twórczość literacką potrafi ona porozumiewać się ze światem. Ale jest też krzykiem, wołaniem o zrozumienie i empatię! Sądząc po filmie, krzykiem usłyszanym i zrozumianym.

    Jelinek nic nie przemilcza, nie kryguje się w żadne piórka, przyznaje się do bardzo brzydkich zachowań, np. do poczucia wyższości wobec całego otoczenia, zazdrości wobec koleżanek, a nawet uczennic, złośliwości wobec przypadkowo spotkanych w tramwaju ludzi i tak dalej, i tak dalej. Może to oburzać, a może wywoływać empatię, można to źle oceniać, albo widzieć się w tym ludzkie, także nasze, przywary.

    Do oryginalnej treści Jelinek dostosowała też formę. Dominują krótkie zdania, o uproszczonej treści, która przez swoje skondensowanie jest niekiedy uderzająca, niekiedy drażniąca trywializacją lub wulgaryzacją. Nie ma tu zbędnych ozdobników, ale można się dopatrywać – czasem irytujących – zabiegów perswazyjnych. Tak czy inaczej, Jelinek wali młotkiem po głowie, choć Pianistka jest łagodniejsza formalnie niż inne powieści tej autorki.

    Na podstawie takiej książki Michael Haneke zrobił film, który wiernie podąża za swoim literackim pierwowzorem. Mnie osobiście w tym filmie ujęło zrozumienie dla bohaterki, reżyserska empatia. Haneke stara się zrozumieć, nie ocenić, co wcale nie oznacza przemilczeć lub usprawiedliwić. Ta czynność lojalnie została pozostawiona widzom.

    Erika KohutHaneke ograniczył się do sfilmowania książki i odniósł sukces. Nic tu nie jest przeinterpretowane ani „twórczo przetworzone”. Film jest tak samo przejmujący, lub według innych bulwersujący, jak literatura Jelinek. Materia filmowa jest jednak z natury swojej łatwiej przyswajalna stąd obraz ogląda się gładziej niż czyta książkę. Poza tym, w przeciwieństwie do Jelinek, Haneke nie próbował żadnych eksperymentów formalnych, po prostu opowiedział historię trochę wzruszającą, trochę wstrząsającą, trochę bulwersującą. Ale nie ma tu przemilczeń, zaokrągleń ani wygładzeń. Pianistka na ekranie daje dobre pojęcie, co się znajduje na papierze. Do filmu nie ma żadnego innego klucza interpretacyjnego niż do powieści.

    Finalna ocena: Pianistka książka 8/10, Pianistka film 9/10, oczywiście pod warunkiem wzięcia pod uwagę zastrzeżenia, że nie jest to lektura dla każdego.

  • Militaria

    Aktywa sowieckiego wywiadu

    okładkaPolski wywiad wojskowy 1918-1945, Wydawnictwo Adam Marszałek 2007 

    W zasadzie jest to praca zbiorowa na takim poziomie, jak materiały konferencyjne: mnóstwo przyczynków i przyczynków do przyczynków, nie wartych zawracanie głowy czytelnikom mojego bloga. Jednak jeden artykuł zasługuje zdecydowanie na przedstawienia bardziej publiczne, a mianowicie Uwagi o działalności agentury sowieckiej na odcinku polskim po roku 1921 śp. prof. Pawła Wieczorkiewicza. 

    Treść artykułu sprowadza się do naukowej analizy wiedzy na temat sowieckiej agentury w II Rzeczypospolitej i podczas wojny. Co z niej wynika? Najcenniejszym agentem był ppłk Tadeusz Kobylański, pomocnik attaché wojskowego w Moskwie (gdzie został zwerbowany), później w służbie dyplomatycznej jako radca ambasady polskiej w Bukareszcie i wreszcie – o ironio – naczelnik Wydziału Wschodniego w Departamencie Politycznym MSZ, na dodatek blisko spokrewniony z prezydentem Ignacym Mościckim, u którego regularnie bywał na rodzinnych obiadach. Dla swoich mocodawców był bezcenny jako źródło wiedzy o polskich aktywach wywiadowczych w Związku Sowieckim, o polskiej polityce zagranicznej, a na ostatnim stanowisku jako agent wpływu, stymulujący polską politykę wobec wschodniego sąsiada. W czasie wojny wyemigrował do Brazylii, gdzie został zamordowany w tajemniczych okolicznościach w roku 1967.

    O zgrozo, wszędzie Sowieci mogli weryfikować przekazywane przez niego informacje poprzez innych swoich agentów: w moskiewskim attachacie przez przewerbowanego rezydenta polskiego wywiadu Kowalskiego, w Bukareszcie taką rolę spełniała żona ambasadora Mirosława Arciszewskiego, skądinąd „biała” Rosjanka, rozpracowana przez polskie służby. Arciszewski został odwołany do Warszawy, solennie zapewnił o rozstaniu się z żoną, został nieformalnym podsekretarzem stanu w MSZ, ale mimo to z żoną żył nadal. W MSZ byli też agentami inni urzędnicy niższego szczebla, wśród nich Stefan Litauer, naonczas pracownik Wydziału Prasowego, ale w czasie wojny już szef Polskiej Agencji Telegraficznej.

    W strukturach wojskowych służby kontrwywiadowcze II Rzeczypospolitej namierzyły 12 agentów, wśród nich był tylko jeden wyższego szczebla, ppłk Ludwik Lepiarz szef sztabu Dowództwa Okręgu we Lwowie.

    Infiltracja polskiego Państwa podziemnego była znikoma, czego nie można powiedzieć o rządzie emigracyjnym w Londynie. I tu jest tajemnica czekająca na rozwiązanie, bowiem wiemy, że Sowieci mieli dwóch agentów, ministrów tego rządu, znamy ich pseudonimy „Giendrich” i „Sadownik”, ale nie potrafimy jednoznacznie zidentyfikować ich nazwisk.

    Na koniec: okazało się, że sowiecka siatka działała wśród Polonii amerykańskiej, a najbardziej znaną postacią był tu Oskar Lange. Pierwsze informacje na ten temat wzbudziły protesty ze strony historyków i ekonomistów broniących zacnego (jak naiwnym się wydawało) profesora. Niestety, a raczej stety, ujawnione dane z operacji „Venona” (dekryptaż sowieckich depesz dyplomatycznych i wywiadowczych) potwierdziły te podejrzenia i tak pewni siebie obrońcy wyszli na durniów. Te informacje wyjaśniają duże zaangażowanie Stalina w forowaniu Oskara Lange na stanowiska w rządzie „lubelskim” po 1945 roku.

    Omawiany artykuł warto przeczytać, książka jest ciągle dostępna w sprzedaży, a śp. prof. Wieczorkiewicz potwierdził, że był jednym z nielicznych jednocześnie kompetentnych (przegląd przez całe piśmiennictwo rosyjskie) i odważnych historyków.

  • Książki

    Droga

    Cormac McCarthy, Droga, Wydawnictwo Literackie (wyd. II) 2010

    okładkaTo książka bardzo oryginalna. Nigdy wcześniej nic takiego nie czytałem i nie przypuszczam, żebym szybko przeczytał. Sceneria narracji, to obraz świata po jakiejś bliżej nie określonej katastrofie, na pewno nie jądrowej, bo nie ma efektów popromiennych… To wizja świata, w którym zamarło jakiekolwiek życie, nawet roślinne. Wizja opustoszałych, splądrowanych miast, dróg pokrytych warstwą pyłu i wałęsających się po nich band, nie stroniących od ludożerstwa. Ludzie są skażeni złem, nie mają żadnych zdolności ani chęci do współpracy. Są w stanie przetrwać tylko dzięki rabunkowi tego, co zostało wytworzone w poprzednie epoce. To apokalipsa zmierzająca do nieuchronnego końca cywilizacji ludzi. W takim krajobrazie wędruje ojciec i syn. Ich wędrówka nie ma początku ani końca. Co prawda, chcą iść na południe i do morza, ale dlaczego właśnie tam i …co dalej? Nie wiedzą sami. Nie są w stanie określić swojego celu ostatecznego. Po prostu trwają w drodze. Ku czemu?

    Ojciec mówi do syna, że musi przetrwać, aby dalej „nieść światło”, czyli dobro. Syn, a raczej  synek, jest personifikacją wartości podstawowych, to on zachęca do podzielenia się swoimi skromnymi zapasami z innymi nędzarzami, to on naciska na deklarację, że nigdy nie posuną się do kanibalizmu, to on przekonuje, żeby nie zabijać napastników. Światło jest w nim i dlatego musi iść dalej i przetrwać. Wydaje mi się, że jest to jedyne przesłanie tej książki. Warto żyć nawet w ekstremalnie niekorzystnych warunkach, nie stwarzających żadnych perspektyw, aby dalej „nieść światło”. Zresztą ta refleksja jest obecna w książce tylko dzięki kilku jednozdaniowym wstawkom. Czy uzasadnia ona stworzenie dużej powieści bez początku i bez końca, z ograniczoną fabułą? Szczerze powiem – nie wiem.

    Napisana jest Droga po mistrzowsku. Jej klimat udziela od razu i wciąga odbiorców z rękami i nogami. Ale czy brnięcie czytelników przez tę posępną rzeczywistość do czegoś prowadzi, czy mają oni szansę gdzieś z autorem zabrnąć? Chyba nie, ale czuję, że moja odpowiedź nie ma charakteru ostatecznego i pewnego.

    Udzielający się klimat wciągnął i mnie, ale mam nieodparte przeczucie, że obiecuje ona więcej niż daje. Nie przepadam za pozornie głębokimi dialogami w stylu „musimy iść” „ale po co?” „Nie wiem, ale musimy”. Jako żywo przypomina to skądinąd lubianego przeze mnie Andrzeja Sapkowskiego, który niektóre opowiadania kończy tak: „Spojrzał jej głęboko w oczy i wiedział już wszystko”, ale co wiedźmin wiedział, nie wie ani autor, ani nawet nie domyślają się czytelnicy. Mnie taka udawana głębia raczej irytuje, ale być może komuś się podoba. W wielu recenzjach z tej książki padało stwierdzenie, że stawia ona pytania podstawowe, ale nikt nigdzie nie napisał jakie to są pytania, zatem o odpowiedziach nawet mowy być mogło.

    Ogólna ocena 5/6 z glossą, że polecana dla tych, którzy głównie cenią sobie wywoływany w czytelniku nastrój, odradzana tym, którzy oczekują czegoś więcej niż tylko ogólnej atmosfery.

    PS Podnoszę ocenę do 6/6. Parę dni upłyneło i ciagle Droga do mnie wraca.