Powroty z nieludzkiej ziemi
Dla wielu Polaków szansą na zakończenie pobytu na nieludzkiej ziemi po II wojnie była repatriacja. Nie obejmowała ona jednak więźniów GUŁagu, ci niestety ciągle pozostawali za drutami, ale dotyczyła ludzi, którzy zostali zesłani na osiedlenie w latach 1939-1941 lub innych polskich uchodźców. Opierała się ona o umowę polsko-sowiecką zawartą w 1945 roku, która przewidywała możliwość powrotu do Polski obywateli, którzy przed 1939 zamieszkiwali tereny II Rzeczypospolitej, a dotyczyła osób narodowości polskiej oraz żydowskiej. Wyłączała zatem Polaków, którzy po pokoju ryskim znaleźli się po drugiej stronicy granicy. Natomiast objęcie tą umowa ludności żydowskiej miało ten plus, że w dość trudnej operacji przygotowania do repatriacji rozproszonej po całym Związku Sowieckim ludności pomagali działacze Komitetu Organizacyjnego Żydów Polskich w ZSRS, a przygotowania (np. zakup odzieży, żywności na drogę, transport do miejsca zbiórki) były finansowane chociaż częściowo ze środków Jointu.
Generalnie mówiąc Rosjanie utrudniali realizację tej umowy, przedłużali procedury, czy podważali uprawnienia, zwłaszcza polskich sierot. Dużą rolę w przygotowaniach odegrał Związek Patriotów Polskich. Niezależnie od namolnie propagowanej ideologii komunistycznej zapewniał repatriantom pomoc prawną, przygotowywał żywność dla transportów, organizował kursy medyczne (w każdym transporcie była przewidziana brygada medyczna – 1 lekarz i sanitariuszka w każdym wagonie). Ostatecznie do Polski powróciło między 244 tys. (dane sowieckie) a 264 tys. (dane polskie) obywateli II Rzeczypospolitej, w tym ok. 115 tys. Żydów. Tak duży udział Żydów, brał się zapewne stad, że tak samo jak Polacy byli skazywani na wywózki, a do tego masowo uciekali, inaczej niż inne kategorie ludności, przed nadciągającymi hitlerowcami. Byli wśród nich i tacy, którzy już w 1939 uciekali z Polski centralnej na Wschód, najdalej jak się da, i po 22 czerwca 1941 kontynuowali tę ucieczkę.[1]
Książka porusza mało znany temat i robi to kompleksowo uwzględniając uwarunkowania prawne i polityczne, przedstawiając cały proces organizacji i przeprowadzenia transportów do Polski, wreszcie podając wiele zestawień i danych liczbowych. Lektura niezbędna dla każdego, kto interesuje się losami Polaków na nieludzkiej ziemi.
Wojciech Marciniak, Powroty z Sybiru. Repatriacja obywateli polskich z głębi terytorium ZSRR 1945-1946, Księży Młyn, Łódź 2014, s. 380.
[1] Bardzo dobrze ten proces ucieczki na Wschód opisuje w swoich wspomnieniach Ilana Maschler, Moskiewski czas, Wydawnictwo Krupski i S-ka, Warszawa 1994.
Aparat sprawiedliwości wobec morderstwa Grzegorza Przemyka
1.O reportażu Łazarewicza napisano już wystarczająco dużo. Mogę zatem ograniczyć się do stwierdzenia, że to książka wybitna. Nawet wątpliwej konduity dziennikarzowi (tytuł Hiena roku w 2016 przyznany przez SDP) może udać się stworzyć dzieło klasy wysokiej. Mnie jednak zainteresowało to, co w książce jest potraktowane albo bardzo krótko, albo w ogóle zostało pominięte.
2. Sędziowie. Film powstały na podstawie książki kończy się procesem. Naturalnie wszyscy czekają, że wyrok w sądzie będzie choć częściowo sprawiedliwy. Ani w książce, ani w filmie nie ma słowa o naciskach na sąd. I tu wielkie rozczarowanie. Policjanci zostają uniewinnieni, a sanitariusze – wrobieni przez MSW – skazani. Warto zatem przyjrzeć się, kto w składzie sędziowskim zasiadał. Byli to: Janusz Jankowski, przewodniczący składu oraz Ewa Gutowska-Sawczuk i Andrzej Lewandowski.
3. Wyrok był haniebny i cały skład sędziowski powinien być objęty infamią. Uniewinnienie Kościuka mogę uzasadnić (patrz poniżej), Denkiewicz powinien być skazany bez dyskusji (to ten, który mówił „bijcie tak, aby nie było śladów”). Najbardziej obrzydliwym naruszeniem przyzwoitości sędziowskiej było skazanie sanitariuszy. Cała Polska, 36 milionów ludzi wiedziało, że milicja chce wrobić pracowników pogotowia. Na procesie odwoływali swoje zeznania, opinie biegłych też temu przeczyły. Nawet mocodawcy tego mataczenia wiedzieli, że jest to lipa. Sąd jednak zgodnie z politycznym zamówieniem skazał sanitariuszy. Do tego uznał, że zeznania świadków Cezarego Filozofa i Jakuba Kotańskiego są niewiarygodne.
4. Za sprzeniewierzenie się zasadzie niezawisłości sędziowskiej nikomu włos z głowy nie spadł. Janusz Jankowski był sędzią do emerytury, miał dobrą opinię, był nawet wiceprezesem Sądu Wojewódzkiego w Warszawie. Ewa Gutowska-Sawczuk również orzekała po 1989. Andrzej Lewandowski przeszedł do stanu adwokackiego, trudno powiedzieć kiedy.
5. Oczywiście przeciwko nim nie było prowadzone żadne postępowanie o zbrodnię sądową, żadne postępowanie dyscyplinarne. Nikt ich nie niepokoił. Nawet dziennikarze.
6. Koncepcja Adama Strzembosza, że stan sędziowski „sam się oczyści” okazało się kompletną bzdurą, a on sam ze wstydu powinien zapaść się pod ziemię. Tymczasem udziela nowych wywiadów, nawet o wielkości osobnej książki, chętnie recenzuje innych, sobie do zarzucenia nic nie ma. Wątku odpowiedzialności sędziów Łazarewicz w swojej książce nie podjął nawet jednym słowem.
7. Prokuratorzy. Przy sprawie zabójstwa Przemyka w książce przewija się ich cała galeria. Jedni zachowywali się lepiej, drudzy gorzej. Najhaniebniej zachowywały się dwie panie (Wiesława Bardonowa i Anna Detko-Jackowska), które zamiast oskarżać, broniły milicjantów, natomiast atakowały Barbarę Sadowską, matkę zamordowanego. Klasyczne komunistyczne popychadła, które realizowały polecenia KC PZPR. Im również włos z głowy nie spadł, nikt ich nie próbował objąć śledztwem. Bardonowa sama odeszła z prokuratury w 1990 r. nie chcąc poddać się weryfikacji, którą w prokuraturze jednak przeprowadzono, w sądach – oczywiście nie.
8. Ireneusz Kościuk główny podejrzany o zamordowanie Grzegorza Przemyka w służbie milicyjnej/policyjnej pozostał do 2004 roku, kiedy przeszedł na emeryturę.
9. Po 1989 roku do sprawy powrócono. Toczył się cały korowód procesów, apelacji, powtórnych procesów, znów apelacji i w końcu kasacji. Co istotne, z policjantów skazano tylko Denkiewicza „za podżeganie”, ale wyroku nie odsiedział chowając się za papierami od psychiatry. Kościuka i innych milicjantów bijących Przemyka systematycznie uniewinniano, nie mogąc przypisać im konkretnego udziału w biciu, a zwłaszcza ustalić, kto zadał cios śmiertelny. Sprawa była łudząco podobna do procesu plutonu ZOMO strzelającego w „Wujku”, tam również nie można było ustalić, kto oddał strzały śmiertelne.
10. Przez lata w polskim sądownictwie obowiązywał algorytm konieczności precyzyjnego ustalenia, kto konkretnie oddał strzał lub uderzył powodując śmierć. Oczywiście działo się tak tylko w odniesieniu do politycznych zbrodni komunistycznych, w normalnych przestępstwach kryminalnych wystarczył udział w bójce ze skutkiem śmiertelnym. W obu tych przypadkach ostatecznie po wielu latach sadownictwo przełamało niemoc i sprawców z Wujka skazano. W sprawie Przemyka skazano w końcu tylko Kościuka, innym milicjantom się upiekło. Sąd jednak uznał, że stosuje się tu przepisy Kodeksu Karnego, a nie ustawy o IPN, otwierając w ten sposób furtkę do umorzenia w kolejnych instancjach z powodu przedawnienia.
11. Finał. Ojciec Grzegorza Przemyka, nie odpuścił i sprawa trafiła do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka, ten zaś w 2013 roku uznał, że Polska naruszyła art. 2 E Konwencji Praw Człowieka i że postępowanie było prowadzone przewlekle i nie zmierzało do odnalezienia sprawców. Droga hańby polskiego wymiaru sprawiedliwości została w końcu zamknięta i celnie podsumowana.
Cezary Łazarewicz, Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemyka, Czarne 2017, 2021, s. 328.
O Biurze Odbudowy Stolicy
1. To bardzo ciekawa i ważna książka. W lekkiej, dziennikarskiej formule, przedstawia historię Biura Odbudowy Stolicy i powstałą w tej instytucji koncepcję urbanistyczną odbudowy Warszawy. Wpisuje się ona w ciąg różnych publikacji, które atakują BOS (zwłaszcza za wyburzenia i nieodbudowanie wielu kamienic) lub jej bronią (rzadziej) wskazując na różne uwarunkowania ówczesnych decyzji. Piątek względnie rzeczowo przedstawia argumenty i koncepcje, które stały za takimi, a nie innymi rozstrzygnięciami. Pozwala czytelnikowi zrozumieć różne racje i zawikłania, z jakimi BOS musiał się zmierzyć. Na pewno jest to praca warta przeczytania, a dla varsavianistów i zainteresowanych architekturą lektura obowiązkowa.
2. Piątek jako dziennikarz i z wykształcenia architekt piszę naprawdę zajmująco, przedstawia różne konteksty zarówno te historyczne jak i związane z nowoczesną, modernistyczną architekturą symbolizowaną przez Le Corbusiera. Dużym plusem jest pochwała planowania, której tak Warszawie dzisiaj brakuje. To tyle pochwał książki.
3. Do mankamentów zaliczam powierzchowność. W istocie dokładnie jest omówiony tylko wskazany powyżej kompleksowy plan zagospodarowania przestrzennego Warszawy, mający uporządkować kierunki odbudowy stolicy. Ale nawet w tym przypadku autor nie pokusił się o choćby skrótowe wskazanie, co z tego planu zostało zrealizowane, a co nie. Najlepiej byłoby jeszcze wyjaśnić dlaczego, a autor, choć wskazuje pewne ogólne przyczyny, to pomija specyficzne historie poszczególnych elementów tego planu. Na boku pozostawiam dyskusję, czy rzeczywiście, jeżeli jakimś cudem udałoby się ten plan zrealizować, to wyszłoby to Warszawie i jej mieszkańcom na zdrowie. Wszystkie pozostały problemy zostały albo bardzo powierzchownie zasygnalizowane, albo zupełnie pomięte.
4. Największego jednak minusa Piątek zarobił za to, co napisał o rekonstrukcji zabytków. Cała grupę ludzi zajmujących się tą problematyka dość pogardliwie określa „zabytkowiczami”. Za każdym razem, gdy wspomina o odbudowie jakiegoś zabytku dodaje, że został odbudowany w formie jedynie wyobrażonej przez „zabytkowiczów”, a nie oryginalnej. Oczywiście w najmniejszym nawet stopniu nie przedstawia całej dyskusji, jaka wtedy się toczyła, w jakiej konkretnej postaci odbudować obiekty historyczne. Jako architekt z wykształcenia musi Piątek znać – przynajmniej powierzchownie – całą rozległą kontrowersję dotyczącą tego zagadnienia. Literatura na temat jest przeogromna. Wydaje się, że nie budzi większych polemik kwestia konserwacji istniejących obiektów, polemiki dotyczą tu spraw bardzo szczegółowych. Zupełnie inaczej jest w przypadku odbudowy kompletnie zniszczonych zabytków. Czy odbudowywać jest tak, jak pierwotnie zostały zbudowane, czy uwzględniać późniejsze przebudowy, czy też rekonstruować stan tuż przed zburzeniem. Każdy pogląd ma tu swoje uzasadnienie. Lekceważące traktowanie „zabytkowiczów” jest zupełnie nie na miejscu. Tym bardziej, że akurat odbudowa Starego i Nowego Miasta jest najjaśniejszym punktem w dorobku BOS.
5. Jak można domyśleć się z powyższego wywodu, sympatie autora są po stronie modernistów i ich koncepcji nadania Warszawie zupełnie nowego oblicza. Warto to mieć w świadomości czytając tę książkę. Autor nie jest obiektywny, takoż i jego książka.
6. W końcowych uwagach Piątek flekuje różnych ludzi atakujących politykę BOS, zwłaszcza w dziedzinie wyburzeń substancji miejskiej, która uchowała się po zniszczeniach wojennych. Wydaje się, że zarówno potępianie w czambuł tej polityki jest niesłuszne, ale jej obrona „po całości” też nie wydaje się uzasadniona. Warto by było przyjrzeć się poszczególnym decyzjom, zrozumieć motywy i racje stron, a dopiero po tym zajmować jakieś stanowisko. Ogólnie biorąc, przy takim poziomie zniszczenia zabudowy miejskiej, raczej powinno się robić wszystko, żeby zachować jak najwięcej pozostałości, niektóre kamienice odbudować, nawet jak ich wartość artystyczna budziła dyskusje.
7. Zastrzeżenia budzi wyrażanie pochwał pod adresem dekretu Bieruta. Autor dokonuje tu nieprzyjemnej intelektualnej manipulacji. Przedstawia bowiem poglądy osób z różnych stron sceny politycznej wskazujące na konieczność zwiększenia stanu posiadania miasta w zakresie gruntów, a nawet na przymusową nacjonalizację. Nie zaznacza jednak, że nikt wcześniej nie myślał o przejęciu wszystkich (!) terenów i to bez żadnego odszkodowania.
8. Zażenowania wzbudza rozdział o polityce gender. Autor zarzuca planistom z BOS, że nie uwzględniali „kobiecego pierwiastka” w swoich koncepcjach. Niestety w najmniejszym nawet stopniu nie tłumaczy, na czym ów pierwiastek miałby polegać, o ile w ogóle w architekturze taki istnieje. To dość bezmyślny hołd złożony polityce poprawności. Na pewno przyczynił się do popularności książki w środowiskach hołdujących takim poglądom.
9. Pomysł, aby milionowe miasto zbudować zupełnie od nowa, jest utopią tyleż piękną dla urbanistów, co groźną dla mieszkańców i dla charakteru miasta.[1]
10. Książkę warto czytać, ale po to głównie, żeby wyrobić sobie swój własny pogląd. Ślepe podążanie za autorem nie jest najlepszym pomysłem.
Grzegorz Piątek, Najlepsze miasto świata. Warszawa w odbudowie 1944-1949, W.A.B. Warszawa 2020, s. 544
[1] Autor we wnioskach pisze prawie to samo. Tylko że cała treść książki temu przeczy.
Wolne miasto Zakopane
W Zakopanem każdy był i każdy ma swoje zdanie na jego temat. Podobnie na temat recenzowanej książki każdy będzie miał własną opinię.
Przechodząc do istoty rzeczy – bardzo zachęcam do przeczytania tego opracowania. Autor prezentuje w nim podejście całkowicie odmienne od tego, jakie zwykle jest przedstawione w odniesieniu do Zakopanego. Nie ma tu cyganerii artystycznej, rzemiosła ludowego, kultury góralskiej ani nawet smacznych anegdot. Jest za to wnikliwa analiza rosnącego jak na drożdżach prywatnego biznesu (czy raczej jak się wtedy mówiło „prywatnej inicjatywy”). Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie działo się to w państwie socjalistycznym, które na wszelkie możliwe sposoby ograniczało lub wprost zabraniało aktywności gospodarczej swoich obywateli. Największe znaczenie miało w tej materii samowolne budownictwo domów stawianych „pod wynajem”.
Jednym z ciekawszych ustaleń autora było wyjaśnienie przyczyny niebywałego rozrostu kwater prywatnych. Była nią aktywność państwowych zakładów pracy, które koniecznie chciały mieć możliwość organizowania wczasów dla swoich pracowników i podnajmowały od prywatnych właścicieli zarówno bazę noclegową, jak i zaplecze umożliwiające wyżywienie. Żadne formalne ograniczenia tu nie pomagały, każde z nich można było w jakiś sposób obejść.
Profesor Kochanowski bardzo kompleksowo przedstawił sytuację Zakopanego. Omówił zarówno przemiany władzy w mieście, funkcjonowanie organów ścigania, jak i aktywność obywateli w rozbudowie prywatnej bazy turystycznej.
Czego zabrakło? Najbardziej chyba chociaż skrótowego przedstawienia działalności poakowskiego podziemia antykomunistycznego. Na całym Podhalu było ono bardzo żywe. Na terenie Zakopanego mieszkało wiele osób czynnie zaangażowanych w zbrojne podziemie i musiało to mieć wpływ na postawy ludności. Jak głęboki? Nie potrafię odpowiedzieć bez szczegółowych badań. Na pewno specyficzny klimat społeczny Zakopanego, z całkowitym lekceważeniem komunistycznych władz, nie brał się wyłącznie z chęci zarobienia „dutków”. Socjalistyczne państwo było tu elementem obcym, jak na całym Podhalu, i antykomunizm górali miał tu swoje znaczenie. Tego wątku wyraźnie zabrakło.
Szkoda także, że autor nie pokusił się na żadne porównania. Czy w kurortach nadmorskich nie panowała podobna „wolność”? Pamiętam, że z rodzicami wielokrotnie byłem nad morzem i zawsze nocowaliśmy w kwaterach prywatnych i stołowaliśmy w miejscach, gdzie pokątnie wydawano obiady. Czy nie było to podobne do Zakopanego?
Kochanowski przedstawił Zakopane, jako przedmiot turystycznego pożądania wszystkich Polaków. Moje wspomnienia są jednak inne. Pamiętam, że w czasie górskich wędrówek, kiedy chcieliśmy iść w Tatry, musieliśmy zawadzić o Zakopane. Z dworca PKP przechodziliśmy do dworca autobusowego starając się jak najmniej czasu spędzić w samym mieście. Atmosfera komercyjnego blichtru napawała nas obrzydzeniem. Nie było to doświadczenie jednostkowe, jednakże w książce nie zostało w żaden sposób zauważone.
Oczywiście postulaty możliwych rozszerzeń lub uzupełnień można mnożyć. Nie zmienia to w niczym wysokiej oceny pracy takiej jaka jest. Dla mnie 9/10, bo rozumiem, że autor chciał książkę zamknąć w jakimś obliczalnym czasie i objętości. Jerzy Kochanowski, Wolne miasto Zakopane 1956-1970, Wydawnictwo Znak, Kraków 2019, ss. 332.
Przejmująca proza Janusza Krasińskiego
Jakiś czas temu przeczytałem książkę Janusza Krasińskiego Na stracenie, która była pierwszą częścią autobiograficznej tetralogii. Będąc pod jej wrażeniem zrecenzowałem ją tu. Miałem nadzieję, że każdy kolejny tom uda mi się osobno opisać. Nie udało się, mimo iż Krasiński jest tego wart. Czas płynął, książki były czytane przez wiele osób, a ja dopiero dzisiaj wracam do przyjemnego, choć trudnego obowiązku recenzenckiego.
Bohaterem całej tetralogii jest Piotr Bolesta, niewątpliwie porte parole autora. To oryginalna konwencja. Z jednej strony jest to na pewno literatura autobiograficzna. Wszystko, co udało się sprawdzić z życiorysu autora, znajduje się w jego powieści. Z drugiej jednak strony umożliwia swobodniejszą narrację niż w klasycznej autobiografii.
Najbardziej wstrząsający z omawianych tu tomów jest ten więzienny. Autor miał przeżycia nieprawdopodobne. Do plusów należało to, że jako bardzo młody człowiek zetknął się w zbiorowej celi z wybitnymi postaciami polskiego życia politycznego, intelektualnego i wysokimi oficerami Państwa Podziemnego. Z najważniejszych trzeba tu wymienić: ks. prof. Jana Stępnia, Ryszarda Krzywickiego-Jamonta (adiutanta gen. Bora-Komorowskiego), płk. Wacława Lipińskiego, Kazimierza Gorzkowskiego (m. in. kierownika wydziału więziennego KG AK), Tadeusza Płużańskiego (współpracownika rtm. Pileckiego po 1945), Władysława Bartoszewskiego czy Adama Obarskiego (działacz PPS-WRN). Był to swoisty uniwersytet dla wchodzącego w dorosłość człowieka.
W więzieniu doświadczył też ciężkich prześladowań. Na przykład został umieszczony w jednej celi z prątkującym gruźlikiem, a po zarażeniu gruźlicą odmówiono mu leczenia antybiotykami. Życie zawdzięcza lekarzom, którzy jako witaminę C dawali mu w zastrzykach „popłuczki” z ampułek peniciliny.
Doświadczenia śledztwa i pobytu w więzieniu trwale naznaczyły osobowość późniejszego pisarza. Dodajmy do tego, że w czasie wojny został zamknięty w Auschwitz, a później przeszedł także przez Flosenbürg i Dachau. Wątki związane z jego dramatycznymi przeżyciami odnajdujemy w całej jego twórczości, także tej powstałej w zasięgu cenzury PRL (więzienna sztuka Czapa, czy obozowy Wózek). Najpełniejszy wyraz jednak znalazła w omawianej twórczości autobiograficznej. Po 1989, bez presji cenzury, mógł w końcu wyrzucić z siebie to okropne doświadczenie, które zaciążyło nad całym jego życiem, a jednocześnie zdominowało jego prace literackie. Najtrafniej wyraził to sam Krasiński w wywiadzie na dwumiesięcznika „Arcana” w 2008 roku. „Niewątpliwie moją obsesją jest mój życiorys, bardzo skomplikowany i powiedziałbym, że do dziś tragiczny. Obsesją jest też konieczność, potrzeba przekazania tego, co się przeżyło innym, jako doświadczenia, które, nie zakłócając szczęśliwego życia młodym, pozostawiałoby w ich świadomości fakt, że istnieje zawsze alternatywa, że nigdy nie wiadomo, co może się w życiu zdarzyć. Ja też byłem kiedyś dzieckiem, byłem szczęśliwy, po czym to się nie tyle skończyło, co momentalnie urwało.”
Warto się zastanowić, jak traumatyczne musiały być jego doświadczenia, jak głęboko musiały przeorać jego psychikę, skoro nawet po 50 latach nie potrafił się od nich uwolnić. Nie potrafił zrzucić z siebie tego ciężaru niegodziwości, którego doświadczył w młodości. Mam nadzieję, że przelanie tych doświadczeń i otwarte mówienie o ich skutkach dla jego późniejszego życia odegrało jakąś rolę terapeutyczną i w końcówce swego życia już był mniej wciśnięty w ziemię.
Trzeba koniecznie dodać, że Krasiński mimo dramatycznych doświadczeń nie jest w swojej prozie egzaltowany czy przesadny. Ogranicza się tylko do faktów, wydarzeń. To one mają wstrząsającą moc i powodują, że nie sposób jego książek zapomnieć. Robią wrażenie.
Janusz Krasiński już nie żyje. Jedyne co możemy mu dać to pamięć (jak napisała Książkowiec) i uznanie (jak dodaję od siebie).
Janusz Krasiński, Twarzą do ściany, Arcana Kraków 2006
Janusz Krasiński, Niemoc, Arcana Kraków 2006
Janusz Krasiński, Przed agonią, Arcana Kraków 2007
Komuniści walczący z zakonnicami
W polityce władz komunistycznych zakony chrześcijańskie zawsze były solą w oku i zawsze były prześladowane. Tak było w Rosji, tak było też w krajach demokracji ludowej. Polski ten trend nie ominął. Komuniści widzieli w zamkniętych wspólnotach klasztornych, nie poddających się infiltracji z zewnątrz, rzeczywistość tajemniczą i groźną. Podejrzewali zakonników i zakonnice o różne niecne czyny, ale przede wszystkim widzieli w nich wroga politycznego. Determinacja zakonów w głoszeniu prawd chrześcijańskich była dla nich zasadniczym zagrożeniem, stojącym w poprzek drogi budownictwa socjalistycznego. Tu się nie mylili.
Książkę na temat tej drogi przez komunistyczne ciernie przygotowała Ewa Kaczmarek ze zgromadzenia Misjonarek Chrystusa Króla. Omawia ona całokształt polityki polskich władz komunistycznych wszystkich szczebli wobec żeńskich zgromadzeń zakonnych w latach 1945-1956. Zatem mamy tu rozdziały poświęcone polityce wyznaniowej komunistów, czyli tak naprawdę polityce antywyznaniowej, omówienie procedur administracyjnej walki ze zgromadzeniami (w rozbiciu na: prawo o stowarzyszeniach, przejęcia „dóbr martwej ręki”, ustawodawstwo podatkowe i gospodarkę lokalową), wreszcie część poświęconą eliminacji zakonów z życia publicznego w obszarach: oświaty, służby zdrowia, działalności charytatywnej i opiekuńczej oraz pracy w parafiach. Osobno omówiono sytuację zakonów na Ziemiach Zachodnich, w tym zwłaszcza Akcję X2 i zamykanie zakonnic w obozach pracy. Dziwi, że nie poświęcono osobnego rozdziału represjom karno-sądowym, a przecież w latach 1946-1956 aresztowano ponad 70 zakonnic.
Mnóstwo informacji zawartych w książce jest bardzo ciekawych i powoduje różne dalsze refleksje. Chociaż o kilku postaram się napisać.
Jak wspomniałem, komuniści zakonów po prostu się bali. To, co widzieli od razu: odcięcie od świata, klauzura, wewnętrzne reguły, brak chęci do kolaboracji z nimi, wszystko to ten strach jeszcze podsycało. Zatem głównymi pragnieniem UB było posiadać w klasztorach agenturę, która z jednej strony dostarczałaby informacji, a z drugiej realizowała zadania dezintegracyjne. Był to temat numer jeden dla departamentów UB nakierowanych na walkę z Kościołem. Mimo zaangażowania całej struktury bezpieczniackiej efekty były bardzo mizerne. Udało się zwerbować jedynie 33 zakonnice z ogólnej liczby 27 300 i 20 osób świeckich, na dodatek część z nich odmawiała po krótkim czasie współpracy. Ciekawe, że w zakonach męskich wynik akcji werbunkowej był dużo lepszy, pozyskano 148 współpracowników (świeckich i duchownych) na 9000 zakonników. Zatem dla zakonów żeńskich współczynnik nasycenia agenturą wynosił 1:515, podczas gdy dla męskich 1:61. Dodajmy do tego całkiem sporą liczbę jawnych współpracowników w postaci „księży patriotów”. Odporność sióstr na próby pozyskiwania agentów była wprost rewelacyjna, a wydaje się, że ciągle ten fakt nie jest doceniany. Jeden z wniosków, jaki płynie z tych liczb, jest taki: Kościół powinien działania wymagające szczególnej dyskrecji opierać raczej o kobiety – zakonnice niż o mężczyzn – księży, mimo iż na pierwszy rzut oka wydawało by się, że powinno być odwrotnie. Nic mi jednak nie wiadomo, aby władze kościelne wyciągały z tej rzeczywistości wnioski podobne do przedstawionych powyżej. Zakonnice były i są nadal zdecydowanie niedoceniane w działaniach Kościoła.
Podsumowaniem wątku o agenturze niech będzie cytat z ubeckiego dokumentu: werbowane zakonnice nie kwalifikowały się na tajnych informatorów z powodu fanatyzmu przez nas nierozpoznanego. Fascynuje mnie zwłaszcza to zaniepokojenie, że ten fanatyzm był przez UB nierozpoznany.
Warto przy tym zwrócić uwagę, że także w działaniach jawnych siostry zachowywały nawet w najczarniejszych momentach hart ducha. Nie współpracowały z komunistami, nie porzucały habitu, nie dawały się zastraszyć. Nawet w obozach pracy próbowały utrzymać niezależność i autonomię zarządu przez własne przełożone, podczas gdy nasłani księża patrioci jawnie kolaborowali z komunistami, w tym również w działaniach na szkodę Kościoła. W końcu doszło do tego, że siostry odmawiały spowiadania się u kapelanów przydzielonych przez władze do obozów pracy. Powinno to również skłaniać do refleksji.
Skoro pojawił się termin „obozy pracy” to warto wyjaśnić skąd się wzięły. Władze PRL mianowicie postanowiły wysiedlić zakonnice z Ziem Odzyskanych, zwłaszcza z Górnego i Dolnego Śląska. Oficjalną motywacją, było pozostawanie w domach zakonnych na tych terenach sióstr narodowości niemieckiej, co podważać miało polskość tych terenów. Akcja wysiedleń miała kryptonim X2. Oczywiście cele deklarowane miały się nijak do rzeczywistych intencji. Chodziło po prosu o likwidację żeńskich zakonów. W przypadku sukcesu, można by akcję powtórzyć na innych terenach. Wysiedlone zakonnice zgromadzono w kilku zbiorczych klasztorach i zmuszono do wykonywania zadanych prac, oczywiście nie wolno im było tych miejsc opuszczać, chyba że któraś z zakonnic deklarowała wystąpienie z zakonu lub gotowość do wyjazdu za granicę. W istocie więc owe rzekome zbiorcze klasztory miały charakter obozów pracy. Ogółem do obozów pracy przesiedlono 1053 zakonnic, a kolejne 247 przesiedlono do domów prowincjalnych zgromadzeń. Można powiedzieć, parafrazując hitlerowski termin Judenfrei, że tereny Górnego i Dolnego Śląska miały stać się Klosterfrei. Na szczęście do tego doszło. Trudno powiedzieć, dlaczego władze komunistyczne odstąpiły od drugiego etapu wysiedleń, który miał całkowicie zlikwidować życie zakonne na Śląsku.
Sposób przeprowadzenia akcji wysiedlenia sióstr był tak bardzo podobny do akcji likwidacji zakonów w Czechosłowacji, że jest wysoce prawdopodobne, że albo Polacy konsultowali się z Czechami, albo obie akcje miało to samo źródło u sowieckich decydentów. Oczywiście natychmiast przypomniała mi się niedawno przeczytana i zrecenzowana książka Siła słabych i słabość silnych o prześladowaniu Kościoła na Słowacji w czasach realnego socjalizmu. Pewnym tropem, co do inspiracji owych antyzakonnych akcji może być fakt, że w 1953 roku utworzono osobny Departament XI dedykowany do walki z Kościołem, a na jego czele stał płk Karol Więckowski, sowiecki oficer białoruskiego pochodzenia.
Warto jeszcze wspomnieć, że przesiedlenia zakonnic odbywały się już po uwięzieniu Prymasa Wyszyńskiego, kiedy wielu dostojników kościelnych ze strachu lub oportunizmu położyło uszy po sobie. Niektórzy z nich, a jest to wyjątkowo ohydna karta w historii Kościoła, wspierali komunistów dokonujących wysiedlenia sióstr zakonnych.
Rzuca się w oczy również zaciekłość władz komunistycznych w prześladowaniu zakonnic. Najczęściej było tak, że jeśli podejmowano jakieś kroki represyjne, to wykonywano je z naddatkiem. Dobrym przykładem jest tu przejęcie dzieł prowadzonych przez zakonnice (szpitale, szkoły, ochronki, domy opieki). Zgodnie z komunistycznym prawem (o ile można to nazwać prawem, zwłaszcza w świetle późniejszych decyzji administracyjnych i wyroków sadowych) zajęciu nie podlegały pomieszczenia klasztorne, ale w realu one również były często przejmowane, podobnie było również z nieruchomościami i żywnością. Komuniści sami tworzyli „prawo”, jakie chcieli, ale i tak było ono za mało represyjne. Stąd częste przypadki jego nadużywania i przekraczania. Świadczy to wyraźnie, iż prawdziwym celem komunistów była całkowita likwidacja zakonów, a „prawo” było tylko parawanem i służyło tylko propagandowemu mydleniu oczu wiernych i osłabianiu woli oporu represjonowanych.
Podsumowując: bardzo ciekawa książka inspirująca do różnych dodatkowych przemyśleń. Bardzo rzetelna, jeżeli chodzi o bazę źródłową, która pochodzi z wielu archiwów kościelnych i cywilnych. W mojej ocenie 9/10.
Ewa Kaczmarek MChR, Dlaczego przeszkadzały. Polityka władz partyjnych i rządowych wobec żeńskich zgromadzeń zakonnych w Polsce w latach 1945-1956, VIZJA Press & IT, Warszawa 2007.
Sprzysiężenie, pierwsza powieść Stefana Kisielewskiego
Stefana Kisielewskiego znamy głównie jako publicystę, a zwłaszcza felietonistę. Tymczasem okazało się, że jako powieściopisarz był równie ciekawy, a chwilami wręcz genialny.
Sprzysiężenie to pierwsza powieść Kisiela, napisana podczas okupacji, kiedy autor miał dużo czasu… i skorzystał z rady Karola Irzykowskiego „pracujcie, myślcie, piszcie, okupacja to czas darowany – nigdy już może nie będziecie mieli okazji do takiego oderwania się od życia i skupienia wewnętrznego – po wojnie znów się zacznie literacka giełda.” Wydana po wojnie, w 1947 roku, kiedy autor był już felietonistą „Tygodnika Powszechnego”, wzbudziła mnóstwo protestów i kąśliwych recenzji. Najgroźniejsze dla Kisielewskiego były te, które ukazały się w jego macierzystym Tygodniku. Antoni Gołubiew, zarzucił książce, że jest antykatolicka, szerzy pornografię, a na dodatek źle pisze o kampanii wrześniowej. Po takim dictum Kisielewski został wyrzucony z redakcji i przestały się ukazywać jego felietony. Na szczęście dla nas wszystkich, po trzech miesiącach powrócił na łamy Tygodnika. Nad Sprzysiężeniem zawisła jednak aura skandalu, co niewątpliwie sprzyjało poczytności i wpłynęło na fakt jego kilku późniejszych wydań.
Osią, dookoła której organizują się wszystkie wydarzenia w powieści, jest pewne wydarzenie, które miało miejsce jeszcze w gimnazjum. Trójka przyjaciół złożyła sobie wtedy przysięgę „iż wyrzekną się raz na zawsze wszelkich namiętności oprócz jednej, która może zastąpić i wynagrodzić wszystko: oprócz twórczości. W pierwszym więc rzędzie winni wyrzec się najgroźniejszej namiętności, która aktualnie im zagraża: wyrzec się kobiet.” (s. 72)
Negatywny warunek w postaci „wyrzeczenia się kobiet” musiał oczywiście skutkować wieloma perypetiami, w sumie łatwymi do wyobrażeniami. Znacznie ciekawsze jest przyjrzenie się, jak było z celem tego Sprzysiężenia. Oto tylko jeden z jego uczestników, poszedł w stronę skoncentrowania się na twórczości. Pozostałych rozrywały inne namiętności, głównie o charakterze politycznym. Zaburzone relacje z kobietami też im życia nie ułatwiały. Sumarycznie biorąc, sprzysiężenie nie odniosło spodziewanego skutku, pomimo bolesności różnych wyrzeczeń. Nie było fajerwerków twórczości, a nawet tylko skoncentrowania na własnym rozwoju, mogącym w przyszłości zaowocować wielkimi dziełami.
Szkoda, że Kisielewski nie przeanalizował, dlaczego tak stało, co nie zagrało. Książka zbudowana jest wokół przeżyć jednego tylko z członków owego sprzysiężenia. W jego przypadku zaburzenia związane z brakiem relacji z kobietami lub z zupełnie pokręconymi związkami zdają się być główną przyczyną słabszego rozwoju duchowego i intelektualnego Henryka (bo tak na imię mu było). Koncentruje się on na swoich brakach i niemożnościach (podejrzewa w sobie impotencję) zamiast zająć się tym co najważniejsze – twórczością. Nie bardzo wiemy, jak w przypadku pozostałych uczestników tego sprzysiężenia zadziałały jego skutki. Co z nimi?
Ostatecznie, czy to treść przysięgi była niedobra, czy inne czynniki zaważyły na braku sukcesu? Przecież na tym świecie dobrze funkcjonują celibatariusze, a i parę osób mógłbym wskazać, które poświęciły dla działalności intelektualnej swoje życie osobiste. Im się udało, a dlaczego tym młodym chłopcom raczej nie? Jeśli potraktować powieść jako Bildungsroman, to zadane wcześniej pytanie robi się kluczowe. Kisielewski pozostawił je na boku głównego nurtu powieści.
W istocie najważniejsze wydarzenia Sprzysiężenia układają się wokół Henryka z Zygmuntem, który jest zdecydowanie osobowością dominującą i wciąga Henryka w swoje koncepcje ideologiczne, egzystencjalne, a pod koniec także polityczne. Ciężar powieści przeniósł się zatem z tytułowego sprzysiężenia w kierunku relacji zależności Henryka od Zygmunta. Nie do końca potrafimy zresztą zrozumieć, dlaczego do tego doszło. Henryk zdawał sobie sprawę, że jest, a w każdym razie może być, obiektem manipulacji ze strony swojego szkolnego kolegi. Ale i tak ulegał presji ze strony Zygmunta.
Jeden z zarzutów sformułowanych w roku 1947 przez redakcję „Tygodnika Powszechnego” jest jednak wart rozpatrzenia. Chodzi o przedstawienie walk we wrześniu 1939 roku. Henryk po długiej tułaczce trafia w końcu do jednego z ośrodków uzupełnień we wschodniej Polsce. Panuje tam marazm, później kompletny chaos, a w operacjach bojowych niepotrzebne szafowanie krwią żołnierzy. Kisielewski w takim przedstawieniu września naraz się myli i naraz mówi prawdę. Ma rację, bo rzeczywiście ci, którzy trafili do ośrodków zapasowych, nieprzygotowanych do działalności bojowej, mogli mieć poczucie nudy, a po zbliżeniu się frontu, pewnego zagubienia, bo te ośrodki były przeznaczone tylko do zebrania żołnierzy i przekazania ich do właściwych jednostek, jako uzupełnienie strat, nie do samodzielnej działalności bojowej. Jednocześnie Kisielewski się myli, bo o obrazie walk we wrześniu decydowali ci, którzy byli na froncie, którzy walczyli w pełnowymiarowych jednostkach bojowych, a nie ci, którzy znajdowali się na głębokim zapleczu. Natomiast zarzut szafowania krwią żołnierzy, dla osiągnięcia jakiś prywatnych celów przez oficerów dowodzących oddziałami, należy bezwzględnie potraktować jako bzdurę. Jedyne co Kisielewskiego trochę tłumaczy, to okres w którym pisał Sprzysiężenie. Były to lata okupacji, lata goryczy po nieoczekiwanie przegranej kampanii, lata poniżenia. Łatwo się wtedy szuka winnych, łatwo feruje oceny, tym łatwiej, że jakakolwiek zobiektywizowana wiedza była wtedy w kraju kompletnie niedostępna.
Jeśli chodzi o formę, to byłem pod wrażeniem opisów stanów psychicznych i intelektualnych postaci występujących w książce. Powiedzieć, ze były one wyczerpujące, to spłycić zagadnienie. Najczęściej były to piękne, ciekawe, dogłębne analizy, które czytałem naraz z przyjemnością i szacunkiem dla autora. Już wtedy młody Kisielewski był bystrzakiem, czuje się to wyraźnie.
Ciekawe są również losy rękopisu Sprzysiężenia. Dzięki pośrednictwu Czesława Miłosza, rękopis zakupił Władysław Ryńca, okupacyjny milioner, który nadwyżki finansowe lokował właśnie w rękopisy przewidując ich wydanie po wojnie. Ryńca mieszkał w Piastowie pod Warszawą i dzięki temu Sprzysiężenie ocalało, bo wszystkie inne papiery młodego Kisielewskiego spłonęły w Warszawie podczas Powstania.
Negatywnie zaskoczyło mnie w przedmowie Michała Komara, że główne walory powieści zauważa w opisie wypicia jednego głębszego i stanu jaki się po nim osiąga. No cóż, każdy ma jakieś doświadczenia, do których się odwołuje. Ale czy wypada do tego tylko sprowadzać nietuzinkową powieść wybitnego autora? Rozumiem, kraj wódki, kultura zbudowana wokół jej picia, ale może nie tylko gorzałka się tu liczy?
Podsumowując – bardzo ciekawa lektura, dająca do myślenia. Szkoda, że główny temat nie został do końca wyeksplorowany. Zarzuty pornografii i antykatolickości po upływie pewnego czasu, okazały się całkowicie chybione. Ogólna ocena 7/10.
Stefan Kisielewski, Sprzysiężenie, Prószyński i S-ka, Warszawa 2012 (I wyd. 1947)
PS Niechlujność wydawcy doprowadziła do tak kuriozalnej sytuacji, że na okładce książki widnieje inny autor Wstępu, niż na karcie tytułowej. Ostatecznie ów Wstęp napisał chyba Michał Komar. W żywej paginie, na stronach Wstępu i Posłowia, niezależnie od tego, kto je napisał naprawdę widnieje i tak Stefan Kisielewski. Po co w takim razie robić w ogóle żywa paginę?
Habent sua fata libelli – Cena przetrwania Romana Graczyka
Właściwie informacje o późniejszych wydarzeniach dotyczące książek, recenzji, dyskusji dopisuje do postów jako post scriptum. Tym razem jednak rzecz jest wyjątkowa i dotyczy Ceny przetrwania? SB wobec Tygodnika Powszechnego. Już w recenzji z tej książki opisałem sporo przejawów nagonki na autora, w tym najbardziej bulwersujące ataki z kręgu redakcji „Tygodnika Powszechnego”.
Historia jednak się nie zatrzymała. Oprócz kolejnych tekstów publicystycznych pojawiła się również sprawa sądowa, wytoczona Romanowi Graczykowi przez syna Mieczysława Pszona, ogólnie rzecz biorąc o ochronę dóbr osobistych. W trakcie przewodu sądowego, wzbudzającego emocje głównie w Krakowie, ujawnione zostały m.in. naciski na autora, a nawet groźby, jeżeli poważyłby się ujawnić materiały stawiające w niekorzystnym świetle „wielkie nazwiska” związane z „Tygodnikiem” (Krzysztof Kozłowski na przykład wprost zapowiedział, że autora zgnoi, co zresztą próbuje robić). Proces się zakończył wyrokiem przyznającym rację autorowi książki. Po zamknięciu sprawy sądowej Roman Graczyk opublikował list, w którym prosi o usuniecie jego nazwiska ze stopki redakcyjnej „Tygodnika Powszechnego”, gdzie występował jako jego stały współpracownik.
Dla mnie to moment ważny. Bardzo cenię tę książkę. Autor zachował się wobec kampanii oszczerstw z heroiczną elegancją (jak nieujawnienia zapisu rozmowy z Markiem Skwarnickim) i stał się egzemplifikacją, bardzo smutnej tezy, że niekiedy za wierność prawdzie, przychodzi płacić wysoką ceną. Szanuję tę postawę. Nie do końca nadążając za wszystkimi niuansami środowiskowej kontrowersji, zdecydowanie bardziej ufam Panu Romanowi Graczykowi niż redakcji „Tygodnika Powszechnego”. Zatem ja również kończę moją czytelniczą przygodę z „Tygodnikiem”. Mimo iż ostatnio miała ona charakter incydentalny, oznacza to również w moim życiu intelektualnym zamknięcie pewnej epoki. Smutne, że w takich okolicznościach.
Habent sua fata libelli – Cena przetrwania Romana Graczyka
Właściwie informacje o późniejszych wydarzeniach dotyczące książek, recenzji, dyskusji dopisuje do postów jako post scriptum. Tym razem jednak rzecz jest wyjątkowa i dotyczy Ceny przetrwania? SB wobec Tygodnika Powszechnego. Już w recenzji z tej książki opisałem sporo przejawów nagonki na autora, w tym najbardziej bulwersujące ataki z kręgu redakcji „Tygodnika Powszechnego”.
Historia jednak się nie zatrzymała. Oprócz kolejnych tekstów publicystycznych pojawiła się również sprawa sądowa, wytoczona Romanowi Graczykowi przez syna Mieczysława Pszona, ogólnie rzecz biorąc o ochronę dóbr osobistych. W trakcie przewodu sądowego, wzbudzającego emocje głównie w Krakowie, ujawnione zostały m.in. naciski na autora, a nawet groźby, jeżeli poważyłby się ujawnić materiały stawiające w niekorzystnym świetle „wielkie nazwiska” związane z „Tygodnikiem” (Krzysztof Kozłowski na przykład wprost zapowiedział, że autora zgnoi, co zresztą próbuje robić). Proces się zakończył wyrokiem przyznającym rację autorowi książki. Po zamknięciu sprawy sądowej Roman Graczyk opublikował list, w którym prosi o usuniecie jego nazwiska ze stopki redakcyjnej „Tygodnika Powszechnego”, gdzie występował jako jego stały współpracownik.
Dla mnie to moment ważny. Bardzo cenię tę książkę. Autor zachował się wobec kampanii oszczerstw z heroiczną elegancją (jak nieujawnienia zapisu rozmowy z Markiem Skwarnickim) i stał się egzemplifikacją, bardzo smutnej tezy, że niekiedy za wierność prawdzie, przychodzi płacić wysoką ceną. Szanuję tę postawę. Nie do końca nadążając za wszystkimi niuansami środowiskowej kontrowersji, zdecydowanie bardziej ufam Panu Romanowi Graczykowi niż redakcji „Tygodnika Powszechnego”. Zatem ja również kończę moją czytelniczą przygodę z „Tygodnikiem”. Mimo iż ostatnio miała ona charakter incydentalny, oznacza to również w moim życiu intelektualnym zamknięcie pewnej epoki. Smutne, że w takich okolicznościach.
Roman Graczyk, Cena przetrwania
Roman Graczyk ma z mojej strony dożywotni szacunek, za to, jak napisał tę książkę. Podjął się zadania karkołomnego. Na prośbę redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego” podjął się napisania książki o próbach infiltrowania tego środowiska przez Służbę Bezpieczeństwa (SB) w okresie PRLu. Dostał zapewnienie, że środowisko przyjmie każdy wynik jego badań, w tym również kwerendy w zasobach IPN. Jak pokazała przyszłość, okazał się być naiwniakiem, który uwierzył w dobrą wolą swoich przełożonych. Dużo ryzykował: aby uczynić zadość zaciągniętemu zobowiązaniu podjął się bowiem etatowej pracy w krakowskim oddziale IPN rezygnując, a w każdym razie istotnie ograniczając swoją aktywność dziennikarską.
Już w trakcie pracy spotkał się „życzliwymi” sugestiami, aby po pierwsze uznać dokumenty byłej SB za mało wiarygodne, a po drugie bez wahań wyrazić stanowisko, że ważne dla tego środowiska osoby ze wspomnianą służbą nie współpracowały.[1] Sposób w jaki jego książka została przyjęta świadczy, że sugestie tego typu były powszechne w gronie kierownictwa „Tygodnika”. Połajanki, żenujące polemiki, dezawuowanie autora, jego kompetencji, a nawet dobrej woli wystawiają temu środowisku jak najgorszą, w moich oczach, opinię. Piszę to z bólem, bo był czas, kiedy z ruchem „Znak” było mi bardzo po drodze, a zawsze obdarzałem go dużą sympatią.
Graczyk dokonał bardzo sumiennej kwerendy w archiwum IPN, ale aby nie popełnić błędu zbyt prostolinijnego stosunku do papierów wytworzonych przez byłą SB, zaczął pracę od studiów źródłoznawczych, czego owocem była bardzo ciekawa praca Tropem SB. Jak czytać teczki.[2]
Zwykle przy pracach pokazujących działalność agenturalną pojawiały się zarzuty, że prace są jednostronne, nie pokazują kontekstu, nie uwzględniają głosu ludzi uwikłanych, nie przedstawiają bardzo wielu przypadków osób, których nie udało SB złamać. W związku z tym w Cenie przetrwania Graczyk opisał cały kontekst, w jakim przyszło działać Tygodnikowi Powszechnemu, zwłaszcza jego linię programową, pokazał sylwetki ludzi, których SB chciało złowić jako tajnych współpracowników (TW), ale którzy mimo presji pozostali niezłomni. Myślę, że dobrze jest przytoczyć ich nazwiska: Antoni Ochęduszko (policjant w II RP, pracownik administracji TP), Halina Źulińska (sekretarka Stanisława Stommy), Stefan Papp (grafik), Krzysztof Nikiforow, Jerzy Kołątaj (redaktor), Danuta Jakubowska Szymańska (krakowski KIK), Edward Leśniak (w Znaku odpowiedzialny za druk), Teresa Skoczyńska (sekretarka TP), Barbara Gąsiorowska (pracownik Znak).
O oczywistych agentach, regularnie donoszących nie warto wspominać, zwłaszcza, że były to osoby z drugiego szeregu i nie mają statusu osób publicznych, ponadto większość z nich już nie żyje. Największe kontrowersje budziła sytuacja czterech osób, bardzo znanych, których teczki pracy zostały zniszczone. Uwaga na marginesie: szkoda, że Graczyk nie przeprowadził „śledztwa” kto, kiedy i dlaczego te teczki zniszczył (a innych nie). W każdym razie ich nie ma. Pozostały tylko ślady po spotkaniach z oficerami prowadzącymi (rachunki, pokwitowania) i odległe echo przekazywanych przez nich informacji w ogólnych meldunkach stosownych komórek SB. Wszystkie te dokumenty Graczyk przeanalizował bardzo wnikliwie, słowo po słowie, starając się wyciągnąć z nich maksimum informacji. Mimo to, na podstawie tych ułomków, niewiele wiemy o charakterze tej współpracy, a więc również, czy była w poszczególnych przypadkach szkodliwa/nieszkodliwa dla środowiska „Tygodnika Powszechnego”.
Do wszystkich tych osób, określonych jako przypadki osobne, nie mieszczące się w kategoriach współpracował/nie współpracował, Graczyk się odezwał, bardzo lojalnie poinformował, co już wie na ich temat, jakie są źródła jego wiedzy i zaproponował zajęcie przez nie stanowiska wobec już zgromadzonych faktów. Jedynie Halina Bortnowska zgodziła się na rozmowę, autoryzowała ją i zgodziła się na jej opublikowanie, zresztą jako jedyna z tej grupy skutecznie przerwała w pewnym momencie nawet ewentualnie niewinne rozmowy z oficerami SB i skutecznie wyplątała się z zastawionych sieci. Może stąd brała się jej otwartość?
Pozostałe dwie osoby, Stefan Wilkanowicz i Marek Skwarnicki, mimo odbycia rozmów z Romanem Graczykiem, potem ich nie autoryzowały i nie zgodziły się na ich publikację. Na dodatek Marek Skwarnicki w agresywnym oświadczeniu jakimkolwiek kontaktom z SB zaprzeczył, a po oblikowaniu książki dość nieprzyjemnie atakował autora, prawdy jednak nie wyjaśniając. Czy w ten sposób można się wiarygodnie oczyścić, coś wytłumaczyć? Metoda pójścia w zaparte, może być prawnie skuteczna, jak pokazuje kilka powszechnie znanych przypadków. Ale czy coś naprawdę wyjaśnia – myślę, że nie. Mieczysław Pszon, najstarszy z tej czwórki nie dożył do momentu rozpoczęcia kwerendy archiwalnej w IPN.
Część z tych osób miałem możliwość poznać osobiście, o innych wiem wystarczająco dużo, aby fakt ich współpracy z SB nie mieścił się w głowie. Z drugiej jednak strony, o której ze znanych osób możemy powiedzieć, że widać po niej fakt wcześniejszej współpracy? Z zachowanych materiałów wynika, że najłagodniejsza interpretacja ich uwikłania w kontakty z SB, to prowadzenie przez nich rozmów o charakterze politycznym. Taki rodzaj wykorzystywania organów przemocy do dość dziwnego, ale przecież dialogu politycznego. Graczyk zwraca uwagę na kompletną jałowość takiego dialogu przy oczywistych stratach, jakie środowisko „Tygodnika Powszechnego” ponosiło w takich przypadkach. Bowiem nawet w trakcie mało groźnych rozmów ujawniania się wiedzę o środowisku i ludziach go tworzących, której to wiedzy w inny sposób SB nie byłaby w stanie posiąść, a nawet drobne okruchy informacji o ludziach były później wykorzystywane do ich osaczania i łamania. Tutaj jest miejsce na małą polemikę – za ostro Graczyk osądza jałowość takich rozmów. Wtedy nie było jasne, które kontakty i kanały porozumiewania się z władzami będą efektywne, a które nie. Z braku chęci władzy do jakichkolwiek rozmów, wykorzystywano ten kanał do przekazywania poglądów i oczekiwań ruchu ZNAK. Czy na pewno było to jałowe? Do końca nawet dzisiaj tego wiemy, a co mogli wiedzieć ówcześni aktorzy sceny społecznej? Casus Mieczysława Pszona wskazuje m.in. właśnie na takie rozumienie relacji z SB. Zastrzegam jednak, że moje uwagi, nie obniżają generalnie bardzo wysokiej oceny książki – autorowi przyszło pracować w bardzo niekomfortowych warunkach braku podstawowych materiałów, presji środowiska i niekooperowania zainteresowanych. Siłą rzeczy musi posługiwać się miękkimi hipotezami (co rzetelnie sygnalizuje), a ich istotą jest właśnie dyskusyjność i jestem pewien, że rzeczowa dyskusja, to jest właśnie to, czego autorowi brakowało po opublikowaniu książki.
Po wydrukowaniu praca Graczyka wywołała burzę polemik. O większości z nich, jako zupełnie pozamerytorycznych nie warto nawet wspominać, może z wyjątkiem wyjątkowo podłej napaści ad personam Marcina Króla (ongiś przyzwoitego dziennikarza) we „Wprost” i, co bardzo zdumiewające, Mariusza Kowalczyka w „Press”, czyli czasopiśmie niby środowiskowym, medioznawczym, a w istocie swojej poza jakimikolwiek standardami dziennikarskimi. Na tym tle pozytywnie wyróżnia się recenzja Janusza Poniewierskiego, który nie we wszystkim zgadza się z Graczykiem, ale dyskusja była ad meritum.[3]
Na szczególną uwagę zasługuje polemika prof. Andrzeja Friszkego w „Więzi”.[4] Odnosi się ona do pierwszego rozdziału Ceny przetrwania, w którym autor przedstawia linię polityczną „Tygodnika” oraz ruchu ZNAK i konstatuje, że wbrew legendzie o jego stałej, „od zawsze” opozycyjności, było nieco inaczej i zwłaszcza w latach 60. TP był, co prawda krytyczną, ale częścią tamtego systemu. Friszke w swojej recenzji manifestuje niezgodę na stwierdzenia Graczyka, ale co symptomatyczne, sam nie daje syntetycznej odpowiedzi, jak określić tamtą swoistą cohabitation. Owszem, dobrze uzasadnia i tłumaczy powody politycznego stanowiska ruchu ZNAK (a była to też grupa posłów w Sejmie z Jerzym Zawieyskim na czele), ale jednak nie stawia „kropki nad i” chowając się za cytatami z ówczesnych analiz Urzędu do spraw Wyznań i Biura Administracyjnego KC PZPR, które uwypuklały właśnie opozycyjny charakter publikacji „Tygodnika Powszechnego”.
W przypadku tej polemiki zgadzam się z Graczykiem i zgadzam się z Friszkem. Z Graczykiem, bo rzeczywiście ukształtowała się opozycyjna legenda „Tygodnika”, a jego usytuowanie na mapie politycznej PRLu było inne po 1968, a na pewno po 1976, niż w okresie wcześniejszym i nie można tego nie zauważać. Zgadzam się też z Friszkem, bo niektóre sformułowania dobrze byłoby zniuansować i przedstawić je na szerszym tle, niż tylko analiza tekstów zamieszczanych w „Tygodniku”. Przedstawione tu stanowiska antagonistów moim zdaniem nie są sprzeczne, ale komplementarne i zupełnie niepotrzebnie wyważony historyk, jakim jest Andrzej Friszke, w polemice strzelał niekiedy z dział za ciężkich.
Nie podobał mi się jeszcze jeden aspekt tej polemiki. Friszke dyskutował tylko z jednym twierdzeniem Graczyka, może i nie najtrafniejszym, ale na pewno nie ewidentnie błędnym, zrobił to jednak z dużym rozmachem i na odlew, przyłączając się tym samym do chóru krytyków całkowicie dezawuujących tę książkę. Spodziewałem się trochę więcej rozumienia całokształtu, uznania dla próby mówienia prawdy wbrew naciskom środowiskowym, a nie tylko zamanifestowania obecności w mainstreamie jedynie słusznych poglądów. Tym bardziej, że Friszke jest autorem historii warszawskiego KIKu,[5] w której to publikacji skrzętnie ominął problem infiltrowania (lub, bez przesądzania, tylko prób infiltrowania) tego stowarzyszenia przez SB i nie zaryzykował konfliktu z własnym środowiskiem.
Zbliżając się do zakończenia: lektura Ceny przetrwania była dla mnie bardzo owocna. Z przyjemnością czytałem książkę, której autor dąży do niezależności w sądach, kierowania się przede wszystkim obiektywnymi faktami, który jest zaprzeczeniem tak szeroko obecnej chęci wpisywania w obowiązujące trendy, zajęcia miejsca w salonie intelektualistów. Dla prawdy Graczyk gotów był to poświęcić. Mogę nie zgadzać się z niektórymi jego szczegółowymi sądami, ale wolę nie zgadzać się z nim, niż przyłączyć się do kompanii szturmowej jego oponentów i na sygnał dawać ognia. Podziwiam jego odwagę. Ponadto w całości akceptują jego metodę analityczną odtwarzania rzeczywistości nawet z bardzo ułamkowych, niepełnych źródeł. Fakt, że nie mamy pełnych materiałów w sprawie współpracy z SB, nie może powstrzymywać analiz i wnioskowania. Tyle tylko, że trzeba zaznaczyć, że mamy do czynienia z miękkimi hipotezami, a to w każdym takim przypadku Graczyk robi. Dla wszystkich duchów niezależnych jest to lektura obowiązkowa. 10/10.
Roman Graczyk, Cena przetrwania. SB wobec Tygodnika Powszechnego, Czerwone i Czarne, Warszawa 2011
[1] R. Graczyk, Cena przetrwania…, s. 460.
[2] R. Graczyk, Tropem SB. Jak czytać teczki, ZNAK, Kraków 2007.
[3] http://poniewierski.salon24.pl/304722,recenzuje-romana-graczyka; wcześniej tekst został opublikowany w 671. numerze „Znaku”.
[4] A. Friszke, Czy „Tygodnik Powszechny” był częścią systemu PRL?, Więź 4 (630)/2011.
[5] A. Friszke, Oaza na Kopernika. Klub Inteligencji Katolickiej 1956-1989, Biblioteka Więzi, Warszawa 1997