Obce ciało Zanussiego
Trudno było obejrzeć ten film. Trzy tygodnie po premierze, w Warszawie nie było ani jednego spektaklu przez cały tydzień. Małe zainteresowanie ? Wątpię. Raczej cenzura prewencyjna lub tylko popisy walczącej poprawności. W końcu udało mi się film zobaczyć w lokalnym kinie w Grodzisku Mazowieckim i sala była do połowy wypełniona. Kino to wcale nie jest małe, zatem frekwencja była chyba na tyle dobra, że nie uzasadniała, dlaczego w wielkich sieciach film przestano grać. Na pewno więcej osób ma o filmie wyrobione zdanie, niż go oglądało. Chwilami myślę, że dotyczy to także zawodowych recenzentów.
Główna oś fabularna filmu jest dość prosta. Angelo i Kasia (Agata Buzek) poznają się we Włoszech, gdzie razem uczestniczyli w grupie modlitewnej Focolari. Zakochują się w sobie, ale Kasia podejmuje decyzję o wstąpieniu do klasztoru. Wraca do Polski i realizuje swoje powołanie. Trwa w nim niezależnie od nacisków swojego ojca nieakceptującego jej decyzji i próśb zakochanego Angela, który też przyjeżdża do Polski i podejmuje pracę w korporacji. Tam spotyka Kris (Agnieszka Grochowska), bezwzględną i demoniczną menedżerkę. Świat korporacji jest całkowicie odmienny od dotychczasowych doświadczeń Angela. Warto podkreślić, że zachowania młodych ludzi związanych z ruchem religijnym są dość realistyczne, podobnie jak atmosfera wyścigu szczurów w korporacji. Szokiem może być tylko zestawienie tych diametralnie różnych środowisk.
W zasadzie zgadzam się z Zanussim. Świat rzeczywiście jest pęknięty na dwie części: ludzi wierzących, a w każdym razie otwartych na wartości chrześcijańskie i niewierzących libertynów (nie liberałów) oglądających świat przez pryzmat ideologicznych poprawności, kariery, pieniędzy, bo przecież nie innych wartości. Problem tylko w tym, że ten podział ma światłocienie, a w filmie Zanussiego ich zabrakło. W życiu zwykle nic nie jest proste i o takich nieprostych przypadkach warto robić filmy.
Mimo tego zastrzeżenia Obce ciało obejrzałem z przyjemnością, może dlatego, że pogląd Zanussiego wyrażony w tym filmie podzielam. Warto mówić o świecie ludzi wierzących, tym bardziej że jest on spychany do wyznaniowego getta i prawie nieobecny w normalnym obiegu filmowym. Jeśli temat wiary w nim się pojawia, to najczęściej tylko po to, aby te wartości zakwestionować, obnażyć hipokryzję prawdziwą lub urojoną. W każdym razie celem jest zwykle jakaś demaskacja lub wprost atak na wartości chrześcijańskie. W mojej opinii dobrze, że Zanussi mówi o tych problemach innym językiem, życzliwym dla świata imponderabiliów.
Z szansy wykreowania postaci zarysowanych mocną kreską skorzystała Agnieszka Grochowska. Kreowana przez nią businesswoman robi wrażenie. To prawdziwa modliszka. Możliwości aktorskie ma Grochowska niebywałe, zwłaszcza jak porównać to z innymi jej rolami, jak na przykład Danuty Wałęsowej w Człowieku z nadziei czy Hanny Arendt w sztuce Rzecz o banalności miłości. Zaryzykuję twierdzenie, że to najwybitniejsza współczesna polska aktorka. Jedną z głównych ról zagrała Agata Buzek, przypadła jej jednak do zagrania postać tyleż wyrazista, co bez ujawnionych głębszych motywacji. Ile mogła, tyle zagrała. Mam tylko uwagę, że aktorki o fizis anorektycznej, same siebie degradują do wąsko specyficznych ról. Szkoda, bo akurat tę aktorkę lubię i cenię.
W ostatnich dniach Obce ciało zaliczyło sporo nominacji do nagrody Węży, czyli takich polskich malin dla najgorszych filmów. Nie do końca rozumiem, dlaczego ten akurat film zaliczać do najgorszych w Polsce produkcji, ale przyjmuję do wiadomości, że komuś się nie podoba. Zdumiało mnie natomiast mianowanie Agnieszki Grochowskiej w kategorii najgorszej roli żeńskiej. Tutaj mamy do czynienia z jawnym absurdem. Grochowska zagrała doskonale, choć rozumiem, że jak film się komuś nie podobał, to i jedna z głównych postaci też do gustu nie przypadła. Co ma jednak do tego kreacja aktorska? To całkiem dziecinne identyfikować postać z aktorką, która ją gra. Grochowska zagrała wzorowo, tworząc dokładnie taką osobowość, jaka wynikała z koncepcji filmu. To dla niej ogromny plus, a nie powód do piętnowania. Nie znajduję innego wytłumaczenia niż światopoglądowe zacietrzewienie. Krytyczni wobec filmu recenzenci zarzucali Zanussiemu stworzenie nierealistycznego, uproszczonego świata. A tymczasem sami okazali się ideologicznymi prostakami glanującymi każdego, kto ma inne niż oni poglądy. A wszystko pod szyldem tolerancji i otwartości. Tylko co to ma wspólnego z prawdziwa krytyką filmową.
Film zdecydowanie warty obejrzenia, niebanalny, podejmujący rzadko goszcząca na polskich ekranach problematykę. Ci, którzy zarzucają Zanussiemu wyprodukowanie kiczu, dają raczej wyraz swojej ideologicznej zawziętości, niż merytorycznej oceny. Jeżeli nie będziemy oczekiwali arcydzieła, a jedynie ciekawego obrazu przedstawiającego jakąś diagnozę społeczną, nie wyjdziemy zawiedzeni. Dla mnie 8/10.
Obce ciało, reż. Krzysztof Zanussi, Polska, Rosja, Włochy 2014
Toskania, moja miłość
Ciągle było żal porzuconego blogu. Zatem z jakiejś bliżej niezidentyfikowanej potrzeby przywracam go do życia.
Zaczynam niezobowiązująco od fotograficznego podsumowania rodzinnego objazdu po Toskanii. Wybrałem po jednym, dwa zdjęcia z każdego odwiedzonego miasta. Daje to autorski obraz najciekawszych rzeczy w Toskanii.
Zanim do Toskanii dojechaliśmy, na jeden dzień zatrzymaliśmy się w Wenecji. Tutaj nie sposób być oryginalnym. Wybrałem Pałac Dożów. Co prawda pochodzi on z X wieku, ale sala ze zdjęcia (Sala delle Quattro Porte) wystrój zawdzięcza sztuce XVI wieku, choć najpóźniejszy obraz Tiepola pochodzi z połowy wieku XVIII. Po prostu bajka. W ogóle Pałac Dożów można zwiedzać przez tydzień próbując porozwiązywać wszystkie zagadki ikonograficzne i napawać się nieprawdopodobnym kunsztem architektonicznym i malarskim.
Później był objazd po mniejszych miejscowościach Toskanii. Zaczęliśmy go od opactwa Monte Olivetto Maggiore. Słówko „maggiore” w nazwie jest jak najbardziej zasadne, bowiem jest to największy klasztor w Toskanii. Mieszkają tam z dawien dawna i dziś także biali benedyktyni. Na zdjęciu wirydarz.
Kolejne miejsce to mało znany klasztor Sant’Antimo. Piękna, stara, romańska budowla powstała przy szlaku pielgrzymkowym Via Francigena. Ponieważ klasztor i kościół są na tyle mało znane, że nie występują nawet w obszernych przewodnikach, pokazuję dwa zdjęcia. Najpierw kościół, którego najstarsza część pochodzi z IX wieku. Na kolejnym kapitel przedstawiający Daniela w jaskini lwów.
A tutaj kolegiata w San Quirico d’Orcia. Zafascynowały mnie te zawiązane na supeł kolumny
Pienza jest miastem stworzonym przez papieża Piusa II jako idealne miasto renesansowe. Wszystkie prace budowlane zostały zakończone w trzy lata! Koszty były bajońskie, ale udało się zdążyć. Warto polecić to tempo refleksji współczesnych polityków. Fotka pokazuje, że założenie było ogromne, a jednak zdążyć się udało
W pięknym, malowniczo położonym miasteczku Montepulciano zdumiewa do dzisiaj katedra z nieskończoną elewacją. Ciekawe, że później nikogo nie korciło, aby coś poprawić czy dobudować.
Kościoły z Lukki trudno zapomnieć. Dla mnie najbardziej charakterystyczny był kościół San Michele in Foro. Pokazuję zarówno cała fasadę, jak i detal.
Cóż można wybrać z Pizy? Zdecydowałem się na fasadę katedry, jej oryginalne wezwanie brzmi tak ładnie, że się nim posłużę Duomo di Santa Maria Assunta. Z zdjęcie zostało zrobione z górnego obejścia baptysterium. A oprócz tego ambona autorstwa Giovanni Pisano. Rodzina Pisanów stworzyła kanon rzeźby renesansowej. Ich prace są upojne.
Volterra uchodzi za miasto Etrusków i alabastru. Zatem pokazuję nagrobek z Muzeum Etrusków i oryginalną rzeźbę z Muzeum Alabastru.
Z Florencji można by pokazać kilkadziesiąt zdjęć. Skoro muszę zdecydować, to wybieram fasadę katedry Santa Maria del Fiore. Jako ciekawostkę pokazuję widok niejako z odwrotnej strony. Tak widać tyły fasady z kopuły katedry, na którą udało się wspiąć. Przy okazji to także fragment panoramy Florencji.
Trafiliśmy też do pięknego miasteczka Montereggioni, w którym czas się zatrzymał i wszystko zostało tak, jak w średniowieczu wybudowano.
San Gimignano uchodzi za średniowieczny Manhattan, z powodu lasu wysokich wież, jakie wtedy wybudowano. Dla mnie co najmniej równie ciekawe jest pozostawienie oryginalnej, kompletnej zabudowy średniowiecznej. To stosunkowo duże miasto pozostało w stanie niezmienionym, nie spaprane późniejszymi przebudowami. Robi wrażenie. Plus najlepsze lody we Włoszech.
Ze Sieną jest tak samo, jak z Florencją, można wybrać mnóstwo obiektów wartych przedstawienia. Tak samo, jak we Florencji, wybieram fasadę katedry. Dodatkowo zamieszczam powiększenie kolumienek; pokazuje ono troskę o detal, zróżnicowanie, bogactwo, a także dwubarwność tej architektury.
I to prawie koniec. W drodze powrotnej jeszcze wizyta w Rawennie. Tutaj najpiękniejsze dla mnie było Mauzoleum Galli Placidii Warto tylko nadmienić, że jest ono szczytowym wytworem sztuki rzymskiej, nie bizantyjskiej, jak uporczywie wielu twierdzi. Poza tym pokazuję już znacznie mniej finezyjne mozaiki z San Apolinare Nuovo, przywołane tutaj tylko z powodu jednego maleńkiego detalu. Proszę zwrócić uwagę, że bez żadnej przyczyny na kolumnie znajduje się ręka. Jest to ślad po wcześniejszych postaciach z czasów Teodoryka, które po podboju Rawenny przez Bizantyjczyków zostały usunięte, cos niecoś jednak pozostało.
A w takim domu mieszkaliśmy. Oryginał z XIX wieku.
I to już koniec włoskiego wypadu, dalej już tylko żmudna droga z przystankiem pod Wiedniem u naszej przeuroczej rodziny.
Wyprawa na Sycylię
W weekend majowy udało się wykonać wraz ż żoną kilkudniowy wypad na Sycylię. Odwiedziliśmy Palermo, Monreale, Cefalú, Ennę, Etnę, Taorminę, Katanię, Syrakuzy, Noto i Piazza Armerinę.
Palermo
Pierwsze zdjęcie, jakie zrobiliśmy na Sycylii to Porta Nuova, czyli Brama Karola V (z XVI wieku), która na północnej fasadzie przedstawia symbole ludów podbitych przez Habsburgów.
Oprócz tego w Palermo najciekawsze były: Capella Palatina w Palazzo dei Normani i kościoły San Cataldo i San Giuseppe dei Teatini.
Palazzo dei Normani pochodzi z XII wieku, zbudowany został przez Rogera II, z wykorzystaniem wcześniejszego zamku Saracenów. Później był wielokrotnie przebudowywany i powiększany. Z zewnątrz stanowi zlepek wszystkich możliwych stylów, przegląd epok i pomysłów budowlanych.
W jego wnętrzu mieści się przepiękna Capella Palatina. W jej wystroju widać znaczenie wpływów arabskich, bo jeszcze wtedy muzułmańscy rzemieślnicy działali na Sycylii. Zatem można powiedzieć, że to sztuka chrześcijańska w treści, ale w znacznym stopniu arabska w formie. Oczywiście wiele mozaik ma charakter bizantyjski, bo Sycylia w owym czasie ulegała też wpływom Konstantynopola.
Największe jednak wrażenie zrobił na mnie strop. Niestety zdjęcie nie ukazuje jego całej finezji – mięsistości dekoracji, stalaktytowych podwieszeń czy gwiaździstych kasetonów.
Kościół San Cataldo pochodzi z tego samego okresu, z XII wieku. Fundacja jest dużo skromniejsza, ale pokazuje jaka sztuka wtedy dominowała. Warto zwrócić uwagę, jak charakterystyczne czerwone kopuły wyglądają od wewnątrz.
A że i tu nie brakowało polotu dekoracyjnego pokazuje posadzka pochodząca z okresu budowy kościoła, czyli tez z XII wieku.
Na koniec zwiedzania Palermo: kościół Teatynów. Ciężki, bogaty w zdobienia barok. Taki też mi się podoba, oczywiście o ile w mistrzowskim wykonaniu. Po widoku ogólnym na nawę główną, zbliżenie sklepienie i na kropielnicę przynoszoną przez zlatującego anioła. Piękne.
Monreale
Najważniejszym zabytkiem Królewskiej Góry jest katedra, Duomo, wybudowana w ekspresowym tempie w 1174 roku na zlecenie Wilhelma II (wnuka wspomnianego Rogera II, pierwszego normańskiego króla Sycylii i Neapolu), który chciał wygrać rywalizację z arcybiskupem Palermo. Podobnie jak w Capella Palatina wystrój wnętrza według estetyki arabskiej i bizantyjskiej.
W tej same katedrze w transepcie północnym barokowy ołtarz.
Klasą samą dla siebie są krużganki obok katedry. To jedyny raz, kiedy na zdobieniach kolumienek krużganków wykorzystano tylko motywy arabsko-bizantyjskie, a kolumienki zwieńczono romańskimi kapitelami.
Cefalú
W Cefalú także katedra normańska, zbudowana w 1140. Tym razem bardziej surowa. Tylko mozaiki absydy bardzo podobne do Monreale i Capelli Palatiny.
Obok katedry zachował się wirydarz. Kolumny zniszczone lub wymienione na nowe. Natomiast zaskakują fenomenalne romańskie kapitele, wybrałem te z arką Noego i gryfami.
Nad miastem góruje Rocca, czyli skała, a na niej ruiny zamku z czasów normańskich, widoczne również z plaży, czyli z najniższej części Cefalú.
Enna
Z północnej Sycylii nasyconej zabytkami z czasów normańskich, przenieśliśmy się do centrum Sycylii, czyli do Enny, uroczego miasteczka położonego na wysokości 1000 m npm.
W nim zaś najbardziej spodobała się nam katedra i ruiny zamku Castello di Lombardia z XIII w.
Taormina
W Taorminie zaczęła się nasza przygoda teatrem greckim i rzymskim. Zachował się tutaj Teatro Greco, który w istocie swojej jest Teatro Romano, bo Rzymianie go kompletnie przebudowali w I w. n.e. i po greckim pierwowzorze pozostały tylko nikłe ślady. I zamiast greckich tragedii publiczność ekscytowała się walkami gladiatorów i dzikich zwierząt.
Oprócz głównego teatru, zachowały się też w Taorminie, pomiędzy kościołem a budynkami mieszkalnymi, pozostałości po odeonie (III w. p.n.e.), czyli małym teatrze, gdzie recytowano poezje.
Katania i Noto
Katania została kompletnie zniszczona przez trzęsienie ziemi i wybuch Etny w końcu XVII w., po czym została odbudowana w pięknym stylu barokowym. Na szczęście przed zniszczeniami ochronił się teatr rzymski, którego dobrze zachowane pozostałości możemy oglądać.
Z zabudowy barokowej najbardziej zafascynowały nas kościoły z finezyjnymi falującymi fasadami. Wnętrza nie były już tak oryginalne, zatem poprzestaję na dwóch fasadach: Sant’Agata i San Placido.
Warto dodać, że taka sama historia przytrafiła się miasteczku Noto. Też zostało kompletnie zniszczone przez Etnę i zbudowano całkowicie od nowa. Powstało w ten sposób coś uroczego.
Żeby nie była za sielankowo, dopada nas w Noto historia najnowsza, którą uosabia przejmujący pomnik ofiar pierwszej wojny światowej.
Etna
Skoro wspomnieliśmy o zniszczeniach sianych przez wybuchy Etny, to może warto pokazać, jak ów wulkan wygląda. Poniżej zdjęcie krajobrazu z odległości kilkuset metrów od krateru. Taki krajobraz jednak ciągnie się kilometrami. Skoro lawa dotarła w 1693 roku aż do Katanii, łatwo wyobrazić sobie skalę zniszczeń.
Syrakuzy
W Syrakuzach najciekawsze były dwa obiekty. Pierwszy to katedra na wyspie Ortygia. Powstała ona w VII w. poprzez zabudowanie kolumn starożytnej świątyni Ateny. Szczęśliwie mury zachowały stan oryginalny z VII w. i możemy zobaczyć owe oryginalne kolumny z V wieku pne, kiedy to świątynia Ateny powstała.
Drugi ciekawy obiekt to Teatro Greco, tym razem to bodaj jedyny na Sycylii w całości oryginalny teatr grecki (po 270 r. p.n.e.) Na zdjęciach widać właśnie stawiane zabudowania, które są przygotowaniem do festiwalu greckich tragedii odgrywanych w tym miejscu. Oj, chętnie by się coś takiego zobaczyło, ale niestety trzeba było wracać.
Grecy na sztuki teatralne wybierali się całymi rodzinami, jak na całodniową wycieczkę lub imprezę integracyjną, zatem potrzebne były im bary, sklepiki itd. Te właśnie znajdowały sobie miejsce w wykutych w skale niszach.
Piazza Armerina
Na koniec przeglądu sycylijskich rarytasów willa rzymska ze wspaniałymi (najlepszymi na świecie, naprawdę) mozaikami z IV w n.e. Istnieje uzasadnione domniemanie, że willa przynależała do cesarza Maximianusa, tetrarchy z czasów Dioklecjana. Wskazuje na to jej wielkość, bogactwo i niektóre sceny uwiecznione na wspomnianych mozaikach, np. sceny polowań na dzikie zwierzęta, które cesarz, jako namiestnik Afryki dostarczał do rzymskich teatrów. Poza tym jednym z pomieszczeń w całym kompleksie była bazylika (ozdobiona przy użyciu 16 gatunków marmuru!), a taka potrzebna była tylko panującemu.
Zdjęcia są nie najlepszej jakości, proporcjonalnie do warunków oświetleniowych. Najpierw najbardziej znane lekkoatletki w bikini, później dwie sceny z polowań, na koniec zabawy dzieci (mozaika z komnaty, gdzie one spały).
Na koniec powinno być zdjęcie samolotu startującego z Palermo. To nie było możliwe. Pozostaje zatem tylko wyrazić żal, że wypad był tak krótki i nie wszystko dało się zobaczyć – ze stratą nie tylko dla uczestników, ale i dla czytelników tego bloga.
Parowski – Burza, Carofiglio – Z zamkniętymi oczami i McGilloway – Aleja Szubienic
Na biurku piętrzy się stos książek przeczytanych. Nie daje spokoju. Przypomina, ale także ocenia – zaniechania, zapomnienia, zamyślenia i porzucenia. Wzbudza wyrzuty sumienia. Przed odesłaniem na półkę, o każdej coś spróbuję napisać.
Maciej Parowski, Burza. Ucieczka z Warszawy ’40, Narodowe Centrum Kultury, Warszawa 2009. Wielki plus za rozmach i wyobraźnię. Korzystając z możliwości gatunku historical fiction Parowski wymyślił, co by się stało, gdyby we wrześniu 1939 roku spadły wielodniowe deszcze, które unieruchomiłyby niemieckie lotnictwo i utrudniło posuwanie się wojsk pancernych. Ano mianowicie, stałoby się to, że polska obrona by okrzepła, a nasi dzielni żołnierze zmusiliby Niemców do odwrotu, co z kolei spowodowałoby aktywniejsze włącznie się do wojny zachodnich sojuszników i ostateczną klęskę Trzeciej Rzeszy. Oczywiście cały pomysł obudowany jest masą zaskakujących szczegółów z wykorzystaniem Enigmy włącznie. Z przyjemnością czyta się o powojennej konferencji na Uniwersytecie Warszawskim, w której udział biorą zaprzyjaźnieni między sobą młodzi Kamil Baczyński, Tadeusz Borowski i Karol Wojtyła. Jak pięknie mogło by być. Łza się w oku kręci. A zamach na niemieckiego gestapowca Kutscherę jest tylko przedmiotem właśnie kręconego przez Lejtesa filmu science fiction z Marleną Dietrich w roli głównej. Pojawia się także Camus, który dyskutuje z Orwellem, Chwistek tłumaczący Hitchcockowi założenia teorii wielości rzeczywistości, Koestler rugający Erenburga i cała masa innych równie ciekawych postaci. Za rozmach epicki i ferie pomysłów 10/10, za wykonanie, za rzemiosło literackie 6/10, co daje sprawiedliwą ocenę ostateczną w postaci 8/10, z uzupełnieniem, że jest to książka wagi rozrywkowej i w tej kategorii jest oceniana.
Gianrico Carofiglio, Z zamkniętymi oczami, WAB Warszawa 2009 To po prostu dobra literatura, mimo iż klasyfikowana jako kryminał. Z sensacji mamy tu niewiele: nie ma zagadki, nie jest prowadzone żadne śledztwo, aurę niepewności buduje jedynie toczący się właśnie proces sądowy, którego wyrok jest nieprzewidywalny. Mecenas Guerrieri, główna postać książki, występuje na nim jako oskarżyciel posiłkowy reprezentujący kobietę nękaną przez swojego byłego męża. Wydaje się, że nie ma tu nic fascynującego, a jednak okazuje się, że jest. Życie kobiety dręczonej w małżeństwie, a później nachodzonej przez tego samego mężczyznę, zamieniło się w piekło. Pikanterii całej sprawie dodaje fakt, że ciemiężyciel ów jest powszechnie szanowanym lekarzem i synem sędziego, szefa wydziału karnego lokalnego sądu. Łatwo sobie wyobrazić, dlaczego żaden adwokat nie chce podjąć się tej sprawy – połowa ich spraw apelacyjnych będzie rozpatrywana właśnie przez tego sędziego. Guerrieri sprawy się podejmuje ze straceńczą determinacją, i książka powoli zamienia się w thriller sądowy, gatunek tak rzadko obecny na polskim rynku. Kryminał to nietypowy, bo ważniejsze są w nim ludzkie sprawy, niż sensacyjna intryga, pochylenie się nad nieszczęściem, niż zwroty akcji. A swoją drogą pomysł Guerriego, jak wygrać proces jest całkowicie niebanalny. Zasłużone 8/10.
Brian McGilloway, Aleja szubienic, Amber 2009. Inspektor Benedict Devlin jest słusznie reklamowany jako irlandzki Wallander. Też jest na swój sposób przeciętnym gliną, ale systematycznym i zaciętym, nie pozbawionym wad, ale dzięki temu sympatycznym. Od innych tego typu bohaterów odróżnia go jednak to, że nie chłonie alkoholu, jak gąbka i nie spędza poranków na trzeźwieniu i walce z kacem. Ma także normalną rodzinę i realizuje się jako ojciec trójki małych dzieci znajdując czas, aby jednemu z nich kupić chomika („jak małym kosztem można kogoś uczynić szczęśliwym”). Od razu lubię go bardziej. Devlin poza tym potwierdza, że wobec prawdziwych poważnych problemów człowiek zwykle zostaje sam, nawet jak jest otoczony życzliwymi osobami. Prawdziwe. O fabule nie ma co specjalnie pisać – jest wystarczająca skomplikowana, aby trzymać w napięciu czytelnika, a finał jest wystarczająco zaskakujący, aby uczynić zadość najlepszym wymogom stawianym literaturze sensacyjnej. Jakość tej książki polega jednak na czymś innym. Jej bohaterowie mierzą się bowiem z problemami zgoła nie sensacyjnymi, takimi jak wybaczenie, czy nawrócenie kryminalisty, w które trudno uwierzyć postronnym. Warto czytać McGillowaya zwracając uwagę na wartości, imponderabilia, dając sobie czas na zadumę, a nie tylko gnać do finału, aby poznać rozwiązanie zagadki. To coś znacznie więcej niż tylko kryminał. Za całokształt należy się nota 9/10. Gorzkie słowa należą się Wydawnictwu Amber. Brzydka okładka, papier toaletowy, niechlujna korekta, kiepska typografia – wszystko to razem powoduje, że błędna polityka skąpego i niekompetentnego wydawcy może zatłuc dobrą książkę, której należy się dużo lepszy los, niż ten zgotowany przez wydawcę.
Przy okazji warto zauważyć, że pojawia się coraz więcej książek, które w kostiumie powieści kryminalnej okazują się być całkiem interesującą literaturą tout court – zarówno Carofiglio jak i McGilloway należą, mimo wszystkich odmienności, do tej właśnie grupy.
Parowski – Burza, Carofiglio – Z zamkniętymi oczami i McGilloway – Aleja Szubienic
Na biurku piętrzy się stos książek przeczytanych. Nie daje spokoju. Przypomina, ale także ocenia – zaniechania, zapomnienia, zamyślenia i porzucenia. Wzbudza wyrzuty sumienia. Przed odesłaniem na półkę, o każdej coś spróbuję napisać.
Maciej Parowski, Burza. Ucieczka z Warszawy ’40, Narodowe Centrum Kultury, Warszawa 2009. Wielki plus za rozmach i wyobraźnię. Korzystając z możliwości gatunku historical fiction Parowski wymyślił, co by się stało, gdyby we wrześniu 1939 roku spadły wielodniowe deszcze, które unieruchomiłyby niemieckie lotnictwo i utrudniło posuwanie się wojsk pancernych. Ano mianowicie, stałoby się to, że polska obrona by okrzepła, a nasi dzielni żołnierze zmusiliby Niemców do odwrotu, co z kolei spowodowałoby aktywniejsze włącznie się do wojny zachodnich sojuszników i ostateczną klęskę Trzeciej Rzeszy. Oczywiście cały pomysł obudowany jest masą zaskakujących szczegółów z wykorzystaniem Enigmy włącznie. Z przyjemnością czyta się o powojennej konferencji na Uniwersytecie Warszawskim, w której udział biorą zaprzyjaźnieni między sobą młodzi Kamil Baczyński, Tadeusz Borowski i Karol Wojtyła. Jak pięknie mogło by być. Łza się w oku kręci. A zamach na niemieckiego gestapowca Kutscherę jest tylko przedmiotem właśnie kręconego przez Lejtesa filmu science fiction z Marleną Dietrich w roli głównej. Pojawia się także Camus, który dyskutuje z Orwellem, Chwistek tłumaczący Hitchcockowi założenia teorii wielości rzeczywistości, Koestler rugający Erenburga i cała masa innych równie ciekawych postaci. Za rozmach epicki i ferie pomysłów 10/10, za wykonanie, za rzemiosło literackie 6/10, co daje sprawiedliwą ocenę ostateczną w postaci 8/10, z uzupełnieniem, że jest to książka wagi rozrywkowej i w tej kategorii jest oceniana.
Gianrico Carofiglio, Z zamkniętymi oczami, WAB Warszawa 2009 To po prostu dobra literatura, mimo iż klasyfikowana jako kryminał. Z sensacji mamy tu niewiele: nie ma zagadki, nie jest prowadzone żadne śledztwo, aurę niepewności buduje jedynie toczący się właśnie proces sądowy, którego wyrok jest nieprzewidywalny. Mecenas Guerrieri, główna postać książki, występuje na nim jako oskarżyciel posiłkowy reprezentujący kobietę nękaną przez swojego byłego męża. Wydaje się, że nie ma tu nic fascynującego, a jednak okazuje się, że jest. Życie kobiety dręczonej w małżeństwie, a później nachodzonej przez tego samego mężczyznę, zamieniło się w piekło. Pikanterii całej sprawie dodaje fakt, że ciemiężyciel ów jest powszechnie szanowanym lekarzem i synem sędziego, szefa wydziału karnego lokalnego sądu. Łatwo sobie wyobrazić, dlaczego żaden adwokat nie chce podjąć się tej sprawy – połowa ich spraw apelacyjnych będzie rozpatrywana właśnie przez tego sędziego. Guerrieri sprawy się podejmuje ze straceńczą determinacją, i książka powoli zamienia się w thriller sądowy, gatunek tak rzadko obecny na polskim rynku. Kryminał to nietypowy, bo ważniejsze są w nim ludzkie sprawy, niż sensacyjna intryga, pochylenie się nad nieszczęściem, niż zwroty akcji. A swoją drogą pomysł Guerriego, jak wygrać proces jest całkowicie niebanalny. Zasłużone 8/10.
Brian McGilloway, Aleja szubienic, Amber 2009. Inspektor Benedict Devlin jest słusznie reklamowany jako irlandzki Wallander. Też jest na swój sposób przeciętnym gliną, ale systematycznym i zaciętym, nie pozbawionym wad, ale dzięki temu sympatycznym. Od innych tego typu bohaterów odróżnia go jednak to, że nie chłonie alkoholu, jak gąbka i nie spędza poranków na trzeźwieniu i walce z kacem. Ma także normalną rodzinę i realizuje się jako ojciec trójki małych dzieci znajdując czas, aby jednemu z nich kupić chomika („jak małym kosztem można kogoś uczynić szczęśliwym”). Od razu lubię go bardziej. Devlin poza tym potwierdza, że wobec prawdziwych poważnych problemów człowiek zwykle zostaje sam, nawet jak jest otoczony życzliwymi osobami. Prawdziwe. O fabule nie ma co specjalnie pisać – jest wystarczająca skomplikowana, aby trzymać w napięciu czytelnika, a finał jest wystarczająco zaskakujący, aby uczynić zadość najlepszym wymogom stawianym literaturze sensacyjnej. Jakość tej książki polega jednak na czymś innym. Jej bohaterowie mierzą się bowiem z problemami zgoła nie sensacyjnymi, takimi jak wybaczenie, czy nawrócenie kryminalisty, w które trudno uwierzyć postronnym. Warto czytać McGillowaya zwracając uwagę na wartości, imponderabilia, dając sobie czas na zadumę, a nie tylko gnać do finału, aby poznać rozwiązanie zagadki. To coś znacznie więcej niż tylko kryminał. Za całokształt należy się nota 9/10. Gorzkie słowa należą się Wydawnictwu Amber. Brzydka okładka, papier toaletowy, niechlujna korekta, kiepska typografia – wszystko to razem powoduje, że błędna polityka skąpego i niekompetentnego wydawcy może zatłuc dobrą książkę, której należy się dużo lepszy los, niż ten zgotowany przez wydawcę.
Przy okazji warto zauważyć, że pojawia się coraz więcej książek, które w kostiumie powieści kryminalnej okazują się być całkiem interesującą literaturą tout court – zarówno Carofiglio jak i McGilloway należą, mimo wszystkich odmienności, do tej właśnie grupy.