Musimy porozmawiać o Kevinie
W tym przypadku tytuł recenzji jest taki sam, jak tytuł filmu, bo rzeczywiście powinniśmy o tym chłopcu porozmawiać.
Tytułowy Kevin to dziecko „z piekła rodem”. W przemyślny sposób maltretuje swoje otoczenie, szczególne złośliwości kierując wobec matki, która od pewnego momentu jest zdruzgotana całą sytuacją. Ma to wpływ na małżeństwo rodziców Kevina ulegające powolnemu rozkładowi. Ojciec jest przekonany, że problemy wynikają z manii prześladowczej, która dotknęła jego żonę, bowiem wobec niego Kevin ma zawsze uśmiechniętą i życzliwą twarz.
Film porusza bardzo rzadko zauważaną kwestię. Najczęściej zwraca się uwagę na toksycznych rodziców odpowiedzialnych za różne patologie w późniejszym życiu dzieci i jest to generalnie słuszne. Problem w tym, że medal ma też drugą stronę, pokazaną w tym filmie. To dzieci maltretujące psychicznie rodziców. Kochający, opiekuńczy wobec swoich dzieci są łatwo podatni na różnego rodzaje manipulacje z ich strony. W sytuacji, kiedy trafi im się takie diablątko, jak Kevin, są bezradni. Nie wyrzekną się przecież swojego dziecka. Co więcej, czują się winni zaistniałej sytuacji, tak jak matka Kevina pokornie znosząca wszystkie upokorzenia.
Pojawia się jednak kluczowe pytanie: czy rodzice są zawsze odpowiedzialni za to, jak wyrosła ich pociecha? Czy agresywne, złośliwe dziecko może się przytrafić rodzicom w sposób przez nich całkowicie niezawiniony? Zarówno film, jak i obserwacja różnych sytuacji życiowych wydają się potwierdzać, że nie zawsze rodzice są odpowiedzialni za to, jak funkcjonuje ich dorastające, dorosłe dziecko. Czy jednak na pewno? Nie potrafię odpowiedzieć jednoznacznie, bez wahania.
Psychologowie podpowiadają wszak, że to rodzice mają przemożny wpływ na to, jakim człowiekiem staje się ich dziecko. Z drugiej strony bardzo przyzwoitym, prawym, troskliwym rodzicom przytrafiają się toksyczne dzieci. Tak, tak, dzieci też mogą być toksyczne. Ostatecznie pozostaję tu w pewnej bezradności poznawczej.
W każdym razie, film jest bardzo ciekawy, stawiający pytania. Na dodatek fenomenalna gra Tildy Swinton w roli matki. Jej znękana, pokorna twarz osoby doświadczonej przez życie pozostała na długo w mojej pamięci. 8/10 i zaliczam do sił sensu.
Musimy porozmawiać o Kevinie, reż. Lynne Ramsay, USA, polska premiera styczeń 2012.
Wolność Jonathana Franzena
Franzen ma opinię najlepszego współczesnego pisarza amerykańskiego. Po przeczytaniu jego ostatniej książki, mogę się tylko zafrasować nad stanem literatury amerykańskiej. I nie dlatego, że jest to książka słaba, ale dlatego, że arcydziełem raczej także nie jest.
Franzen przedstawia portret przeciętnej amerykańskiej rodziny. Ojciec Walter Berglund, w czasie studiów zaangażowany na rzecz walki z przeludnieniem, podejmuje banalną pracę, a kiedy decyduje powrócić do ekologicznych pasji z młodości, dość niefortunnie daje się wciągnąć w pracę na rzecz przemysłu węglowego pustoszącego Appalachy przez odkrywkowe wydobywanie kopalin. Jego żona, Patty, ongi dobrze zapowiadająca się sportsmenka, po ślubie poświęca się wychowaniu potomstwa, a na koniec ląduje w stanie depresji i lekkiego alkoholizmu. Ich dzieci, wybierają własną drogę, wbrew oczekiwaniom rodziców. Walter buntuje się, wywołuje skandal i wraca do swoich młodzieńczych fascynacji, Patty podąża za głosem wczesnego zauroczenia muzykiem rockowym i mimo iż kocha swojego męża, to apetyczny seks uprawia właśnie z gwiazdą muzyki. Każdy na swój sposób skorzystał z wolności, jaką daje mu liberalne społeczeństwo, ale czy stał się w ten sposób szczęśliwszy, czy ułatwił życie swoim bliskim? Jedni tak, inni nie, ale nawet ci którym owa wolność nie pomogła, stali się przynajmniej bardziej świadomi swoich prawdziwych pragnień. Ale czy cena, którą zapłacili była tego warta? A może była nieunikniona, aby każdy mógł sprawdzić co mu w duszy gra?
Franzen lubi szczegóły, jego opisy są gęste, nic nie umyka jego uwadze. Czuć, że autor jest perfekcjonistą w rzemiośle literackim, a w ramach tego perfekcjonizmu preferuje klasyczne rozumienie literatury.
Klasyczna narracja, to plus w świecie postmodernistycznych dziwadeł, bo niby świat onirycznych wizji, nieliniowej fabuły, groteski czy metafikcji, to bardzo ładnie brzmiące hasła dla niektórych – właśnie postmodernistycznych – krytyków, ale w istocie są to zwykle lektury, które czytamy bez przyjemności, także z tego powodu, że ta oryginalna forma utrudnia dotarcie do treści, o ile taka w tej szczególnej twórczości istnieje, bo treść wcale nie jest w tej odmianie literatury konieczna.
Do największych zalet książki zaliczam pokazanie, przez pryzmat zwykłej rodziny stanowiącej pars pro toto społeczeństwa amerykańskiego, wielu głębokich problemów egzystencjalnych dotykających współczesnego człowieka niezależnie od szerokości geograficznej. Małżeństwa uginające się pod brzemieniem codzienności, szarości, tak kontrastujących z młodzieńczymi ideami. Podobnie z toksycznymi stosunkami z dorastającymi dziećmi i to stosunkami, w których toksyczność płynie z obu stron tej relacji. Dzieci też, czasem skutecznie, demontują życie swoim rodzicom, aż do czasu, kiedy ich własne życie się wali i jedyną opoką okazują się ci pogardzani rodzice. Takie sytuacje pomagają wyprostować relacje i dobrze, że Franzen to zauważa. Bardzo przekonywująco pokazuje też, jak bardzo nasze dorosłe życie warunkują doświadczenia wyniesione z dzieciństwa, jak bardzo podobni jesteśmy do swoich rodziców, choć czasem w zależności takiej, jak pozytyw do negatywu.
Do plusów zaliczam też zakończenie książki (uwaga mały spoiler). Przez długi czas niecnie podejrzewałem autora, że zafunduje nam na finał lekko zgniłe ciasteczko z poprawnościowo-libertyńskiej kuchni, a tu nie. Okazało się, że autor dostrzegł rodzinę jako miejsce, gdzie najgłębiej odnajdujemy swoje prawdziwe „ja”. Każdy z familii Berglundów skorzystał z wolności, z prawa do buntu, ale i tak ich życie wróciło, mimo wszystkich problemów, trudności i niszczących relacji, do rodzinnych kolein. Za tak rozumiany konserwatyzm jestem Franzenowi zwyczajnie wdzięczny. Po uszy mam tych pseudoodkrywczych mędrców widzących w rodzinie siedlisko traumatycznych opresji niszczących wszystkich i wszystko, oczywiście w przeciwieństwie do luźnych związków homoseksualnych, które są ostoją delikatności, zrozumienia i tolerancji.
Co jednak mam Wolności do zarzucenia? Po pierwsze, książka jest tyleż dobrze napisana, co jakoś sterylna, nie powodująca głębszego zaangażowania. Pozostawia czytelnika trochę obojętnym, do tego stopnia, że sam sobie w pewnym momencie musiałem zadać pytanie, czy w ogóle mi się ona podoba i odpowiedź na nie wcale nie była odruchowo pozytywna. W tym dążeniu do perfekcyjnej, zgodnej z najlepszym zamysłem autora formy, Franzen przypomina mi Maraia. Obaj autorzy nie tworzą jednak literatury wciągającej, powodującej śmiech, łzy, wściekłość czy wzruszenie. No dobrze, Franzen stworzył bardzo ciekawą panoramę, postawił zapewne słuszne diagnozy, ale co z tego, skoro dziwnie nas to nie przejmuje.
Poza tym Franzen w swoim zamiłowaniu do szczegółów wprowadził sporo zbędnych postaci trzeciego planu. Dużo uwagi poświęcił mało istotnym wydarzeniom. Książkę czytałem dokładnie i ta nadmiarowość nie potrzebnie męczyła. Z drugiej strony zupełnie kluczowe okoliczności zostały pominięte – na przykład bohaterka w pewnym momencie popada w alkoholizm, ale później, w tajemniczy sposób, już alkoholiczką nie jest. Wiadomo, że w życiu ta przypadłość sama z siebie nie znika. I gdzie ten perfekcjonizm?
I ostatnie zastrzeżenie. Franzen bez żenady zajmuje stanowisko w amerykańskim sporze politycznym. Na stronach jego książki, być republikaninem, to być krętaczem, cwaniakiem, manipulatorem, a wszystkie główne postaci książki wyrażają zdziwienie, jak w ogóle normalny człowiek może być republikaninem. Nie podoba mi się to nieuprawnione uproszczenie, a jeszcze mniej – traktowanie literatury, jako trybuny propagandy politycznej. Zawsze wydawało mi się, że ambitnym artystom nie przystoi mieszanie swojej twórczości z bieżącymi polemikami politycznymi. To redukuje sztukę do rangi niskopoziomowej publicystyki.
Osobna kwaśna uwaga należy się tłumaczowi i redaktorce. W wielu miejscach, zdania traciły sens lub zrywał się związek logiczny z ty co „przed” lub z tym co „po”. Często miałem wrażenie nieadekwatności tłumaczenia lub zwykłego nieporozumienia. Nie będę wikłał się w egzemplifikacje, ale jeden oczywisty przykład łatwy do zrozumienia muszę podać. Czytamy: „wyślę ci parę łączy do stron internetowych” (s. 247). Tłumacz zgodnie z zasadami nie chciał zostawić angielskiego słowa „link”, ale zamiast użyć polskiego „adresu”, użył terminu, który w istocie znaczy zupełnie co innego, niż wynika z sensu zdania. Łącze to kanał komunikacyjny służący do przesyłania sygnału i dostarcza go firma telekomunikacyjna. Czytała to redaktorka, czytały korektorki, a babol pozostał.
Inna usterka wydawnicza, naruszająca zasady tego rzemiosła, to grafika okładki, skopiowana zresztą z któregoś wydań anglojęzycznych. Głównym jej elementem była lasówka, mały szary ptaszek, wielokrotnie w tekście opisywany. W polskiej wersji lasówka jest kolorowa i przypomina papugę. Czytelnik wszystko łyknie? Bazar.
Podsumowująć: książka warta przeczytania, ciekawa w warstwie psychologicznej i refleksji nad wyborami życiowymi. Bardzo interesująca, ale chyba nie arcydzieło. 9/10.
Jonathan Franzen, Wolność, Sonia Draga 2011
Krwawy południk
Czyste zło. Czy coś takiego istnieje? Cormac McCarthy zapewnia nas, że istnieje, a na dowód przedstawia jego opis. To chyba najlepsze podsumowanie jego książki.
Grupa typów spod ciemnej gwiazdy pustoszy gdzieś w połowie XIX wieku pogranicze amerykańsko-meksykańskie. Początkowo działa na zlecenie lokalnej administracji meksykańskiej. Jako łowcy skalpów, walczący z równie przerażającymi barbarzyńskimi Indianami; szybko jednak zostają wyjęci spod prawa i sami stają się przedmiotem polowania. Ilość zła, jakie wyrządzają, jest przeogromna. Nie mają żadnych oporów moralnych, zabijają wszystko, co się rusza, grabią i palą, a na koniec zabijają się nawzajem. Zapiera dech w piersiach, kiedy widzimy, jak łatwo przychodzi im wymordować całą wieś – ludzkie życie nic tu znaczy, kobiety, dzieci, oseski giną tak samo jak walczący mężczyźni. Widzimy świat kompletnie pozbawiony etyki, w którym nie istnieją żadne wartości. Normalnego człowieka ta rzeczywistość musi przerażać.
McCarthy odniósł kolosalny sukces, bo udało mu się stworzyć świat jednocześnie bardzo realistyczny, jak w opowieści historycznej, a z drugiej czysto kreacyjny, bo przedstawił zachowania ludzkie w czystym modelu, bez kompromisu z realiami i uwarunkowaniami. Myślę, że stało się tak dlatego, że cały kontekst wydarzeń, tło społeczne, krajobraz a nawet botanikę, autor opisał z pieczołowitą dokładnością. Wyobrażam sobie, ile czasu musiał poświęcić na studia historyczne (i nie tylko), aby w efekcie napisać książkę tak obfitującą we wszelkie szczegóły. Główne postacie są bardzo dobrze zakorzenione w tym tle, każda z nich ma swoją wiarygodną historię, zachowane zostało prawdopodobieństwo psychologiczne postaci. Jednocześnie całość jest jakby odrealniona, bo czujemy, że taki świat nie mógłby zaistnieć. A może się mylimy, może wszystko jest możliwe i myli nas tylko nasze poznanie zakorzenione przecież w doświadczeniu, które wyklucza takie przypadki. Na tym polega czar McCarthy’ego, że nie do końca wiemy, co o tym myśleć, ale jedno jest pewne, pozostajemy przejęci trwogą, a to jest przecież jednym z sensów literatury.
W stanie niepewności pozostajemy jeszcze z jednego powodu. Otóż autor ogranicza się do opisu wydarzeń, faktów, ale tylko faktów. Nie mamy wglądu w to, co owi ludzie sobie myśleli, jakie mieli intencje, oczekiwania; to literatura czysto behawioralna, bez żadnej psychologii. Widzimy toczące wydarzenia, często przerażające, ale nie czujemy żadnego uzasadnienia, mamy ograniczoną empatię. W pewnym sensie przynależymy do ofiar… tego typu literatury. Oglądamy, ze wszelkimi szczegółami rzeczywistość, której nie mamy szansy zrozumieć ani uzasadnić, co powoduje, że przytłacza nas ona w dwójnasób.
Banda Glantona rzeczywiście istniała. Właśnie zakończyła się wojna amerykańsko-meksykańska zakończona przyłączeniem Teksasu do USA, ale też spustoszeniem owego spornego terytorium. Obszary pogranicza były kompletnie dzikie, poza cywilizacją, strukturami administracyjnymi i sądowymi. Ciągnęli tam zarówno osadnicy w poszukiwaniu lepszego życia, jak wszelkiej maści wyrzutki społeczne wyślizgujące się od jakiejkolwiek jurysdykcji prawnej, a wszyscy oni byli wystawieni na łup dzikich i okrutnych Apaczy. Ale czy to coś tłumaczy, czy wyjaśnia powstanie tej kumulacji zła, czy potwierdza, że to wszystko było „naprawdę”, że było możliwe? W książce przywódcą tej hałastry, ponad Glantonem, był sędzia Holden. Olbrzym o demonicznym usposobieniu, sadysta, ale jednocześnie badacz flory, znawca minerałów, filozof upatrujący szczególną wartość w wojnie i powszechnym zniszczeniu. Motor napędowy toczącego się walca unicestwiającego wszystko na swojej drodze. Nie może być wątpliwości, to diabeł wcielony, upostaciowione zło. Tacy też normalnie chodzą między nami? A może to tylko jedna wielka przenośnia? I w to właśnie chcę wierzyć.
Cormac McCarthy, Krwawy południk, WL Kraków 2010
Vicky Crisitna Barcelona
Bardzo nie lubię tego typu filmów. Z kolosalną swobodą Woody Allen przedstawia wakacyjne przygody pary amerykanek. Obie wskakują do łóżka hiszpańskiego malarza, jedna się w nim zakochuje, mimo iż ma narzeczonego, druga lekko akceptuje współżycie we troje wraz z jego byłą/aktualną żoną. Jest to normalne, ciekawe, pociągające, a stałe związki to przeżytek przynależny kulturze drobnomieszczańskich pozorów. Na dodatek wszystko to przedstawione jest jako coś zwykłego, standardowego, występującego jako powietrze dookoła nas. Cudowna architektura Barcelony dodaje tylko piękna tym jakże twórczym relacjom międzyludzkim. Problem tylko w tym, że w życiu realnym czujemy zupełnie inaczej i potrzebujemy miłości, stałości i zaufania. Na ekranie zaś widzimy fascynującą przepływność między łóżkami stwarzającą pozór, że o tym właśnie marzymy, a kobiety to wprost za tym szaleją, tylko małżeńskie przesądy je ograniczają. Co tu więcej pisać. Szkoda tylko wspaniałych aktorek zaprzęgniętych do kreowania zupełnie fałszywej wizji świata. Chyba że ktoś podziela pogląd Allena, że seks we dwoje jest ciekawy, a w piątkę fascynujący.
Różyczka i Ghostwriter, podbieństwa i różnice
Różyczka, reż. Jan Kidawa-Błoński, Polska 2010, Autor widmo (Ghostwriter), reż. Roman Polański, USA 2010.
Czekałem na ten film z utęsknieniem, bowiem – dzięki Obławie Joanny Siedleckiej – dość dobrze znałem dzieje inwigilacji Pawła Jasienicy przez jego żonę Nenę O’Bretenny. Film, jak się okazało, jedynie odlegle inspirowany był tą historią. Przede wszystkim finał był zupełnie inny w rzeczywistości, podły, a inny w filmie, względnie dobry. Tym bardziej dziwi, dlaczego różne szczegóły z biografii Pawła Jasienicy zostały do Różyczki włączone. Generalnie uznaję prawo do reżyserskiej licentia poetica, ale gdy zbyt dużo detali odnosi się do prawdziwych postaci, w sposób uzasadniony oczekuje się realnej pointy.
Film jest życzliwy w oglądaniu i w fotelu przed ekranem czas spędzimy na pewno z przyjemnością. Mocną jego stroną jest aktorstwo: Magdalena Boczarska, tytułowa Różyczka (wcześniej mi nie znana) i Andrzej Seweryn, jako pisarz Warczewski (znany bardzo dobrze) stworzyli tandem uzupełniający się i posiadający niemałą klasę. Na dodatek Boczarska jest piękną kobietą i wykorzystuje na ekranie swoje atuty, co uprzyjemnia niewątpliwie czas spędzony z tym filmem.
W warstwie wydarzeń Różyczka porusza tematy ważne, a nawet przejmujące: partnerka wybitnego pisarza zostaje zwerbowana przez Służbę Bezpieczeństwa i systematycznie na niego donosi, rodzi się myśl o małżeństwie, a donosy płyną nadal, kończą się jednak wraz z zawarciem małżeństwa. Trudno sobie wyobrazić bliski związek podszyty systematycznym szpiclowaniem. Jak można z tym żyć? Tu miłość, tu łóżko, tu donos i wszystko na przemian. Dylematy TW Różyczki nie budzą jednak współczucia. Wydaje się, że reżyser i jednocześnie scenarzysta, Jan Kidawa-Błoński, popełnił kilka kardynalnych błędów już na etapie scenariusza. Po pierwsze, zatarł granice pomiędzy główną osią filmu, a wątkami pobocznymi. Równie ważny jest motyw donosicielski, motyw romansu z oficerem SB, a na koniec – tło marcowej nagonki antysemickiej. Gdy wszystko jest równie ważne, to nic nie jest najważniejsze, a jak nie jest najważniejsze, to czym się przejąć? Po wtóre, rzeczywistość wyglądała dużo dramatyczniej niż film. Nena O’Bretenny donosiła na Jasienicę przed ślubem i później. Nie przeszkadzało jej, w karierze agentki, zawarcie małżeństwa z obiektem jej donosów. Jasienica umarł, a ona donosiła nadal obsmarowując środowisko literackie. Jaka musiała być psychika tej osoby, jej motywacje, jak głęboki immoralizm. Według tej osi zrobiony film, gdzie inne wydarzenia byłyby tylko tłem dla filmu psychologicznego, byłby dużo ciekawszy i przejmujący.
Raziło mnie też nieprawdopodobieństwo wielu sytuacji. Różyczka była jedną z najcenniejszych dla komunistów agentek i nie było możliwe, aby jej oficer prowadzący nachodził ją, molestował, a na końcu zdekonspirował. Nad operacjami tego typy czuwał sztab oficerów i każdy szczegół kontaktów z agentem był szczegółowo analizowany. Choć trzeba przyznać, że w pewnym momencie SB straciła zaufanie do jakości pracy swojej donosicielki, to do takich wydarzeń, jak w filmie, nigdy by nie doszło. Samobójstwo Warczewskiego w wyniku „nagonki” też jest mało prawdopodobne – ktoś kto decydował się na współpracę z „wrogimi ośrodkami” na Zachodzie, musiał brać pod uwagę ryzyko wieloletniego więzienia, wobec czego trochę słownych połajanek wydaje się jednak „bułką z masłem”. [Po celnym komentarzu poniżej, myślę, że reżyser sugeruje, że to nie było samobójstwo, ale nieznani sprawcy. Jest tu pewne pole do indywidualnych interpretacji.]
Podsumowując: ciekawy film, na ciekawy temat, nie najlepiej pomyślany, ale mimo to ogląda się go dobrze. Finalna ocena 7/10.
Ghostwriter jest filmem – paradoksalnie – mającym wiele wspólnego z Różyczką. W obu przypadkach, żony głównych bohaterów odgrywają kluczową rolę w ich życiu, w obu przypadkach są zwerbowane przez służby. Poza tym w punkcie startu Polański miał poczytną książkę, a Kidawa-Błoński realną historię. Pierwszy jej zaufał i wygrał, drugi kombinował ze scenariuszem i przegrał. Film Polańskiego jest lepszy, ma wartką, spójną akcję, zaskakujące zakończenie i trzyma w napięciu, co w przypadku thrillera jest wartością decydującą. Kidawa-Błoński za to wykorzystał wdzięki Boczarskiej, a kobiety u Polańskiego są bardzo nie pociągające.
Najbardziej irytuje u Ghostwriterze retoryka alterglobalistyczna, pacyfistyczna, umiejscawiająca wszelkie zło w CIA. To dość prymitywny zabieg i, co gorsza, robiony zdecydowanie „pod publiczkę”, ale w moich oczach wartość filmu zmniejsza. Ostateczna ocena 8/10.
Droga
Cormac McCarthy, Droga, Wydawnictwo Literackie (wyd. II) 2010
To książka bardzo oryginalna. Nigdy wcześniej nic takiego nie czytałem i nie przypuszczam, żebym szybko przeczytał. Sceneria narracji, to obraz świata po jakiejś bliżej nie określonej katastrofie, na pewno nie jądrowej, bo nie ma efektów popromiennych… To wizja świata, w którym zamarło jakiekolwiek życie, nawet roślinne. Wizja opustoszałych, splądrowanych miast, dróg pokrytych warstwą pyłu i wałęsających się po nich band, nie stroniących od ludożerstwa. Ludzie są skażeni złem, nie mają żadnych zdolności ani chęci do współpracy. Są w stanie przetrwać tylko dzięki rabunkowi tego, co zostało wytworzone w poprzednie epoce. To apokalipsa zmierzająca do nieuchronnego końca cywilizacji ludzi. W takim krajobrazie wędruje ojciec i syn. Ich wędrówka nie ma początku ani końca. Co prawda, chcą iść na południe i do morza, ale dlaczego właśnie tam i …co dalej? Nie wiedzą sami. Nie są w stanie określić swojego celu ostatecznego. Po prostu trwają w drodze. Ku czemu?
Ojciec mówi do syna, że musi przetrwać, aby dalej „nieść światło”, czyli dobro. Syn, a raczej synek, jest personifikacją wartości podstawowych, to on zachęca do podzielenia się swoimi skromnymi zapasami z innymi nędzarzami, to on naciska na deklarację, że nigdy nie posuną się do kanibalizmu, to on przekonuje, żeby nie zabijać napastników. Światło jest w nim i dlatego musi iść dalej i przetrwać. Wydaje mi się, że jest to jedyne przesłanie tej książki. Warto żyć nawet w ekstremalnie niekorzystnych warunkach, nie stwarzających żadnych perspektyw, aby dalej „nieść światło”. Zresztą ta refleksja jest obecna w książce tylko dzięki kilku jednozdaniowym wstawkom. Czy uzasadnia ona stworzenie dużej powieści bez początku i bez końca, z ograniczoną fabułą? Szczerze powiem – nie wiem.
Napisana jest Droga po mistrzowsku. Jej klimat udziela od razu i wciąga odbiorców z rękami i nogami. Ale czy brnięcie czytelników przez tę posępną rzeczywistość do czegoś prowadzi, czy mają oni szansę gdzieś z autorem zabrnąć? Chyba nie, ale czuję, że moja odpowiedź nie ma charakteru ostatecznego i pewnego.
Udzielający się klimat wciągnął i mnie, ale mam nieodparte przeczucie, że obiecuje ona więcej niż daje. Nie przepadam za pozornie głębokimi dialogami w stylu „musimy iść” „ale po co?” „Nie wiem, ale musimy”. Jako żywo przypomina to skądinąd lubianego przeze mnie Andrzeja Sapkowskiego, który niektóre opowiadania kończy tak: „Spojrzał jej głęboko w oczy i wiedział już wszystko”, ale co wiedźmin wiedział, nie wie ani autor, ani nawet nie domyślają się czytelnicy. Mnie taka udawana głębia raczej irytuje, ale być może komuś się podoba. W wielu recenzjach z tej książki padało stwierdzenie, że stawia ona pytania podstawowe, ale nikt nigdzie nie napisał jakie to są pytania, zatem o odpowiedziach nawet mowy być mogło.
Ogólna ocena 5/6 z glossą, że polecana dla tych, którzy głównie cenią sobie wywoływany w czytelniku nastrój, odradzana tym, którzy oczekują czegoś więcej niż tylko ogólnej atmosfery.
PS Podnoszę ocenę do 6/6. Parę dni upłyneło i ciagle Droga do mnie wraca.
Funny Games U.S.
O takim eksperymencie filmowym dotąd nie słyszałem. Michael Haneke najpierw zrealizował niemiecki film Funny Games, a potem w Stanach Zjednoczonych zrealizował dość wierną, amerykanską kopię swojego wcześniejszego filmu. Co najbardziej zdumiewające, eksperyment był udany.
Nie lubię oglądać filmów grozy, ani epatujących przemocą lub mających za cel przestraszyć widza. Obejrzałem ten film ze względu na reżysera po doskonałej Pianistce oraz Białej wstążce i nie żałuję.
Do letniego domu małżeństwa, które właśnie przyjechało na urlop przychodzi dwóch dobrze ułożonych młodzieńców (na zdjęciu obok) prosząc o drobną sąsiedzką przysługę. Nie chcą wyjść, nie można ich wyrzucić, sytuacja robi się coraz nieprzyjemniejsza, a przechodzi w dramatyczną, kiedy proponują swoim ofiarom zakład: czy przeżyją do godziny dziewiątej rano następnego dnia. Dalej jest coraz gorzej, widzimy piekło tortur fizycznych i psychicznych, którym ostrości dodaje fakt, że wraz z rodzicami jest im poddawany ich 10-letni syn.
Fabuła nie rozwija się jednak liniowo i przewidywalnie. W pewnym momencie kobieta wyrwała napastnikom broń i jednego z nich zastrzeliła. Drugi z nich wziął pilot i cofnął dziejący się właśnie film, a w powtórce nie dopuścił już do tego wydarzenia. O co chodziło w tej oryginalnej grze z widzami? Może o to, że przewidując koniec właściwy dla thrillera podświadomie chcemy takiego zakończenia i reżyser nam to umożliwia, cofając fakty już się zdarzyły. A może chodziło o pokazanie, że wszystkie te okropności dzieją się tylko po to, by wypełnić zamówienie medialne publiczności. Na taka interpretacje wskazywałoby również zwracanie się młodocianych dręczycieli bezpośrednio do kamery, do widzów, co sugeruje przekazanie informacji „robimy to wszystko dla show”, czyli dla was.
Jak zawsze u Hanekego w filmie zawarta jest pewna diagnoza społeczna. Zło w czystej postaci tak się zbanalizowało, tak upowszechniło, że oprawcami mogą zostać dobrze wychowani młodzi ludzie, którzy robią to dla zabawy, bo żadnego innego motywu dopatrzeć się nie możemy.
Film potwierdza klasę Haneke. To fascynujący reżyser, który równie dobrze spełnia się w różnych gatunkach filmowych i co ważne jest w nich coraz lepszy, na co wskazuje Biała wstążka.
Chata
William P. Young, Chata, Nowa Proza, Warszawa 2009.
Narrator spotyka Trójcę Św. pod postacią trzech różnych osób. Już sam ten pomysł jest wystarczająco oryginalny, żeby po książkę sięgnąć. Tym bardziej, że autor nie ułatwił sobie życia i nie schował się za cukierkowymi formułkami. Bóg Ojciec pojawia się jako gruba murzynka, do której narrator zwraca się per Tata, tak jak wcześniej myślał o Bogu.
Gruba murzynka o imieniu Tata, na pierwszy rzut oka to szokujące, ale tak naprawdę fundamentalnie zgodne z teologią katolicką. Bóg bowiem, nie ma płci, a dokładniej ma pełnię cech kobiecych-macierzyńskich i męskich-ojcowskich. Zatem przedstawianie go jako nobliwego starca z brodą ma długą tradycję, ale w istocie rzeczy jest mniej uzasadnione, jak nadanie mu postaci murzyńskiej Mammy. Dlaczego? Bo Bóg jest tak samo ojcem jak matką, ale na pewno nie jest dziadkiem. I czy to się tradycjonalistom podoba, czy nie, to św. Tomasz, ojciec teologii, poparł by mnie bez dwóch zdań. Ta wizja jest zresztą tak sugestywna, że odtąd o Bogu będę myślał jak o pełnej ciepłej kobiecie niż jak o surowym starcu.
Chrystus jest przedstawiony jako młody mężczyzna (bo jakże by inaczej), natomiast Duch św. to Sarayu:
była drobna i wyglądała na Chinkę z północy, Nepalkę lub Mongołkę. (…) Była ubrana w proste dżinsy z ozdobnymi wzorami u dołu i kolorową jasną bluzkę w żółte, czerwone i niebieskie plamy. Kobieta wciąż migotała w jego polu widzenia. Czasami wydawało mu się, że mógłby przejrzeć ją na wskroś.
Oczywiście istotą książki nie jest to, pod jakimi postaciami objawia się Trójca św. Jak wspomniałem autor postawił sobie ambitne zadanie i jego bohater to człowiek zbuntowany. Stracił właśnie swoją małą córeczkę, która została brutalnie zamordowana przez psychopatę i zdecydowanie ma to Bogu za złe. Nie może pogodzić się z faktem, że Bóg do takich rzeczy dopuszcza, a może nawet je zaplanował. Dlaczego? No właśnie, dlaczego?
Jest to odwieczny problem jak pogodzić miłosiernego, dobrego Boga ze złem istniejącym na świecie, który przecież sam stworzył, a stwarzając wiedział już, co się później wydarzy. Autor poradził sobie z tym wyzwaniem dość zręcznie, ale nie będę zdradzał jak, żeby pobudzić ciekawość ewentualnych czytelników.
Większość rozmów z osobami boskimi ma za cel przekonać narratora o miłości Bożej i o tym, że najważniejsze jest znaleźć się w relacji miłości z Bogiem, a wszystko inne „będzie wam dodane”. Słychać w tym echo sentencji św. Augustyna „dilige et fac qoud vis” (kochaj i czyń, co chcesz). Problem tylko w tym, że św. Augustyn obok tego powiedział jeszcze mnóstwo innych rzeczy formułując podstawy światopoglądu chrześcijańskiego, a Young tylko do tego się ograniczył. Pachnie to trochę New Agem, który ucieka od konkretnych wyzwań współczesności w kierunku ładnie brzmiących formuł, często zresztą ogólnie słusznych.
Na przykład powszechne robi się wywodzące się z buddyzmu przekonanie, że szczyt jest jeden, a drogi do niego różne. Ogólnie jest to prawdziwe, ale w szczegółach rodzi mnóstwo wątpliwości. Wspomniany już buddyzm wielkim szacunkiem obdarza wszelkie życie, ale bez problemu dopuszcza aborcję, a muzułmanie ciągle żyją w przekonaniu o „świętej wojnie”, co uzasadnia mnóstwo różnych niegodziwości z terroryzmem na czele. No to sobie myślę, że chyba podążamy na różne szczyty i żadne pięknie brzmiące sentencje tego nie zmienią, nawet jak będą się powoływały na miłość we wszelkich odmianach.
Wracając ad rem. Książka jest naprawdę interesująca, nie pozostawia czytelnika obojętnym, a wręcz często zmusza do autorefleksji. Warto czytać, warto przemyśleć samemu.
Ghostwriter
Robert Harris, Ghostwriter, Albatros, Warszawa 2009
Myślałem, że będzie to coś oryginalnego i ciekawego, ale niestety się pomyliłem, okazała się dość sztampowym czytadłem sensacyjnym, choć trzeba przyznać, że w tej kategorii lokuje się wysoko. Zaskakujące zakończenie, duża sprawność narracyjna i ciekawy pomysł na fabułę zapewniają ciekawą lekturę. Eksploatowanie pogladu, że za wszelkim złem tego świata stoi CIA jest mało twórcze, a zatem nieciekawe, o prawdziwości tej tezy nie wspominając. Jeśli ktoś oczekuje wartkiej akcji, zwrotów sytuacji i odprężenia przy lekturze – to polecam. Jeśli oczekiwania są większe to raczej odradzam. Na pewno nie jest to LeCarre z jego psychologicznym pogłębieniem i szerokim horyzontem.
Wartością dodaną książki jest wprowadzenie w świat ghostwriterów, czyli ludzi piszących wspomnienia na zamówienie celebrytów wszelkich możliwych rodzajów. Narrator książki jest właśnie murzynem, który ma napisać pamiętniki Adama Langa, którego bez trudności identyfikujemy z Tony Blairem. Szczegółów nie będę zdradzał, aby nie psuć lektury.
Jestem bardzo ciekawy, jak z ekranizacją tej książki poradził sobie Roman Polański. Interesująca fabuła daje mozliwość popisów reżyserskich.
Naomi Klein
Naomi Klein, Mury i wyłomy czyli bariery i szanse. Doniesienia z linii frontu debaty o globalizacji, Warszawa 2008
Naomi Klein irytuje, aż do bólu. Wielokrotnie przerywałem lekturę, aby uspokoić myśli i zapanować nad narastającym rozdrażnieniem.
W pewnym sensie książka jest ciekawa, bo bez zbędnych obciążeń teoretycznych obrazuje sposób myślenia alterglobalistów. A to ważne, bo o co chodzi w tym ruchu raczej protestu niż propozycji, zorientować się trudno. Autorka potwierdza tę tezę intelektualnego zagubienia obserwatorów mających kłopot w zdefiniowaniu lub choćby elementarnym ustaleniu zawartości ideologii alterglobalistów. Ona też ma ten kłopot, wcale go nie ukrywa, tyle tylko, że podchodzi do niego z dużą tolerancją – rodzi się spontaniczny ruch, zatem nie ma co się dziwić, że nie ma on ani spójnych (a nawet żadnych) koncepcji ideowych, ani propozycji rozwiązań problemów, co do których tak gromko protestuje.
Wartością samą w sobie jest tu spontaniczność, oddolność, autonomiczność ruchu składającego się przecież z nie koordynowanych decyzji tysięcy ludzi biorących udział w protestach towarzyszących sesjom Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Banku Światowego. Zakłada się immanentny sens tych protestów, zatem analizować je w szczegółach byłoby herezją.
Problem w tym, że wszystkie demonstracje o charakterze populistycznym mówią to samo: protestujemy przeciw ………, żądamy pieniędzy na ………, żądamy umorzenia zobowiązań i/lub dopłat do ……… I nikt z populistów nie zawraca sobie głowy takimi drobiazgami, jak przedstawienie własnych programów obudowanych analizami symulacjami skutków.
Za poglądami Naomi Klein stoi sentymentalna wizja świata. Na czym to polega? Przypatrzmy się sztandarowemu postulatowi alterglobalistów dotyczącemu redukcji zadłużenia krajów Trzeciego Świata, a zwłaszcza chodzi tu o ubogie kraje afrykańskie. Chętnie brane bez opamiętania kredyty, zostały po części zdefraudowane, po części wydane na wewnętrzne wojny, a jedynie w mniejszości wydane na cele prorozwojowe. Umorzenie tych kredytów, nie tylko oznacza sankcjonowanie użycia ich niezgodnie z przeznaczeniem, ale przede wszystkim otwiera drogę do zaciągania nowych zobowiązań, które zostaną przeznaczone na kolejne zbrojenia generujące nowe konflikty regionalne. Ich los będzie taki, jak znacznej części pomocy humanitarnej przechwytywanej przez lokalnych kacyków i przywódców partyzanckich, finalnie finansującej ich zbrojne poczynania vide głośny konflikt Hutu vs Tutsi czy działalność muzułmańskich bojówek w Sudanie czy Somalii. Pewnym rozwiązaniem mogłoby być tutaj spełnienie przez te państwa warunków transparentności w wykorzystywaniu pomocy i wdrożenie programów rozwojowych, nadzorowanych przez darczyńców. I na to byłaby zapewne zgoda międzynarodowych instytucji finansowych. Ale problem w tym, że Naomi Klein, takie żądanie Banku Światowego traktuje jako działanie uzależniające kraje Trzeciego Świata, a w ogóle to neokolonializm. I koło się zamyka.
Do bardzo irytujących przywar Naomi Klein należy argumentowanie za pomocą słownych manipulacji i stosowanie zabiegów językowych charakterystycznych dla nowomowy. Za przykład niech posłuży rozdział o żywności genetycznie modyfikowanej. Autorka zaczyna od stanowiska względnie neutralnego i początkowo pisze o zmienionej strukturze genetycznej, potem niepostrzeżenie zaczyna używać terminu „zanieczyszczenie” produktów żywnościowych, a na końcu mamy już zasoby żywnościowe skażone i zatrute. Nie muszę dodawać, że owa zmiana semantyki nigdzie nie znajduje uzasadnienia ani w zmienności opisywanej faktografii, ani wyjaśnienia logicznego. Świadomością czytelnika się po prostu manipuluje, a cel (szlachetny w przekonaniu autorki) uzasadnia użycie – nie pięknych przecież – środków perswazyjnych.
Książka prowokuje, nawet irytuje, ale z alterglobalizmem i innymi ruchami populistycznymi warto się zapoznawać. Tak naprawdę, bez ładnych słów, to myśle, że warto czytać takie teksty, aby zadziałały jak szczepionka.