• Książki

    Dzienniki Etki Daum, sekretarki Rumkowskiego

    Chaim Rumkowski, starszy getta łódzkiego, był postacią powszechnie znienawidzoną przez Żydów, a zatem przez Polaków także. Blisko kooperował w czasie wojny z Niemcami, brał udział w organizowaniu kolejnych, ograniczonych wywózek do obozów śmierci. Zwłaszcza fatalnie na opinii o nim zaciążył apel do społeczności żydowskiej „o oddanie dzieci”, które później pojechały do obozu zagłady w Chełmnie nad Nerem.

    Najbardziej jednak był nielubiany z bardziej prozaicznego powodu – chodziło o styl bycia, próżność, bogactwo, nepotyzm. Gettem zarządzał w sposób królewski, sprawując w nim władzę dyktatorską, wprowadził nawet gettowe pieniądze tzw. „rumki”, całą dzielnicę żydowską zamienił w gigantyczny obóz pracy. Od początku miał przekonanie, że Żydzi przetrwają tylko wtedy, gdy poprzez pracę będą dla Niemców przydatni. Dla zrealizowania tej idei szedł na coraz dalsze kompromisy. Był przeciwieństwem Adama Czerniakowa, który jako starszy getta warszawskiego, popełnił samobójstwo, kiedy Niemcy nakazali mu udział w przeprowadzeniu wywózek.

    Postawa Czerniakowa była honorowa i godna, ale z jej powodu ani  jedna osoba nie uniknęła zagłady. Rumkowski zgodził się na kolaborację, bo przewidywał, że dla Żydów idą ciężkie czasy i trzeba zrobić wszystko, aby sto kilkadziesiąt tysięcy ludzi w getcie miało największą szansę na przetrwanie. Niemiecki zwierzchnik getta Hans Biebow wspierał Rumkowskiego, załatwiał dla getta zamówienia, w tym nawet wojskowe, aby dać mu jak najdłużej rację bytu, w czym zresztą był finansowo zainteresowany. Czerniakow ze swoja uczciwością nic takiego nie był w stanie osiągnąć. Większość Żydów warszawskich pojechała do komór gazowych już w połowie 1942 r., a w kwietniu 1943 r. cała reszta. Getto łódzkie przetrwało najdłużej, jego likwidacja nastąpiła dopiero w sierpniu 1944 r., a i tak kilka tysięcy osób pozostało jeszcze w Łodzi i przeżyło, bo miesiąc później trafili do obozu koncentracyjnego zamiast do obozu zagłady. W ten sposób uratowała się Etka Daum i dzięki temu mamy teraz w ręku jej dzienniki. Można zatem powiedzieć, że dzięki Rumkowskiemu szansa na przeżycie była w getcie łódzkim kilkakrotnie większa niż w warszawskim. Poza tym Rumkowski nie mógł przewidzieć, że Niemcy będą tak zaślepieni, by zdecydować się na likwidację w czasie krytycznego okresu wojny całego zagłębia produkcyjnego działającego na ich rzecz.

    Występuję jako advocatus diaboli, żeby pokazać, iż w przypadku Rumkowskiego mamy klasyczny konflikt zasad moralnych z praktyczną efektywnością. Brudził sobie ręce uczestnictwem w realizacji niemieckiego planu zagłady, wierząc, że w ten sposób może uratować większość mieszkańców getta. Generalnie poniósł porażkę, ale i tak dał szansę na przeżycie tysiącom osób. Czy zatem tak łatwo można go oceniać?

    Trochę mam wyrzutów sumienia, że o pamiętnikach przesympatycznej dziewczyny opowiadam przez pryzmat innej postaci. Cóż, są to tak ciekawe sprawy, że chyba nie zadeklaruję poprawy.

    Elżbieta Chrezińska, Byłam sekretarką Rumkowskiego. Dzienniki Etki Daum, recenzja, okładka

    Dziennik Etki Daum jest genialnym źródłem ułatwiającym zrozumienie specyficznej sytuacji łódzkiego getta. Została ona zatrudniona jako młoda kobieta w sekretariacie Rumkowskiego. Wiele spraw przechodziło przez jej ręce, na co dzień widziała swojego szefa zmagającego się z presją Niemców, niezrozumieniem rodaków, nieprzyzwoitością niektórych swoich współpracowników. Z drugiej strony była to młoda dziewczyna, która więcej uwagi poświęcała w dzienniku swojemu narzeczonemu, niż np. problemom gospodarczym getta. Co ciekawe, do ostatniej chwili, do końcowej akcji likwidacyjnej nie wiedziała, co się dzieje z ludźmi wywiezionymi „do obozów pracy”, a wydawało by się, że nikt nie powinien być lepiej od niej zorientowany, co się dzieje. Cóż zatem mogli wiedzieć na ten temat zwykli ludzie?

    Tutaj trzeba dodać, że getto łódzkie zasadniczo różniło się od warszawskiego. Leżało bowiem na terenie Warthegau, czyli okręgu włączonego do Rzeszy, z którego wysiedlono ludność polską, a na jej miejsce ściągnięto Niemców. Zatem Żydzi byli od świata odgrodzeni nie tylko murem, ale i wrogą ludnością, co musiało mieć wpływ także na odcięcie od informacji.

    Dzienniki panny Daum miały swoją historię. Pisała na bieżąco w czasie wojny, a kolejne zeszyty trzymała ukryte pod podłogą. Niestety po likwidacji getta zaginęły (miejmy nadzieję, że nie ostatecznie). Po wojnie pani Frenkiel z domu Daum, postanowiła te dzienniki z pamięci odtworzyć. Były one jednak pisane w taki sposób, że nie bardzo nadawały się do druku. Trafiły one do rąk Elżbiety Charazińskiej, które zadecydowała, że zamiast je poprawiać, lepiej będzie napisać je od nowa na podstawie zapisków pierwotnej autorki. W ten sposób otrzymaliśmy książkę, która ma dwie autorki. Mimo iż nie jest to oryginalny zapis z epoki, to dzięki rzetelności obu autorek Dzienniki tchną autentycznością, świeżością ocen i obserwacji. Nie dostrzegłem w nich manipulowania opierającego się o późniejszą wiedzę i po wojnie obowiązujące opinie.

    Warto również nadmienić, że Dzienniki prostują pewną legendę. Mianowicie uporczywie powtarzana była informacja, jakoby Rumkowski podczas ostatniej akcji likwidacyjnej załatwił sobie salonkę i w tych luksusowych warunkach pojechał do Auschwitz. W samym obozie Żydzi z Sonderkommando mieli go żywcem spalić w krematorium. W rzeczywistości Rumkowski był załamany na wieść o ostatecznej likwidacji getta, bo była to porażka jego koncepcji realizowanej od pięciu lat. Mimo iż był już Niemcom nie potrzebny, Biebow obiecał mu glejt reklamujący go wraz żoną z transportu. Rumkowski zażądał tego samego dla swojego brata, ale na to już Niemcy się nie zgodzili. Rumkowski ujął się honorem i sam, pieszo, z walizeczka w ręku udał się do punktu załadunku. Niemcy zaś do wagonu, w którym jechał, bydlęcego jak każdy inny, dopakowali koło setki ludzi. To wiadomo na pewno. Prawdopodobnie zatem, do Auschwitz nie dojechał żywy, z powodu nadmiarowego ścisku, a nawet jeśli, to znalazł się w anonimowej masie półżywych ludzi. I tak okazało się, jak legendy mają się do rzeczywistości.

    Etka Daum, wraz ze swoim narzeczonym Izaakiem Frenkielem, przeżyła wojnę w obozie pracy, gdzie spędziła kilka ostatnich miesięcy wojny. Po wyzwoleniu powróciła do Łodzi, gdzie wyszła za niego za mąż. Mieli trzech synów. Do Izraela wyemigrowała z rodziną w 1973 roku i tam na prośbę synów odtworzyła swój dziennik.

    Podsumowując: książka niezwykła, bardzo, bardzo ciekawa, dobrze napisana, mimo wszystko mająca cechy autentyzmu. Zaliczam do „sił sensu” za nieuleganie powszechnym opiniom i napisanie wielu ciepłych słów o Rumkowskim (oczywiście również obok krytycznych). Na koniec jeszcze podziękowanie dla Wydawnictwa Zysk i S-ka za nadanie książce szaty graficznej jednocześnie oryginalnej i pięknej. Polecam, 9/10.

    Elżbieta Cherezińska, Byłam sekretarką Rumkowskiego. Dzienniki Etki Daum, Zysk i S-ka Poznań 2008.

    PS Postać Rumkowskiego wzbudza zainteresowanie poprzez swoja niejednoznaczność. Nie ja jeden to zauważyłem. Właśnie z opóźnieniem dowiedziałem się, że Andrzej Bart napisał książkę (Fabryka muchołapek) w stylistyce procesu nad Rumkowskim. Na pewno do niej dotrę i na pewno coś na ten temat napiszę.

    

  • Książki

    Wojny kultur Agnieszki Kołakowskiej

    Po eseistykę koncentrującą się na ogólnych bardzo tematach sięgam rzadko. Nużą mnie mało zdyscyplinowane rozważania. Znacznie bardziej wolę sążniste naukowe testy, w których narracja prowadzona jest w sposób uporządkowany i stoją za nią obiektywne (w każdym razie takie jest oczekiwanie) badania.

    okładka, Agnieszka Kołakowska, Wojny kultur, recenzjaDla Agnieszki Kołakowskiej zrobiłem wyjątek, po przeczytania w prasie jej artykułu na temat ocieplenia klimatu, który pokazywał całą nieprzyzwoitą, interesowną irracjonalność (lub racjonalność inaczej) całego szumu dookoła tej sprawy. Poczułem w niej niezależność myślenia i niezgodę na otaczającą nas poprawność.

    Książka Wojny kultur składa się z publikowanych wcześniej artykułów. Rozrzut tematyczny jest duży: od spraw politycznych po źródła terroryzmu i od krytyki postmodernizmu po rozważania krytycznoliterackie. Nie ma możliwości, aby te wszystkie wątki omówić. Teksty zamieszczone w książce  łączy przywiązanie do racjonalności myślenia, niezgoda na bezrefleksyjne powtarzanie nawet powszechnie przyjętych poglądów. Bogactwo zainteresowań autorki przerasta moje możliwości krytyczne, zatem posłużę się cytatami najpierw recenzenta, a później Agnieszki Kołakowskiej. Zwłaszcza te ostatnie pozwolą wyrobić sobie własny pogląd na jej twórczość.

    Dobrze ją scharakteryzował Antoni Libera: „Szkice Agnieszki Kołakowskiej, poświęcone są kilku istotnym i wielce niebezpiecznym bolączkom współczesnej cywilizacji Zachodu. Chodzi o wynaturzenia rozmaitych idei lub manipulowanie nimi, o zjawisko groźnych zakłamań, zarówno ideologicznych, jak i pseudo-naukowych, o irracjonalizm i przemoc w przebraniu racjonalizmu i tolerancji, o fetyszyzację języka w ramach walki o władzę lub jej utrzymanie. Autorka z pasją, nadzwyczaj jasno i przekonująco pokazuje, co się dzieje w epoce okrzykniętej jako scjentystyczna, post-ideologiczna czy wręcz post-historyczna (w ślad za osławioną diagnozą Fukuyamy). Oto nauka, miast rozpraszać takie czy inne mity i zabobony, tworzy nowe, tyle że ubrane w kostium teorii. Oto myśl radykalna i totalistyczna, dopiero co, wydawałoby się, skompromitowana i przezwyciężona, odradza się i krzewi w postaci najrozmaitszych prądów i ruchów, którym patronuje polityczna poprawność. Oto postępująca do granic absurdu sekularyzacja i krytyka Kościoła toruje drogę prężnemu (bo o 700 lat młodszemu), wojowniczemu islamowi, szykującemu wielki skok na europejską cywilizację.”

    Głównym przedmiotem jej krytyki jest postmodernizm, który „twierdzi, ze nie ma prawdy obiektywnej («metanarracji») ani historycznej. Wszystkie nasze poglądy i przekonania są historycznie lub społecznie uwarunkowane; nie ma nic, co by było neutralne pod względem wartości lub wolne od założeń. Wszystko – wszystkie teorie i poglądy, wszystkie nauki, również ścisłe (…) wszystkie wartości i przekonania są jedynie «językami». (…) Należy jednak zauważyć, że twierdzenie to (mianowicie, że prawdy nie ma) jest częścią tej samej postmodernistycznej teorii, która głosi, że twierdzenie iż prawdy nie ma, jest twierdzeniem zgodnym z prawdą.” Teoria postmodernistyczna „jest też, warto w nawiasie zauważyć, absurdalnie samoobalająca się w praktyce, na różne – często zabawne – sposoby. Na przykład: postmodernistyczni teoretycy lubią od czasu do czasu propagować swoje tezy w telewizji. Ostatnio jeden z nich – bodajże Bruno Latour – ogłosił we francuskiej telewizji tezę, że wszystko jest jedynie «językiem» i dodał, że zatem między innymi także fizyka jest jedynie językiem. Wystarczy jednak chwila namysłu, by sobie uprzytomnić, że gdyby fizyka była jedynie językiem, Bruno Latour prawdy tej w telewizji by nie ogłaszał, ponieważ telewizja by nie istniała.” (s. 221-223)

    Ten cytat dobrze pokazuje, jakiego rodzaju refleksje uprawia Agnieszka Kołakowska. Wyłapuje sprzeczności i absurdy w modnych ostatnio teoriach, pokazuje też, jakie zagrożenia one ze sobą niosą. Sama odwołuje się klasycznych wartości, do racjonalności myślenia, ale tez i zdrowego rozsądku. Nie ucieka od prób zdefiniowania tak złożonych zjawisk jak wspomniany postmodernizm, ale też np. współczesnych teorii językoznawczych, czy orientalistycznych. Nie ogranicza się jednak tylko do zdefiniowania tych zjawisk, pokazuje także ich intelektualne źródła, ale też często dyskutuje z poglądami w nich wyrażanymi. Zatem: erudycja, konsekwencja w myśleniu, odwaga. Dla mnie same plusy.

    Innym ważnym wątkiem w działalności Agnieszki Kołakowskiej jest zaduma nad stanem cywilizacji europejskiej, a co szczególnie ciekawe, również konkretnych decyzji czy poglądów mających zasadniczy wpływ na owa cywilizację. Daje do myślenia, co pisze w eseju Apologeci terroryzmu „Jeśli wina jest po «naszej stronie», to leży ona właśnie tu: u tych, co terroryzm usprawiedliwiają i za wszystkie nieszczęścia odpowiedzialnością obarczają Zachód. Potrzebna jest dziś moralna jasność; potrzebna jest afirmacja, że prawda i kłamstwo, dobro i zło, istnieją naprawdę i że można je rozróżnić. Modny relatywizm jest tu nie tylko nie na miejscu – jest zagrożeniem.” (s. 218)

    Podsumowując: dawno nie czytałem książki, która sprawiłaby mi tyle przyjemności i intelektualnej frajdy. Kilka kwestii pomogła mi uporządkować w mojej własnej głowie (dzięki odwadze w definiowaniu różnych współczesnych teorii), w innych nieoczekiwanie uruchomiła procesy myślowe. Same plusy. Zaliczam do „sił sensu”, oceniam na 10/10, a Teologii Politycznej dziękuję za wydanie tej książki.

    Agnieszka Kołakowska, Wojny kultur i inne wojny, Teologia Polityczna 2010.

    

  • Film

    Juliet Binoche w Zakochanej bez pamięci

    Nie oczekiwałem wiele po filmie noszącym tytuł Zakochana bez pamięci i jeszcze z podtytułem „romans, komedia”, ale datująca się z czasów Kieślowskiego miłość do Juliette Binoche zwyciężyła. I szczęśliwie się nie zawiodłem.

    Juliet Binoche, Zakochana bez pamięci, recenzjaBohaterka (Marie – Juliette Binoche) poznaje miłość swojego życia, dostaje bardzo dobrą pracę, przeżywa upojną noc ze swoim ukochanym. Budzi się… i tu pełne zaskoczenie. Nie poznaje siebie w lustrze, bo jest o 15 lat starsza, dowiaduje się, że ma syna i zarządza ogromną firmą, jej były narzeczony jest jej mężem, ale właśnie się z nim rozwodzi. Te 15 lat po prostu uleciały z jej pamięci nie pozostawiając żadnego śladu. Na dodatek wiele wskazuje, że w międzyczasie (tutaj to nadużywane słowo jest, co rzadkie, na miejscu) robiła karierę zimnej bizneswoman, ciężko zaniedbując życie rodzinne. Marie dzielnie wciela się w rolę matki, usiłuje wrócić do dawnej miłości. Czy zaszłości piętnastolecia można odwrócić?

    W istocie film stawia znacznie głębsze kwestie. Powszechnie wydaje się, że skutki wcześniejszych decyzji i uwarunkowania zewnętrzne (rodzina, praca, pieniądze, a zwłaszcza ich brak) ograniczają naszą wolność wyboru. Film pokazuje jednak, że główny problem tkwi w naszych głowach. Jeżeli wykonać w nich totalny reset, tak jak amnezja Marie, i wrócić do stanu świadomości sprzed lat, to wszystko okazuje się możliwe. Męża można pokochać miłością pierwszą, dziecku poświęcić czas, inaczej zarządzać sprawami zawodowymi. Ale czy taki reset, powtórny początek jest możliwy w normalnym życiu, czyli czy możemy przeskoczyć sami siebie? To na pewno trudne, ale chyba jednak możliwe. Może nie po całości, ale przynajmniej w głównych, wybranych liniach mogę to sobie wyobrazić. Jest jednak podstawowy warunek – trzeba umieć wyobrazić siebie, jako kogoś trochę innego, nawet jak ta „inność” oznaczać by miała powrót do swojej własnej osoby sprzed lat.

    Osobna uwaga należy się Juliette Binoche. W końcu trafił się jej film, w którym mogła pokazać swoje możliwości aktorskie. Po długiej przerwie znów kreuje postać klimatyczną, interesującą, wzbudzającą naturalna sympatię, a nawet fascynację. Znów ma własny styl, jest niepodrabialna, zapada w pamięć.

    Sprawiło mi to dużą przyjemność, bo niedawno oglądałem Sponsoring i byłem załamany. Małgośka Szumowska (tak sama się podpisuje pod swoimi filmami) stworzyła z niej postać starzejącej się słodkiej idiotki bez cech stylowych. Zrobienie czegoś takiego z Juliette Binoche wymagało ogromnej konsekwencji reżyserskiej, ale Szumowskiej się udało. Podobnie – pokazanie pojawiającej się w epizodzie Jandy jako grubej mieszczki – też było nie lada sztuką. Za niszczenie wizerunku wybitnych aktorek, odzieranie ich z przymiotów osobowości fascynujących, wspomnianej Małgośce powinno się zakazać robienia filmów.

    Binoche  za rolę w Niebieskim ma moją dozgonną wdzięczność i cieszę się, że trafiła się w końcu reżyserka, które pozwoliła jej znów zabłysnąć. Za to podnoszę ocenę filmu do 9/10.

    Na koniec warto zwrócić uwagę na kompletnie mylący polski tytuł filmu, bez żadnego powodu odbiegający od oryginalnego. W zamierzeniu wieloznaczny (że niby bez pamięci), ale w istocie wprowadzający widzów w błąd i sugerujący filmowy Harlequin. To nie pierwszy taki przypadek, mam wrażenie, że za marketing u polskich dystrybutorów odpowiada ktoś z bazaru.

    Zakochana bez pamięci (La vie d’une autre), reż. Sylvie Testud, Francja 2012

    PS Trwa festiwal Juliette Binoche. Właśnie obejrzałem jej pierwszy film Spotkanie. Film taki sobie, ale młodziutka Binoche przeurocza, ujmująca.

  • Książki

    Łąka umarłych Marcina Pilisa

    Marcin Pilis, Łąka umarłych, recenzja, okładkaMłody chłopak odziedziczył po ojcu amatorskie obserwatorium astronomiczne znajdujące się w małej, zabitej deskami wiosce. Wieś owa jest co najmniej dziwna. Kompletnie odcięta od świata, poza jakąkolwiek cywilizacją. Na dodatek nikt nie jest zadowolony z przyjazdu młodego przybysza. Wzbudza to w przyjezdnym z jednej strony zainteresowanie, z drugiej jednak strach.

    Od pierwszych chwil widać, że tropy prowadzą do nieodległej przeszłości i mają coś wspólnego z wydarzeniami ostatniej wojny, a jeszcze później okazuje się, że chodzi o zagładę Żydów z tej wsi. W tle głównego wątku akcji znajduje się klasztor, początkowo wyglądający na posępny, na końcu okazuje się oazą sensu i sprawiedliwości

     

     

    Pilis stworzył powieść o interesującej, niebanalnej fabule. Dobrze zapanował nad konstrukcją – różne plany czasowe zazębiają się ze sobą we właściwych miejscach nawzajem się uzupełniając.

    Najbardziej jednak interesujące jest to, że zagmatwane stosunki polsko-żydowskie pokazał w sposób niesztampowy, a udało mu się przy tym uniknąć postmodernistycznego dziwaczenia.

    Na pewno książka warta przeczytania przez wszystkich zainteresowanych tematyką żydowską. Ciekawa, oryginalna fabuła, sporo dobrych pomysłów i jeszcze bardzo dobrze napisana. Finalna ocena 9/10 i zaliczam do sił sensu.

    Marcin Pilis, Łąka umarłych, Wydawnictwo SOL, Warszawa 2010.

    PS U mnie mnóstwo pracy, mało (nic) czasu dla siebie. Zatem kolejne notki będą znacznie krótsze niż zazwyczaj, co być może ich czytelnikom na dobre wyjdzie.

    

  • Książki

    Janusz Radziwiłł z Nieborowa

    Bardzo lubię Nieborów. Do tego stopnia cieszą mnie kilkudniowe pobyty w tamtejszych pokojach gościnnych, że pałac wraz ogrodem tajnie adoptowałem, a Radziwiłłów polubiłem. Zatem biografię Janusza Radziwiłła, ostatniego ordynata nieborowskiego przeczytać musiałem.

    Jarosław Durka, Janusz Radziwiłł, okładka, recenzjaKsiążka owa solidną jest (używając języka naszego protagonisty z lat trzydziestych). Wzorowa pod względem faktografii i wykorzystanej dokumentacji. Brak jej niestety polotu, zdolności do syntezy, celnego podsumowania. Poza tym działalność polityczna Janusz Radziwiłła nie należała do szczególnie porywających. W zamian za to był bardzo dobrym gospodarzem swoich dóbr, a był ordynatem nieborowskim, ołyckim i właścicielem ogromnych lasów pod Cumaniem. O tym prawie nic w książce nie ma, podobnie jak o jego stosunkach rodzinnych i towarzyskich z cała bodaj polską arystokracją. Dłuższy passus został poświęcony tylko Michałowi Radziwiłłowi, ordynatowi przygodzickiemu, a bratu Janusza. Ów był znanym skandalistą, bawidamkiem, utracjuszem i postacią podławą. Ani słowa natomiast nie ma o Karolu Mikołaju Radziwille, ordynacie dawidgródeckim, znanym głównie z organizacji ogromnych polowań czy Krzysztofie Radziwille ziemianinie, poecie, po wojnie (w PRL !) dyrektorze Protokołu dyplomatycznego MSZ.

    Wracając do kariery politycznej Janusza Radziwiłła –  był on odpowiedzialny za zorganizowanie pierwocin polskiej dyplomacji w czasie rządów Rady Regencyjnej jako nieformalny minister spraw zagranicznych (formalnie Rada nie mogła prowadzić niezależnej polityki zagranicznej). W kolejnych epokach był związany z ruchem zachowawczym (konserwatywnym) i te zaangażowania są bardzo szczegółowo w książce omówione nieproporcjonalnie do znaczenia tego ruchu. Zabrakło tu natomiast pogłębionej oceny: czy ten ruch był w ogóle potrzebny, czy udało mu się zrealizować jego postulaty ideowe, czy Radziwiłł był jego skutecznym prezesem itp.

    Stronnictwo konserwatywne udzieliło po 1926 poparcia Piłsudskiemu, a Janusz Radziwiłł startował w kolejnych wyborach z list BBWR. Do głównych postulatów konserwatystów w tym okresie zaliczało się ograniczenie zakresu reformy rolnej i tej właśnie sprawy dotyczy pyszna anegdotka. Mianowicie podczas rozmowy przy śniadaniu w pałacu przy Bielańskiej (dzisiaj Muzeum Niepodległości), premier Skrzyński tłumaczył się z poparcia, jakiego udzielił wprowadzeniu w życie wspomnianej reformy rolnej, na koniec argumentując, że takie jest jego przekonanie. A! Jeśli takie jest twoje przekonanie – miał powiedzieć Radziwiłł – to jesteś w porządku. (s. 146).

    W czasie drugiej wojny Janusz Radziwiłł zaangażowany był w działalność Rady Głównej Opiekuńczej, miał nawet zostać jej prezesem, ale ostatecznie nie zgodził się na to Hans Frank, najprawdopodobniej z powodu interwencji Radziwiłła u Hermana Goeringa przeciwko szczególnie dotkliwym przejawom polityki okupacyjnej udało mu się nawet spotkać z nim w Berlinie, ciekawa rozmowa). Tutaj warto dodać, że jego wstawiennictwo przyczyniło się do wypuszczenia części profesorów UJ z obozu koncentracyjnego. Takie jego działania były możliwe, gdyż pochodził z linii Radziwiłłów skoligaconej z Hohenzolernami i mającej liczne związki historyczne z kulturą niemiecką.[i]

    Po wojnie aresztowany przez Sowietów, ale już 1947 roku wypuszczony powrócił do Warszawy, gdzie mieszkał w małym mieszkanku aż do śmierci w 1967 roku. Ani razu nie pojawił się w skonfiskowanym Nieborowie. Pozostał wierny dobrym obyczajom, nie tylko nie dał się skusić na żadną współpracę z reżimem, ale pozostał symbolem niezgody na całe komunistyczne dziadostwo. Przy całej pryncypialności zachował zdrowy rozsądek i zapewne dlatego był nieformalnym doradcą kard. Wyszyńskiego. Dla wielu ludzi pozostał autorytetem. Żadne „ukąszenie heglowskie” go nie dotknęło. Wydaje się, że ten okres, kiedy był już kompletnie zmarginalizowany, pozbawiony możliwości działania, a jednak pozostał autorytetem, pokazał jego prawdziwy format.

    Książkę mimo wszystko polecam, tylko lepiej nie mieć od niej za dużych oczekiwań. Przyzwoita faktografia, 7/10.

    Jarosław Durka, Janusz Radziwiłł 1880-1967. Biografia polityczna, Rytm 2011.



    [i] Tzw. linia pruska Radziwiłłów bierze swój początek od Antoniego Henryka ożenionego w 1796 roku z Fryderyką Luizą bratanicą ówcześnie panującego Fryderyka Wilhelma II. Mieli oni dwóch synów Bogusława i Wilhelma (obaj oficerowie armii pruskiej), co ciekawe obaj ożenili się z siostrami Clary et Aldringen, były to szczęśliwe małżeństwa: Bogusław i Leontyna mieli ośmioro dzieci, a Wilhelm i Matylda dziewięcioro. O rodzaju związków tej linii Radziwiłłów z Prusami (i z polskością jednocześnie) niech świadczy kariera synów Bogusława: jeden (Antoni Wilhelm) był adiutantem trzech kolejnych królów pruskich, a jego syn Stanisław był adiutantem Piłsudskiego (zginął podczas wojny 1920 r.), natomiast drugi (Ferdynand) był przewodniczącym polskiego koła w pruskim parlamencie aż do wybuchu wojny w 1914 r. Jego to synem był właśnie Janusz. Matką Janusza była Pelagia z Sapiehów, która była wstrząśnięta, kiedy po ślubie pojawiła się w rodzinnym domu męża, gdzie jego rodzeństwo mówiło ze sobą wyłącznie po niemiecku (z racji na pochodzenie matek).

    Dla przyjaciół z Ostrowa Wlkp. nadmieniam, że Ferdynand przez 44 lata reprezentował w pruskim parlamencie ten okręg wyborczy, a jego brat Edmund był w latach 1881-1886 administratorem parafii w tym mieście, blisko związanym z uwięzionym tam kard. Ledóchowskim.

    

  • Militaria

    Komandos, Richard Marcinko

    Właśnie przeżywamy zalew literatury związanej z amerykańskimi oddziałami komandosów, w tym zwłaszcza Navy Seals, których popularność osiągnęła szczyty po udanej akcji likwidacyjnej Bin Ladena. W Stanach szaleństwo doszło do takich rozmiarów, że pojawiła się nawet seria romansów, z żołnierzami Navy Seals w roli adresatów tęsknych westchnień.

    Richard Marcinko, Komandos, okładka, recenzjaZ tego zainteresowania wyrosła książka Komandos. Jest ona jednak zupełnie szczególna. Po pierwsze, z racji na charakter wspomnieniowy w małym stopniu podpada pod klasyczną literaturę akcji, po drugie komandor Richard Marcinko jest postacią nieporównywalną z kimkolwiek innym. W wojsku zaczynał karierę jako klasyczny zabijaka w Wietnamie, ale później wylądował jako sztabowiec, a jeszcze później został twórcą i pierwszym dowódcą legendarnej jednostki Navy Seals Team Six, najlepszej spośród Sealsów i jednocześnie najlepiej zakonspirowanej jednostki dywersyjnej w USA (do czasu oczywiście, dziś o konspiracji nie ma co nawet mówić). Nic dziwnego, że to właśnie im powierzono newralgiczne zadanie eliminacji Bin Ladena.

    Marcinko jest w swoich wspomnieniach do bólu szczery. Jasno deklaruje, że w Wietnamie jego celem było zabicie jak największej ilości partyzantów Vietkongu. Nie pozostawia czytelnikom złudzeń co do tego,  że celem szkolenia specjalnych jednostek wojskowych jest osiągnięcie jak największej biegłości w likwidacji przeciwników przy jednoczesnej minimalizacji strat własnych. Marcinko nie tworzy fałszywej wizji, że wojsko, a zwłaszcza jednostki specjalne służą do utrzymywania pokoju, albo przeciwdziałaniu klęskom żywiołowym. Ich celem jest walka, a celem walki jest eliminowanie przeciwników. Kto twierdzi inaczej, ten sieje zamęt w głowach polityków i wojskowych. Zresztą, jeżeli miałoby być inaczej, to po co łożyć gigantyczne środki na armię – przekażmy je do straży pożarnej i nie udawajmy, że chodzi o obronę i bezpieczeństwo.  Od siebie dodam, że te dziwaczno-pacyfistyczne koncepcje doprowadziły do tragedii w Srebrenicy i wymordowania kilku tysięcy [!] ludzi pod bokiem oddziałów ONZ, które robiły wszystko, aby tylko nie walczyć.

    Do najciekawszych wątków zaliczam także te, które mówią o szkoleniach i organizacji Sealsów. Zajrzeć za fasadę tych jednostek i zobaczyć, według jakich reguł prowadzona jest najpierw rekrutacja, a później trening żołnierzy, to niemała frajda. Zwłaszcza, że mamy tu do czynienia z jednostką nietypową. W rejon szkoleń dostawali się pojedynczo i po cywilnemu, tak jak są szkoleni do przenikania na terytorium wroga. Ze względu na tajność nie występowali jako jednostka. Długowłosi faceci, w cywilnych ciuchach, ze sprzętem, który docierał na miejsce akcji inną drogą niż ludzie. Oryginalne i niespodziewane.

    Oczywiście tego typu oddział musiał budzić konflikty z wojskowymi biurokratami. Umundurowanie nie te, nie ogoleni, długowłosi, wszystko tajne, dokumenty rozliczeniowe z zakupów w ogóle nie trzymały się kupy, bo nie można było wymienić w nich nazwy jednostki itd. Odwieczny konflikt efektywności i swojego rodzaju charyzmy ze sztywnymi strukturami charakterystycznymi dla wojska. Daje do myślenia nie tylko na tematy czysto wojskowe.

    Równie zajmujący jest wątek ostatniego przydziału służbowego komandora Marcinki. Mianowicie stworzył oddział, który testował przygotowanie amerykańskich jednostek marynarki na atak terrorystyczny. Zaczynało się od tego, że najpierw powiadamiano dowództwo danego garnizonu, że w określonym dniu zostanie podjęta testowa próba penetracji z zewnątrz ich jednostki wraz z pozorowanym atakiem terrorystycznym. Mimo takiego uprzedzenia ludzie Marcinki robili rzeczy zdumiewające: porywali admirałów, włamywali się do baz okrętów atomowych, a na dodatek bezkarnie znikali po wykonaniu akcji. Pobudza do refleksji czytelników, otwarty natomiast pozostaje problem, czy było podobnie inspirujące dla wyższych dowódców amerykańskiej marynarki. Niestety, wygląda na to, że głównym działaniem zapobiegawczym było… pozbycie się Marcinki. Jedynym plusem tego jest fakt, że dzięki temu otrzymaliśmy doskonałą książkę. Bez wahania oceniam na 10/10 w kategorii literatury faktu i sensacji naraz.

    Na koniec o pochodzeniu komandora Marcinki: brzmienie nazwiska mogłoby wskazywać polskie korzenie, ale w istocie są one czeskie.

    Richard Marcinko, Komandos, Znak, Kraków 2012.

  • Książki

    Wspomnienia profesora Tatarkiewicza

    Teresa i Władysław Tatarkiewicz, wspomnienia, recenzjaNa książkę składają się zupełnie różne w formie wspomnienia Teresy z Potworowskich Tatarkiewiczowej i jej męża Władysława oraz kilka wspominkowych miscellaneów rodzinnych, wśród których najciekawsze okazały się dwudziestoparostronnicowe memuary Jakóba Tatarkiewicza, rzeźbiarza z pierwszej połowy XIX.

    Pamiętniki pani Teresy do najciekawszych, delikatnie mówiąc, nie należą. Najpierw zasypuje ona czytelników wszelkimi możliwymi szczegółami rozbudowanej genealogii dwóch rodzin: swojej i męża, kompletnie niemożliwych do przyswojenia przez osoby postronne. A później jej refleksje życiowe ograniczają się do tego, w jakim mieszkaniu ze swoim mężem przebywali, od kogo je wynajmowali i jakie mieli służące. Powiem szczerze, dla mnie był to kompletnie stracony czas. A mogła przecież napisać wiele ciekawych rzeczy – przez ich dom przewijało się mnóstwo interesujących postaci ze świata nauki, których przypadki życiowe chętnie bym obejrzał od strony innej niż zawarta tylko w oficjalnych dziejach ich twórczości.

    Natomiast pamiętniki profesora Tatarkiewicza to zupełnie inna klasa. Na jego przekrojowych książkach (Historia filozofii t. 1-3, O szczęściu, Z dziejów sześciu pojęć, Historia estetyki t. 1-3) wychowało się kilka pokoleń polskich humanistów, zresztą kto z czytelników tego bloga nie miał kontaktu choć z fragmentami Historii filozofii. Tak jak w swoich książkach był wybitnym badaczem, ale raczej cudzych myśli i koncepcji, tak we wspomnieniach okazał się twórcą oryginalnym. Swoje pamiętniki napisał według kilkudziesięciu przekrojowych pytań i problemów, a nie według prostego, chronologicznego następstwa wydarzeń w swoim życiu. I tak mamy opisane np. tematy Pieniądz, Praca, Zdrowie, czy Znajomi. Pojawiły się też tematy dużo bardziej refleksyjne: Ambicje, Podejmowanie decyzji, Pośpiech, a na końcu Czy byłem szczęśliwy. Tak skonstruowanych wspomnień jeszcze nie czytałem i już samo to powinno być wystarczającą rekomendacją do sięgnięcia po nie.

    Wśród tych rozważań i podsumowań wiele myśli wzbudziło moją głębszą zadumę. Profesor napisał na przykład, że w relacjach międzyludzkich bardziej ceni sobie grzeczność niż szczerość. Bez uzasadnienia, ot tak –  jasno i po prostu. W pierwszym odruchu niespecjalnie mi się to spodobało, ale im dłużej myślałem, tym bardziej staremu profesorowi przyznawałem rację. Domyślajcie się dlaczego.

    Zastanowiło mnie także przyznanie się profesora, że swoim życiu unikał podejmowania decyzji, a bieg wydarzeń go po prostu unosił. Nieuchronnie prowadzi to do pytania, a ile decyzji w ogóle podejmujemy w swoim życiu, jaką w tych decyzjach mamy przestrzeń swobody i czy nie jest tak, że w gruncie rzeczy to okoliczności nas najczęściej determinują, a tylko wydaje nam się, że o wszystkim samodzielnie decydujemy. Tu pytanie pozostawiam otwarte.

    Natomiast godna prawdziwego filozofa była refleksja, że nawet najgorsze rzeczy jakie go spotykały w gruncie rzeczy wychodziły mu dobre. I takiego podsumowania życia wszystkim czytelnikom tego bloga szczerze życzę.

    Teresa i Władysław Tatarkiewiczowie, Wspomnienia, Zysk i S-ka 2011.

  • Film

    Musimy porozmawiać o Kevinie

    W tym przypadku tytuł recenzji jest taki sam, jak tytuł filmu, bo rzeczywiście powinniśmy o tym chłopcu porozmawiać.

    Tytułowy Kevin to dziecko „z piekła rodem”. W przemyślny sposób maltretuje swoje otoczenie, szczególne złośliwości kierując wobec matki, która od pewnego momentu jest zdruzgotana całą sytuacją. Ma to wpływ na małżeństwo rodziców Kevina ulegające powolnemu rozkładowi. Ojciec jest przekonany, że problemy wynikają z manii prześladowczej, która dotknęła jego żonę, bowiem wobec niego Kevin ma zawsze uśmiechniętą i życzliwą twarz.

    Musimy porozmawiać o Kevinie, recenzja

    Film porusza bardzo rzadko zauważaną kwestię. Najczęściej zwraca się uwagę na toksycznych rodziców odpowiedzialnych za różne patologie w późniejszym życiu dzieci i jest to generalnie słuszne. Problem w tym, że medal ma też drugą stronę, pokazaną w tym filmie. To dzieci maltretujące psychicznie rodziców. Kochający, opiekuńczy wobec swoich dzieci są łatwo podatni na różnego rodzaje manipulacje z ich strony. W sytuacji, kiedy trafi im się takie diablątko, jak Kevin, są bezradni. Nie wyrzekną się przecież swojego dziecka. Co więcej, czują się winni zaistniałej sytuacji, tak jak matka Kevina pokornie znosząca wszystkie upokorzenia.

    Pojawia się jednak kluczowe pytanie: czy rodzice są zawsze odpowiedzialni za to, jak wyrosła ich pociecha? Czy agresywne, złośliwe dziecko może się przytrafić rodzicom w sposób przez nich całkowicie niezawiniony? Zarówno film, jak i obserwacja różnych sytuacji życiowych wydają się potwierdzać, że nie zawsze rodzice są odpowiedzialni za to, jak funkcjonuje ich dorastające, dorosłe dziecko. Czy jednak na pewno? Nie potrafię odpowiedzieć jednoznacznie, bez wahania.

    Psychologowie podpowiadają wszak, że to rodzice mają przemożny wpływ na to, jakim człowiekiem staje się ich dziecko. Z drugiej strony bardzo przyzwoitym, prawym, troskliwym rodzicom przytrafiają się toksyczne dzieci. Tak, tak, dzieci też mogą być toksyczne. Ostatecznie pozostaję tu w pewnej bezradności poznawczej.

    Musimy porozmawiać o Kevinie, recenzja

    W każdym razie, film jest bardzo ciekawy, stawiający pytania. Na dodatek fenomenalna gra Tildy Swinton w roli matki. Jej znękana, pokorna twarz osoby doświadczonej przez życie pozostała na długo w mojej pamięci. 8/10 i zaliczam do sił sensu.

    Musimy porozmawiać o Kevinie, reż. Lynne Ramsay, USA, polska premiera styczeń 2012.

    

  • Film

    Rozstanie, czyli Oscar zasłużony

    Jeden z najlepszych filmów, jakie widziałem.

    Nader, mężczyzna zasadniczy i honorowy, po rozstaniu z żoną zatrudnia pomoc domową. Na skutek splotu różnych wydarzeń, wyrzuca ją z pracy i wypycha za drzwi tak nieszczęśliwie, że dochodzi do poronienia i kobieta traci dziecko. Dochodzi do rozprawy sądowej, w której najważniejsze jest pytanie, czy Nader wiedział, że kobieta jest w ciąży, czy nie, bo od tego zależy wyrok w sprawie utraty dziecka. Nader twierdzi, że nie wiedział, jego córka jednak podejrzewa, że kłamie. Nie wiadomo, czy poszkodowana Razieh też mówi prawdę, czy wypchnięcie jej za drzwi rzeczywiście spowodowało poronienie. Razieh ma coś do ukrycia, bo rozpoczęła pracę u obcego mężczyzny nie informując o tym swojego zapalczywego męża.

    Rozstanie, recenzja, Nader ze swoją żoną

    Dość szybko okazuje się, że kluczowa nie jest prawdomówność głównych antagonistów. Każda z postaci, ma poważne etyczne powody, by nie mówić całej prawdy. Na dodatek na ich postawę wpływ mają ich relacje rodzinne, naciski małżonków, troska o dzieci. Bohaterowie ciągle dokonują poważnych wyborów moralnych, stają wobec konfliktu różnych wartości, podlegają presji najbliższych, na których zdaniu im bardzo zależy. W efekcie otrzymujemy precyzyjnie zarysowany obraz ludzi zmagających z podstawowymi, fundamentalnymi problemami etycznymi, ale jednocześnie pragnącymi zachować elementarną uczciwość. Postacie występujące w filmie pojmują ją odmiennie – mężczyźni są bardziej zasadniczy, honorowi, kobiety bardziej nakierowane na ochronę wartości rodzinnych, ale dla nich wszystkich kluczową rzeczą jest zachować się zgodnie z wyznawanymi wartościami. Jak bardzo ten obraz różni się od płytkich filmów akcji rodem z Hollywood! Wzrusza widzów, uruchamia empatię wobec bohaterów tak dzielnie zmagających się z niemożliwymi do dobrego rozwiązania dylematami i jednocześnie wywołuje (w każdym razie powinien) w nich różne refleksje, w tym także i takie: a jak ja bym zachował się w danej sytuacji.

    Iran jest krajem cenzury, środowisko filmowe podlega różnym represjom, do uwięzienia reżyserów włącznie. W więzieniu znalazł się Jafar Panahi , represjom podlegał Abbas Kiarostami (Złota Palma w Cannes za Smak wiśni), czy rodzina filmowa Makhmalbaf. Ciężko powiedzieć, na ile obraz irańskiego społeczeństwa jest prawdziwy. W Iranie film wywołał dyskusje polityczne, ponieważ został odebrany jako moralitet mówiący o powszechności kłamstwa w społeczeństwie, podczas gdy cały świat odebrał go jako subtelną dyskusje o czysto ludzkich, prywatnych sprawach. Prawdopodobnie dobre są obie perspektywy.

    Rzeczywiście główni bohaterowie kłamią, to fakt. Ale po pierwsze czują z tego powodu dyskomfort moralny, nie jest to dla nich zachowanie banalne, po wtóre za ich łgarstwem stoją istotne powody, po trzecie zaś, gdy dochodzi do finalnych rozstrzygnięć, mówią prawdę. Z mojej perspektywy problem prawdomówności jest drugorzędny, znacznie ważniejsze jest pewne napięcie etyczne, konflikty pomiędzy wartościami, które ostatecznie trzeba wybrać. Co z tego, że różne zasady się nawzajem wykluczają lub konfliktują, ale bohaterowie walczą o to, co według nich jest słuszne i dobre. Ponadto film pokazuje całą galerię różnych postaw życiowych, dając przebogaty materiał do refleksji nad różnicami pomiędzy kobietami i mężczyznami, miedzy ludźmi religijnymi a obojętnymi, między postawami fundamentalnymi a pragmatycznymi.

    Rozstanie, recenzja, Razieh

    Ciekawe jest również muzułmańskie rozumienie religijności. Kobieta, zatrudniona jako opiekunka, zanim pomoże się przebrać starcowi, ale przecież mężczyźnie, dzwoni do imama z prośbą o radę, czy jest to zgodne z prawem muzułmańskim. Ta sama kobieta, kiedy przyjdzie jej przysięgać na Koran, wycofa się ze swoich nieprawdziwych zeznań. Dla zeświecczonego człowieka Zachodu wszystko to wygląda dziwnie, ale w istocie jest dużo bliższe prawdziwej etyce niż wizja idola zachodniej inteligencji Woodego Allena, w której każdy z każdą, bez zobowiązań i bez refleksji.

    Ten bardzo ciekawy i pobudzający film powstał w kraju, gdzie rządzi cenzura. Najciekawsze polskie filmy Kieślowskiego czy Falka powstały również w warunkach bardzo ograniczonej swobody twórczej. Czy jest to jakaś zasada? Może sztuka musząca się przebijać przez polityczne restrykcje szlachetnieje, a niczym nie ograniczona wolność tylko pozornie sprzyja sztuce wikłając ją w banalność? A może wszechogarniająca w krajach demokratycznych poprawność odbiera sztuce ogień zaangażowania? Nie wiem, ale pewną prawidłowość jednak dostrzegam.

    Ocena 10/10 i bardzo, bardzo polecam osobom wrażliwym na los człowieka uwikłanego w dylematy egzystencjalne, moralne, religijne.

    Rozstanie, reż. Asghar Farhadi, Iran 2011

    

  • Książki

    Londyńczycy, Czerwony książe i Szpiedzy Watykanu

    Ewa Winnicka, Londyńczycy, recenzja, okładka

    Książka dla osób, które z problematyką polskiego rządu emigracyjnego czy stosunków polsko-angielskich podczas ostatniej wojny dotąd się nie stykały. Historycy raczej nie powinni sięgać po tę pozycje. Ciekawa, dobrze napisana popularyzacja, łatwa w czytaniu, niekiedy dowcipna, niekiedy refleksyjna. I na tym poprzestańmy –  6/10.

    Wart polecenia jest tylko reportaż Zastąpiona o losach żony gen. Andersa, która po przedarciu się do Włoch zastała u boku męża dużo młodszą zastępczynię, wkrótce nową żonę,  i skazana została na niebyt, milczenie, zapomnienie. Tylko czy nawet ten reportaż wnosi wiele nowego w stosunku do książki Nurowskiej o Andersie?

    Ewa Winnicka, Londyńczycy, Czarne 2011 (seria reportażowa).

    Timothy Snyder, Czerwony książe, recenzja, okładka

    To zdecydowanie najlepsza z przedstawianych tu książek. Snyder łączy wysoką kompetencję historyka z umiejętnością zajmującego pisania.

    Karol Stefan Habsburg, książę z linii bocznej, bez szans na koronę cesarską, zauważył, że eksplozja nastrojów nacjonalistycznych w Europie Środkowej musi doprowadzić do stworzenia nowych państw narodowych (myśl celna, nawet prekursorska), a te będą potrzebowały koronowanych głów, które staną na ich czele (zupełna pomyłka). Za najbardziej prawdopodobne uznał przywrócenie do życia państwa polskiego i przewidział na jego króla swojego syna Albrechta. Za tym poszły lekcje polskiego, częstsze przebywanie w dobrach żywieckich, wydanie jego sióstr za Radziwiłła i Czartoryskiego, co miało ułatwić mobilizację poparcia dla tej ewentualnej kandydatury.

    Najmłodszym bratem Albrechta był Wilhelm, który uświadomił sobie, że na tron cesarski nie ma najmniejszych szans, podobnie jak na hipotetyczny polski, znalazł sobie zatem naród – Ukraińców, którzy nawet kandydata na króla nie mieli. Dzieje Wilhelma Habsburga, zwanego Czerwonym księciem i historia owej koncepcji ukraińsko-habsburskiej są treścią książki Timothy Snydera. Oprócz biografii Wilhelma książka zawiera mnóstwo przyczynków do losów propolskich Habsburgów, dziejów browaru w Żywcu, hiszpańskich koligacji, francuskich awantur, niemieckiego aresztowania i sowieckiego zamordowania.

    Czerwony książę to panorama świata, który bezpowrotnie przeminął, ale ciągle fascynuje, pobudza ciekawość. Za kompetencje, apetyczny język, erudycję – 8/10, mimo iż tematyka książki jest raczej egzotyczna i mało ważąca, bo w gruncie rzeczy to dzieje bon vivanta, człowieka naiwnego, zagubionego, nie rozumiejącego świata, który go otaczał.

    Timothy Snyder, Czerwony książę, Świat Książki 2010.

    Eric Frattini, Szpiedzy papieża, recenzja, okładkaAutor przedstawia 21 postaci związanych z poufnymi lub tajnymi przedsięwzięciami dyplomacji watykańskiej, niektóre są dość dobrze znane (taka to tajność), o innych usłyszałem po raz pierwszy.

    Irytujące jest szukanie sensacji, tworzenie atmosfery przesyconej tajemniczością, operacjami szpiegowskimi i strukturami wywiadowczymi. Jako główny szpieg Jana Pawła II przedstawiony jest abp Luigi Poggi, który był oficjalnym delegatem Stolicy Apostolskiej do spraw kontaktów z krajami socjalistycznymi. O jego wizytach w Polsce donosiły gazety, a efekty jego działań były szeroko komentowane, jak np. wizyta Gorbaczowa w Watykanie (dlaczego o niej Frattini nie pisze?). I co w tym szpiegowskiego lub tajemniczego. Większość rozmów dyplomatycznych jest niejawnych. To podszyte komercją szukanie sensacji dookoła Watykanu robi się coraz bardziej niesmaczne i coraz głupsze.

    Jeden z rozdziałów jest nie tylko głupi, ale i nieprzyzwoity. Rzecz dotyczy bp. d’Herbigny, szefa Collegium Russicum i twórcy podziemnej hierarchii w Rosji Sowieckiej. Jej celem było zapewnienie choćby minimalnej opieki duszpasterskiej katolikom poddanym prześladowaniom przez NKWD, w sytuacji kiedy znakomita większość duchowieństwa była uwięziona lub zgładzona. Wszyscy nielegalnie wyświęceni i prowadzący działalność duszpasterską ryzykowali życiem. Przedstawienie ich, ze względów komercyjnych, jako członków siatki wywiadowczej jest po prostu haniebne. Nawet Sowieci po ich aresztowaniu stawiali najczęściej zarzutu „propagandy religijnej” i „działalności antypaństwowej”. Przebić NKWD w absurdalności kwalifikacji ich działalności to jest swojego rodzaju rekord podłości.

    Kiksy w tłumaczeniu nie ułatwiają lektury i tak np. główny konsultant Reagana w sprawach polskich, John Krol to w rzeczywistości Jan Król, abp Filadelfii.

    Dla porównania polecam książkę wybitnego specjalisty od spraw wschodnich, Hansajakoba Stehle, Tajna dyplomacja Watykanu. Kolosalna różnica wiedzy, języka, kultury.

    Ocena 3/10, nie polecam.

    Eric Frattini, Szpiedzy papieża, Świat Książki 2010.